Straty Izraela w obecnym konflikcie z Hamasem to nie tylko zabici i ranni. To przede wszystkim wizerunek.

Przemoc można zwalczyć tylko jeszcze bardziej skuteczną przemocą. Z przeciwnikami takimi jak Hamas trzeba najpierw wygrać wojnę, a dopiero potem, po odpowiednim zastosowaniu kija, można wyciągać marchewkę. Nie odwrotnie.

Co do takiego stanowiska, ewidentnie przyjętego przez rząd Izraela po ataku z 7 października 2023 r., generalnie nie ma sporu wśród zachodnich specjalistów od spraw bezpieczeństwa. Coraz częściej pojawiają się jednak rozbieżności w kwestii metod, jakimi można i należy taką wojnę wygrać, a które są przeciwskuteczne.

Między obroną a zbrodnią

Strona izraelska twierdzi (i ma rację), że pokonanie Hamasu wymaga pełnej fizycznej kontroli nad Strefą Gazy. Stara się więc ją zablokować, a potem stopniowo „czyścić” z wrogich bojówek. Teoretycznie to dość proste, ale problem polega na tym, że pole bitwy zamieszkiwało na początku tego konfliktu niemal 2,5 mln ludzi. Niemal wszyscy sympatyzują z Hamasem, a wielu wspomaga go czynnie. Są przy tym w praktyce nie do odróżnienia od bojowników, bo ci przecież nie noszą mundurów. Na dodatek Hamas cynicznie urządza punkty dowodzenia, stanowiska ogniowe i magazyny broni w skupiskach ludności, np. w szpitalach. Prowokuje w ten sposób, całkowicie celowo, dodatkowe straty wśród cywilów.

Pod względem cynizmu Izrael nie pozostaje w tyle i traktuje taktykę Hamasu jak alibi dla własnych działań – zupełnie nieliczących się z prawem wojennym i honorowanym na Zachodzie obyczajem. Warto bowiem pamiętać, że obecny konflikt nie jest pierwszym, w którym regularne siły zbrojne mierzą się z przeciwnikiem nieumundurowanym, kryjącym się wśród mniej czy bardziej sprzyjających mu cywilów i strzelającym zza węgła. Amerykanie czy Brytyjczycy mieli z tym do czynienia całkiem niedawno w Afganistanie i Iraku. My zresztą też.

Także tam zdarzały się przypadki ofiar wśród cywilów, błędów, tragicznych pomyłek – zrozumiałych w ferworze walki. Ale, po pierwsze, nie na taką skalę, jak teraz w Gazie (nawet przyjmując poprawkę na działania w terenie mocno zurbanizowanym i w warunkach znacznego zagęszczenia ludności). A po drugie – te incydenty były z zasady szybko wyjaśniane, czasem nawet z nadgorliwą tendencją do karania żołnierzy w sytuacjach wcale nieoczywistych (casus Nangar Khel). Władze izraelskie w analogicznych sytuacjach reagują bardzo opieszale i łagodnie albo po prostu wcale. W dodatku powtarzają się ataki wymierzone w pracowników międzynarodowych organizacji niosących ludności Gazy pomoc humanitarną. Ten konflikt już zaowocował śmiercią około 200 członków tego personelu. To sytuacja bez precedensu. Sekretarz generalny ONZ António Guterres wprost wyraził tydzień temu podejrzenie, że to wszystko nie są niezamierzone „wypadki przy pracy”, lecz celowa taktyka obliczona na odstraszenie organizacji humanitarnych i wolontariuszy.

Izrael odpowiada zazwyczaj, że dla części tych ludzi praca dla niosących pomoc humanitarną agend ONZ i organizacji pozarządowych jest w gruncie rzeczy przykrywką dla agenturalnej roboty na rzecz Hamasu. W wielu przypadkach to zapewne prawda, ale jest mało prawdopodobne, by była to skala uzasadniająca odpowiedzialność zbiorową i taką konsekwencję w atakowaniu personelu humanitarnego, jaką obserwujemy.

