Prokuratorka kontra skazaniec. Obrończyni ofiar kontra drapieżnik seksualny. Rzeczniczka interesów klasy średniej kontra sługa wielkiego kapitału. Na takich kontrastach ma się zasadzać kampania prezydencka, którą odziedziczyła po wycofującym się w cień Joem Bidenie Kamala Harris – jego numer dwa. Przed wejściem do wielkiej polityki przez kilkanaście lat wspinała się po szczeblach kariery w prokuraturze w Kalifornii, dochodząc w końcu na sam szczyt. Dziś sprawia wrażenie, jakby nie mogła sobie wymarzyć lepszego przeciwnika w walce o Biały Dom. – W swojej karierze ścigałam wszelkiej maści sprawców. Napastników, którzy znęcali się nad kobietami. Naciągaczy, którzy okradali konsumentów. Oszustów, którzy łamali zasady dla własnej korzyści. A więc uwierzcie mi, kiedy wam mówię: znam typ Donalda Trumpa – podkreślała w swoim debiucie w nowej roli.
Wbrew obawom wielu demokratów gładko weszła w rolę prezydenckiej kandydatki, jakby od czterech lat tylko czekała na to, aż szef oznajmi jej: teraz twoja kolej. Zgrabnie nakreśliła najmocniejsze strony swojego życiorysu i agresywnie wypunktowała oponenta, wyraziście zarysowując różnice między ich wizjami Ameryki: krajem równych możliwości, w którym „żadne dziecko nie musi dorastać w biedzie, gdzie każda osoba może kupić dom, założyć rodzinę i budować majątek, a powrotem do «ekonomii skapywania», która miliarderów i potężne korporacje nagradza wielkimi ulgami podatkowymi, a pracownikom każe ponosić tego koszty”.
Od momentu nagłego wycofania się Bidena – kulminacji dramatu, który rozpoczął się miesiąc temu, kiedy Ameryką wstrząsnął jego koszmarny występ w debacie – Harris weszła na pozycję niekwestionowanej faworytki. Zaraz po oświadczeniu prezydenta chwyciła za telefon, by przez kolejne 10 godzin obdzwonić ponad 100 osób, których głos mógł zaważyć na nominacji: od partyjnych liderów i członków Kongresu po przywódców związkowych i działaczy na rzecz praw obywatelskich. Już na początku tygodnia było jasne, że demokratyczny establishment i powiązany z nim ekosystem finansowo-medialny nie zamierza forsować alternatywnej opcji. Swoje poparcie zadeklarowało wiceprezydentce wiele prominentnych postaci partii, w tym była spikerka Izby Reprezentantów Nancy Pelosi, Bill i Hillary Clintonowie, lider demokratów w Senacie Chuck Schumer, a także grupa gubernatorów, których nazwiska krążyły na giełdzie potencjalnych jej konkurentów, m.in. Gavin Newsom z Kalifornii, Josh Shapiro z Pensylwanii czy Gretchen Whitmer z Michigan. Według ustaleń agencji Associated Press Harris ma w kieszeni głosy zdecydowanej większości delegatów, którzy na sierpniowej konwencji oficjalnie wyłonią kandydata demokratów na prezydenta. Jest małe prawdopodobieństwo, aby jakiś polityk odważył się tam rzucić wyzwanie machinie, którą wprawiło w ruch namaszczenie Harris przez Bidena.
Zwłaszcza że darczyńcy znowu szeroko otworzyli portfele, które zaczęli chować, gdy zobaczyli, że z 81-latkiem za sterem partię czeka w listopadzie nieuchronna katastrofa. Pieniądze popłynęły za wiceprezydentką takim strumieniem, że jej księgowi mówią o fundraisingowej bonanzie. Chwalili się, że tylko w ciągu pierwszej doby pozyskali 231 mln dol., z czego 81 mln dol. to drobne kwoty od 888 tys. szeregowych wyborców. Pozostałe 150 mln dol. przypadają na wpłaty obiecane przez megasponsorów, które trafią na konto komitetu Future Forward, kluczowego wehikułu kampanii demokratów.
Harris ma teraz trzy miesiące na to, żeby na nowo zaprezentować się Amerykanom. U niektórych zaś zatrzeć złe wrażenie, które pozostawiły jej wiceprezydentura, a wcześniej spalony start w wyścigu o Biały Dom.