Dlatego coraz częściej w środowisku specjalistów od bezpieczeństwa można się spotkać ze spekulacjami, że faktycznym celem strategicznym Izraela jest nie tylko pokonanie Hamasu w Gazie, lecz fizyczna eksterminacja ludności palestyńskiej. Godzenie się z wyjątkowo wysokimi stratami wskutek bezpośrednich działań zbrojnych, a nawet ich celowe powodowanie, to jedno. Doprowadzenie do klęski głodu, do likwidacji nawet elementarnej opieki medycznej – to zupełnie co innego. I nie wszystko da się wytłumaczyć sytuacją operacyjną i koniecznością wojenną. To naprawdę może wyglądać na chęć zagłodzenia zamieszkujących Gazę Palestyńczyków lub przynajmniej odebrania im resztek nadziei na przetrwanie na swojej ziemi. Tak, aby po otwarciu w przyszłości okna do emigracji skorzystali z niego wszyscy, którzy przeżyli. Nie tylko w Gazie, bo ten spektakl jest adresowany do Palestyńczyków także na Zachodnim Brzegu Jordanu i wszędzie indziej za ziemiach, które Izrael uważa za swoje. A suflowany komunikat brzmi: „nie ma tu dla was miejsca, możecie uciec gdziekolwiek, byle daleko, albo umrzeć”. Upiorna symetria tego domniemanego planu względem historycznych doświadczeń narodu żydowskiego jest porażająca.

W tle: Donald Trump

Czy powyższy scenariusz rzeczywiście jest zaplanowany i realizowany przez rząd Binjamina Netanjahu? Tego nie wiemy, jednak w dzisiejszym świecie bardziej liczy się nie tyle prawda, ile to, co sądzi opinia publiczna w różnych zakątkach globu. A także podążający za jej emocjami politycy, zwłaszcza wtedy, gdy szczególnie intensywnie wpatrują się w sondaże nastrojów. Na przykład przed wyborami.

Z tego punktu widzenia Izrael już poniósł fatalną klęskę wizerunkową. Początkowe współczucie wywołane bestialstwem terrorystycznego ataku Hamasu dawno ustąpiło miejsca zbiorowemu oburzeniu na charakter odwetu. W zbiorowej wyobraźni zgwałcone i pomordowane izraelskie kobiety czy żywcem spalone dzieci w przygranicznych kibucach zostały zastąpione makabrycznymi obrazami z Gazy. Politycy Zachodu, nawet ci najbardziej dotychczas wstrzemięźliwi, nie mogą dalej milczeć i udawać, że wszystko jest w porządku.

Amerykanie już parę razy usiłowali skorygować nadmiernie brutalne działania izraelskie – wysoce prawdopodobne, że temu między innymi służyły wcześniejsze wyjazdy na teren walk sekretarza obrony Lloyda Austina, bądź co bądź emerytowanego generała, który sam dowodził „w polu” w warunkach wojny z asymetrycznym przeciwnikiem i nie jest człowiekiem, któremu można mydlić oczy. Dotychczas sprawę próbowano jednak załatwić po cichu – najwyraźniej nie pomogło. W ostatnich dniach Waszyngton przeszedł więc do otwartej akcji dyplomatycznej, strofując Izraelczyków dość mocno. Zasugerował nawet, i to ustami samego prezydenta, że w grę wchodzi wstrzymanie amerykańskiej pomocy wojskowej. We wtorek w wywiadzie dla hiszpańskojęzycznej telewizji Univision Joe Biden określił izraelskie działania w Gazie jako „poważny błąd”, sam feralny atak na ekipę wolontariuszy World Central Kitchen zaś jako „skandal”.

Istotnym tłem są oczywiście zbliżające się wybory prezydenckie w Stanach. Netanjahu miał zawsze dobre relacje z Donaldem Trumpem, z którym wiele go zresztą łączy. Na przykład skłonność do ostrej polityki względem Iranu. Nie byłoby więc niczym dziwnym, gdyby szef izraelskiego rządu trzymał po cichu kciuki za porażkę Joego Bidena i powrót na stanowisko człowieka, z którym dogaduje się zdecydowanie lepiej.

W Białym Domu uświadomiono sobie zapewne, że to nie tylko „trzymanie kciuków”. Agresywna strategia, realizowana przez Netanjahu względem Palestyńczyków, obiektywnie szkodzi przecież Bidenowi i jego partii na różne sposoby. Chyba potraktowano to wreszcie jako celową dywersję mającą na celu zmianę (już pod rządami Trumpa) skali i charakteru zaangażowania USA w konflikt bliskowschodni. Taka hipoteza wyjaśniałaby niedawne prowokacje Izraela względem Teheranu, w tym atak na irański konsulat w Syrii. Za pewną formę rewanżu wobec Netanjahu można uznać ostentacyjne przyjmowanie w mijającym tygodniu w Waszyngtonie przez szefa dyplomacji Antony’ego Blinkena oraz doradcę ds. bezpieczeństwa narodowego Jake’a Sullivana lidera izraelskiej opozycji Ja'ira Lapida.

Balony próbne

Na razie Biden jest jednak między młotem a kowadłem. Duża część jego potencjalnych wyborców nadal, mimo wszystko, nie jest raczej gotowa na całkowite odwrócenie się od Izraela – bez względu na to, kto i jak w nim akurat rządzi i czego dopuszczają się jego żołnierze. Siły lobby izraelskiego w USA nie można lekceważyć. I dlatego Austin, występując parę dni temu w Senacie, oświadczył, że „Stany Zjednoczone nie mają dowodów, by Izrael dopuszczał się w Gazie ludobójstwa”. Ale presja ze strony partyjnej lewicy i sporej części sympatyków narasta. Ci ludzie oczywiście nie zagłosują na kandydata republikańskiego, ale wystarczy, by gremialnie pozostali w domu, a klęska Bidena stanie się nieuchronna. Dlatego Waszyngton oficjalnie groźnie pomrukuje, ale też robi dobrą minę do złej gry, gdy Netanjahu czyni pozorne ustępstwa – takie, jak niedawna zapowiedź szerszego uchylenia drzwi dla pomocy humanitarnej dla Gazy lub zdymisjonowanie oficerów odpowiedzialnych za atak na konwój humanitarny.

Elementem tej samej gry jest zapewne podtrzymywanie niepewności co do finalnych rezultatów kairskich negocjacji w sprawie zawieszenia broni, toczonych z przedstawicielami Hamasu w obecności szefa CIA Williama Burnsa. Swoją drogą strona hamasowska też nie wydaje się zainteresowana ich powodzeniem – wszak liderzy tej organizacji nie cierpią głodu pod bombami, lecz sterują walką z bezpiecznego oddalenia, z luksusowych hoteli. A tymczasem izraelskie jastrzębie podbijają stawkę, sugerując, że inwazja na Rafah, ostatnie względnie bezpieczne schronienie Palestyńczyków (i zaplecze grup bojowników), jest już przygotowana i może ruszyć w każdej chwili. I to mimo głośno wypowiadanego (m.in. przez Blinkena) amerykańskiego sprzeciwu.

Jako balon próbny, sondujący reakcje wyborców na ewentualną korektę polityki, można traktować fakt, że Nancy Pelosi, była przewodnicząca Izby Reprezentantów i kluczowa sojuszniczka Joego Bidena, często używana przezeń do „zadań specjalnych”, tydzień temu podpisała wraz z gronem 36 demokratycznych członków Kongresu list wzywający prezydenta i sekretarza stanu do przeprowadzenia własnego śledztwa w sprawie izraelskiego nalotu, w którego wyniku zginęli wolontariusze, a także do zaprzestania transferów broni do Izraela. A ich skala jest ogromna – umowy na lata 2018–2028 opiewają łącznie na 38 mld dol. Pod listem widnieją też autografy sztandarowych postaci lewego skrzydła partii, w tym Barbary Lee, Rashidy Tlaib i Alexandry Ocasio-Cortez. Niemal jednocześnie Gregory Meeks, lider demokratycznej ekipy w Komisji Spraw Zagranicznych Izby Reprezentantów, zapowiedział w rozmowie z CNN, że nie dopuści do procedowania w komisji planowanego nowego, masowego transferu broni do Izraela, w tym kluczowych w obliczu możliwej wojny z Iranem samolotów F-35, dopóki nie będzie miał więcej informacji na temat sposobu, w jaki Izrael użyje tej broni.

Sztuka kluczenia

Poważne naciski w sprawie zaprzestania dostaw broni i sprzętu wojskowego do Izraela miały też ostatnio miejsce w Wielkiej Brytanii, Niemczech i Holandii. Na razie minister spraw zagranicznych Zjednoczonego Królestwa David Cameron oświadczył, że „po zapoznaniu się z opiniami prawnymi” nie przewiduje zablokowania sprzedaży – to odpowiedź na ubiegłotygodniowy list, wystosowany do rządu przez grono prominentnych prawników (w tym trzech byłych sędziów Sądu Najwyższego) oraz osób ze świata wywiadu (m.in. byłego szefa MI6), w którym działania izraelskie wprost nazwano „ludobójstwem” i przestrzegano, że Londyn może zostać uznanym za współwinnego. Presję na rząd Rishiego Sunaka wywiera już nie tylko opozycyjna Partia Pracy, lecz nawet niektórzy posłowie konserwatywni. To może mieć związek z wynikami najnowszych sondaży: natychmiastowe wstrzymanie sprzedaży broni do Izraela cieszy się poparciem 56 proc. ankietowanych Brytyjczyków przy sprzeciwie tylko 17 proc. Wartość tego eksportu wyniosła w 2022 r. 53,3 mln dol. (nowsze dane nie są jeszcze dostępne) – niby niewiele w porównaniu z dostawami amerykańskimi, ale symboliczne i polityczne znaczenie embarga byłoby trudne do przecenienia.