Kamala the Cop
Reporterzy, którzy w styczniu 2019 r. przybyli do kalifornijskiego Oakland na wiec inaugurujący kampanię prezydencką Harris, opowiadali, że kandydatka przyciągnęła większe tłumy niż Barack Obama w 2007 r. Porównania z Obamą nie kończyły się zresztą na ekscytacji wyborców i medialnym zainteresowaniu. Wielu widziało w Harris – drugiej w historii USA czarnej senatorce z reputacją ostrej adwersarki administracji Trumpa – podobny gwiazdorski potencjał, który dekadę wcześniej przyćmił innych – o wiele bardziej doświadczonych i zasłużonych dla partii – pretendentów. Kiedy na spotkaniach wyborczych obiecywała, że wprowadzi publiczną opiekę zdrowotną i obniży podatki dla gorzej zarabiających Amerykanów, albo opowiadała o swoich imigranckich rodzicach, którzy poznali się, maszerując razem w ruchu praw obywatelskich, komentowano, że jej retoryka przypomina optymistyczne i inspirujące przemowy byłego prezydenta. Ale nie minął półmetek rywalizacji, gdy entuzjazm wyparował – wraz z milionami od wpływowych darczyńców. Kampanią Harris targał chaos – rezultat strategicznych błędów i złego doboru doradców. Frakcyjne walki w sztabie w połączeniu z nerwowymi decyzjami doprowadziły do tego, że po kilku miesiącach nikt nie wiedział, jaki jest jej przekaz ani jaki wizerunek chce zaprezentować Amerykanom. Gdy koncentrowała się na atakowaniu Joego Bidena, pod nosem wyrastali jej nowi, groźni rywale. Na dodatek przekalkulowała, sądząc, że w oczach mniejszościowego elektoratu będzie bardziej wiarygodna niż partyjny weteran, który na kampaniach zjadł zęby. Na tle ambitnych i wnikliwych programów konkurentów bardziej od niej na lewo – Berniego Sandersa i Elizabeth Warren – poglądy Harris wydawały się labilne. Tak, jakby nie przemyślała niektórych kwestii, a w innych obawiała się zająć zbyt wyraziste stanowisko.
Jeden z największych sporów w jej sztabie toczył się o to, czy powinna eksponować swój prokuratorski dorobek. Progresywni prawnicy dopatrywali się w tym przywiązania do represyjnej filozofii karania, która najdotkliwiej odbija się na mniejszościach i osobach niezamożnych. Wytykali Harris, że walczyła o wyroki skazujące za pomocą proceduralnych wybiegów, nawet wtedy, gdy dowody winy były kruche, a oskarżeni nie mogli sobie pozwolić na porządnego obrońcę. Już jako prokurator generalna Kalifornii sprzeciwiła się inicjatywie referendalnej, która zakładała przekwalifikowanie niektórych przestępstw lżejszego kalibru na wykroczenia, a także ustawie, która zobowiązywałaby jej urząd do prowadzenia spraw dotyczących strzelanin z udziałem policjantów.
Przydomkiem „Kamala the Cop” złośliwie określali wtedy Harris niektórzy lewicowcy. Dziś, w starciu z Trumpem, zapewne ona sama będzie go nosić niczym honorową odznakę. To pokazuje, jak zaostrzyło się podejście przeciętnych Amerykanów do ścigania przestępczości, w dużej mierze pod wpływem pogorszenia się statystyk policyjnych w czasie pandemii (mimo że wróciły one do dawnych poziomów, obawy społeczne o bezpieczeństwo nie przygasły). O ile utarczki w tej sprawie z progresywnymi demokratami mogłyby dzisiaj wzmocnić wiarygodność wiceprezydentki w oczach wyborców, o tyle w 2019 r. były obciążeniem, które ciągnęło jej kampanię w dół. Skutek był taki, że w 10 miesięcy od inauguracji konta bankowe Harris świeciły pustką, a wolontariusze masowo przechodzili na stronę bardziej obiecujących kandydatów. Z wyścigu wycofała się jeszcze przed rozpoczęciem prawyborów, dzięki czemu uniknęła kompromitującej porażki w macierzystym stanie.
Sukcesja bez planu
Wczesna rezygnacja z walki uchroniła Harris przed roztrwonieniem politycznego kapitału, już i tak nadwerężonego przez fatalny start. Dzięki temu zachowała szanse na bycie numerem dwa w administracji Bidena. Jak wielu wiceprezydentów przed nią oferowała pretendentowi do Białego Domu to, czego mu brakowało. Harris miała mu zwłaszcza pomóc pozyskać głosy kobiet, dominującej siły wyborczej w USA. Kandydatka na veepa, której matka pochodzi z Indii, a ojciec ma korzenie jamajskie, poprawiała też jego notowania wśród czarnych Amerykanów, których spora część cztery lata wcześniej zrezygnowała z pójścia do urn, co przyczyniło się do porażki Hillary Clinton.