Podobnie dzieje się w Niemczech – tutaj kolejni politycy dołączają do akcji organizacji pozarządowych, również w postaci demonstracji ulicznych, podejmowane są też próby blokady eksportu sprzętu wojskowego (wartość: 354 mln dol. w 2023 r.) na drodze sądowej, ale gabinet Olafa Scholza kluczy. Najkrócej mówiąc, wciąż stara się zjeść ciastko (czyli zarabiać na dostawach dla Izraela i podtrzymywać z nim dobre relacje polityczne) i wciąż je mieć (czyli uspokoić nastroje swej mniejszości muzułmańskiej i wszystkich przeciwników izraelskiej brutalności). „Robimy, co w naszej mocy, aby wywiązać się ze swoich obowiązków i wobec narodu izraelskiego, i wobec palestyńskiego” – stwierdziła ostatnio Tania von Uslar-Gleichen, do niedawna wiceszefowa Federalnej Służby Wywiadowczej (BND), obecnie kierująca pionem ds. prawa międzynarodowego w berlińskim ministerstwie spraw zagranicznych. Przypomniała jednocześnie, że Niemcy są największym darczyńcą pomocy humanitarnej dla Palestyńczyków. Powiedziała jednak również, że „bezpieczeństwo Izraela jest dla Niemiec priorytetem, biorąc pod uwagę historię nazistowskiego dziesiątkowania Żydów”. „Wyciągnęliśmy wnioski ze swojej przeszłości, która obejmuje odpowiedzialność za jedną z najstraszniejszych zbrodni w historii ludzkości, Shoah” – dodała, używając hebrajskiego słowa. Notabene mało kto w Europie przywołuje już te historyczne uzasadnienia w kontekście dzisiejszej polityki Izraela – wygląda na to, że wieloletnie paliwo izraelskiej dyplomacji, związane z dramatem Holokaustu, jest na wyczerpaniu. Z uwagi nie tylko na wydarzenia w Gazie, lecz również na naturalną zmianę pokoleniową.

Antyizraelski front

Europa idzie zresztą w krytyce Izraela o wiele dalej niż USA, bo nastroje propalestyńskie są tu dużo silniejsze. Raz, że większy jest tu odsetek mniejszości islamskich i ich wpływ na politykę partyjną oraz bezpieczeństwo wewnętrzne. Dwa, że większy jest potencjał środowisk lewicowych. A warto pamiętać, że w przeciwieństwie do Polski, gdzie z uwagi na motywacje religijne antysemityzm jest tradycyjnie kojarzony raczej z prawicą, na zachodzie Starego Kontynentu często miał i ma on wyraźne podłoże klasowe za sprawą stereotypu „Żyda – bogatego kapitalisty i wyzyskiwacza”. Teraz doszły do tego niecieszące się na lewicy sympatią militaryzm i stosowanie nadmiernej przemocy.

Wobec takich nastrojów premier Hiszpanii Pedro Sánchez lobbuje obecnie w Europie za uznaniem państwowości palestyńskiej, spotykając się w tej sprawie ze swymi odpowiednikami z Irlandii, Portugalii, Słowenii, Belgii i Norwegii. Zapowiadając ten cykl, powiedział m.in., że jego zdaniem najpóźniej do lipca europejskie poparcie dla rozwiązania dwupaństwowego „osiągnie masę krytyczną”. Natomiast francuski minister spraw zagranicznych Stéphane Séjourné we wtorek wystąpił z apelem o nałożenie na Izrael daleko idących sankcji, co ma wymusić szerszy dostęp pomocy humanitarnej do Gazy i zmianę sposobu działania izraelskich sił zbrojnych.

Papierkiem lakmusowym dalszej strategii poszczególnych graczy globalnych będzie stanowisko wobec wniosku Palestyny o pełnoprawne członkostwo w ONZ. Prośba w tej sprawie wpłynęła już w 2011 r., ale w minionym tygodniu władze Autonomii wystąpiły oficjalnie o jego ponowne rozpatrzenie (w tej chwili Palestyna ma status „państwa nieczłonkowskiego”). Na razie został przekazany do oceny specjalnej komisji, a dalszej formalnej procedury można się spodziewać już niebawem – możliwe, że na zaplanowanym na 18 kwietnia posiedzeniu ministrów spraw zagranicznych państw członkowskich Rady Bezpieczeństwa w sprawie Bliskiego Wschodu. ©Ⓟ

Witold Sokała, zastępca dyrektora Instytutu Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, przewodniczący Rady i analityk Fundacji Po.Int, publicysta DGP