Biden długo nie myślał o Harris jako o swojej ewentualnej następczyni. Gdy dołączała do administracji, nikt – również ona sama – nie miał pomysłu, na czym ma polegać jej rola jako wiceprezydentki. A już na pewno nie zastanawiano się, jak poprawić jej popularność na wypadek, gdyby Biden nie mógł się starać o kolejne cztery lata. W 2023 r. Ron Klein, były szef personelu Białego Domu, który pełnił funkcję łącznika między prezydentem a Harris, otwarcie przyznał to w rozmowie z „The Atlantic”. Panowała opinia, że urząd wiceprezydencki nie ma znaczenia dla wygrania kolejnych wyborów. Jeśli więc Amerykanie źle oceniają pracę Harris, to idzie to wyłącznie na jej konto polityczne. A poza wszystkim Biden był przekonany, że tylko on może pokonać Trumpa.
Planów wypromowania sukcesorki nie miały też elity demokratów. Raczej milcząco założyły, że ich obecny przywódca będzie się ubiegać o reelekcję, a przed kolejnymi wyborami – w 2028 r. – stawka się przetasuje, zaś dotychczasowy numer dwa w partii straci status domniemanej spadkobierczyni. Anonimowe głosy z otoczenia Harris sączą dziś w mediach frustrację, że prezydent i jego doradcy przez cztery lata zrobili niewiele, aby przygotować grunt pod sukcesję, skupiając się wyłącznie na reelekcji. Zamiast powierzyć wiceprezydentce obszar działań, na którym mogłaby budować swoją pozycję, przez pierwszą część kadencji wpychano ją na miny. Albo wpadała na nie sama – czasem wynikało to z małego doświadczenia, czasem z jej osobowości.
Pracownicy Białego Domu widzieli w Harris osobę zafiksowaną na punkcie bycia perfekcyjnie przygotowaną, co odczytywali jako przejaw niepewności i trzymania się niemożliwych do spełnienia standardów. „W swoim obsesyjnym pragnieniu unikania błędów wywierała na sobie presję, przez którą skazywała się na ich popełnianie” – tak opisuje ją Franklin Foer w książce „The Last Politician. Inside Joe Biden's White House and the Struggle for America’s Future”. I dalej: „Jako pierwsza czarna kobieta sprawująca urząd wiceprezydencki rozumiała swoje miejsce w historii i miała poczucie, że zostanie nieuczciwie ukarana przez prasę, jeśli kiedykolwiek okaże słabość – i że jej wpadki mogą działać na niekorzyść każdej czarnej kobiety, która pójdzie jej śladem”.
Pułapka graniczna
Pierwsza połowa kadencji była dla wiceprezydentki wyjątkowo wyboista. Jej urząd trapiła duża rotacja urzędników i doradców, którzy w przeciekach do mediów rozsiewali wątpliwości co do kompetencji menedżerskich Harris. Jej obrońcy twierdzili, że to przejaw podwójnych standardów, z którymi mierzą się wszystkie kobiety pnące się po szczeblach władzy, a już w szczególności czarne – gdyby Harris była mężczyzną, nazywano by ją twardym szefem, który nie toleruje fuszerki i słabych wymówek. Wystarczy szybko rzucić okiem na media społecznościowe, aby zobaczyć, jaką falę seksizmu i rasizmu wywołała jej kandydatura. Nie tylko w anonimowych komentarzach – z obozu republikanów posypały się głosy, że Harris zawdzięcza status faworytki Bidena inicjatywie DEI (diversity, equity, and inclusion) – praktykowanej przez firmy, agencje rządowe i uczelnie polityce, która ma zwiększać szanse osób należących do grup historycznie wykluczanych i dyskryminowanych. Ataki były tak jadowite, że kierownictwo partii musiało upomnieć własne szeregi, by trzymały się podkreślania dorobku wiceprezydentki.
Przez całą kadencję wyrzucano Harris, że tak jak w kampanii z 2019 r. nie umiała zaoferować Amerykanom jasnej wizji przyszłości ani pociągającej opowieści o sobie, tak potem nie wykroiła sobie wyrazistego poletka w administracji i utkwiła w cieniu Bidena. Takie oskarżenia odzwierciedlają nierealistyczne oczekiwania, bo niedookreślone pole działania jest wpisane w niewdzięczny charakter urzędu. Bycie numerem dwa daje wprawdzie ciągłą widoczność, ale nie pozwala na realizowanie własnych ambicji. Wiceprezydenckiego portfolio nie definiują konstytucja ani ustawy, lecz Biały Dom. A jak pokazuje historia, jego dotychczasowi gospodarze raczej nie mieli w zwyczaju oddawania swoim partnerom atrakcyjnych odcinków. „Obiegowa opinia w Waszyngtonie była taka, że Joe Biden zleca Kamali Harris najgorsze zadania” – zauważa Franklin Foer.
Nie ma gorszej pułapki niż kwestia ochrony granicy. Harris doskonale o tym wiedziała, gdy wiosną 2021 r. prezydent poprosił ją, by przygotowała strategię walki z przyczynami wzmożonego napływu migrantów z tzw. trójkąta północnego Ameryki Środkowej (Gwatemali, Hondurasu i Salwadoru). Chodziło o to, aby za pomocą wysiłków dyplomatycznych zdusić kryzys u źródła. Idea może słuszna, lecz naiwna. Żadne naciski i zachęty – nawet potężnego sąsiada – nie zaradzą systemowym problemom, które wypychają rzesze ludzi z ojczyzn: ubóstwu, pladze przestępczości, wszechobecnej korupcji, słabym instytucjom. A na pewno nie w ciągu jednej kadencji. Harris znalazła się więc na z góry przegranej pozycji, na której mogła co najwyżej zmniejszać straty. Zamiast tego seryjnie zaliczała wpadki. Nie potrafiła się przeciwstawić przekazowi republikanów, którzy – niezgodnie z prawdą – odmalowywali ją jako osobę zawiadującą całą polityką migracyjną administracji Bidena, a potem obarczali winą za chaos na południowej granicy. Powszechnie wykpiwany wywiad dla NBC News, w którym Harris drażliwie i lekceważąco reagowała na pytania dziennikarza, trumpiści będą przypominać do końca kampanii jako dowód jej niekompetencji.
Dzielę się tylko faktami
Obalenie przez Sąd Najwyższy prawa do przerywania ciąży w czerwcu 2022 r. stworzyło polityczce szansę na reset. Po ciężkim starcie mogła się w końcu zaprezentować jako osoba autentycznie zaangażowana. Jako emisariuszka Białego Domu sporo jeździła po kraju, zagrzewając do głosowania w wyborach do Kongresu na kandydatów pro-choice. Zapewne pomogło to demokratom odbudować wpływy w wahających się stanach (np. odzyskać mandat senacki w Pensylwanii) oraz wygrać wszystkie lokalne referenda dotyczące dostępu do aborcji.
Z czasem Biden powierzał też swojej numer dwa coraz bardziej odpowiedzialne zadania w polityce zagranicznej. Pierwszą ważną misją był udział w monachijskiej konferencji bezpieczeństwa w lutym 2022 r., kilka dni przed rozpoczęciem rosyjskiej inwazji na Ukrainę. „Wysłanie tam Harris w takim momencie historii było publicznym udzieleniem jej przez Bidena wotum zaufania” – podkreśla Foer. W książce relacjonuje spotkanie, na którym wiceprezydentka przekazała przywódcy Ukrainy Wołodymyrowi Zełenskiemu świeże raporty wywiadu:
„ – To wszystko wskazuje na przymiarki do inwazji.
– Nie jestem przekonany.
– Dzielę się tylko faktami.
– OK, jeśli macie rację, to co powinienem zrobić? Jaka jest twoja rada?
– Zaakceptuj to. Zaprzeczanie niczemu nie służy. Nawet jeśli się mylimy, powinieneś się przygotować. Zadbaj o swoje bezpieczeństwo. Zaplanuj, jak zapewnić ciągłość administracji. Musisz uwierzyć, że to się wydarzy”.
Po tej rozmowie Harris podobno nie była pewna, czy jeszcze kiedyś zobaczy Zełenskiego.
O ile w relacjach międzynarodowych jej rola nabierała znaczenia, o tyle u Amerykanów, których niezbyt interesują dyplomatyczne poczynania wiceprezydentów, zbierała fatalne recenzje. Przed feralną debatą Bidena, która odwróciła bieg wydarzeń, pracę Harris pozytywnie oceniało ok. 39 proc. ankietowanych. Prawie połowa miała o niej złe zdanie –najwięcej w historii badań opinii na temat wiceprezydentów. Niespełna rok temu nawet w liberalnych mediach zdarzali się komentatorzy, którzy dowodzili, że Biden powinien się pozbyć Harris, by nie zaszkodzić sobie w walce o reelekcję. Teraz pewnie odetchnęli z ulgą, że tego nie zrobił. ©Ⓟ