Całą światową debatę ekonomiczną dałoby się w gruncie rzeczy sprowadzić do starcia dwóch frakcji: przeciwników i zwolenników długu. I ani jedni, ani drudzy nie mają absolutnej racji.

Przeciwnie: obie frakcje dysponują całym zestawem dobrych i mocnych argumentów na poparcie swojej tezy. W ostatnich latach było tak, że „antyzadłużeniowi” znajdowali się w defensywie. Może to i dobrze, bo z nimi u sterów pandemia dałaby nam w kość dużo mocniej. Teraz – w obliczu kryzysu inflacyjnego i energetycznego – wygląda jednak na to, że przeciwnicy długu wrócą do wielkiej gry. Oni już po nas idą.
Zapowiedzią tego powrotu może być choćby nowy tekst ekonomistów Lorenza Codogno (London School of Economics) i Giancarla Corsettiego (Instytut Europejski we Florencji). Piszą oni o nowych perspektywach dla długu publicznego, z którymi rządy będą musiały się mierzyć w nadchodzących miesiącach. Zwracają uwagę, że trwająca od kilku miesięcy seria podwyżek stóp procentowych najważniejszych banków centralnych kończy czas „taniego pieniądza”. Ten tani pieniądz pomagał zaś nie tylko kredytobiorcom prywatnym, lecz także państwom. Olivier Blanchard – przez wielu uważany za guru „zwolenników zadłużenia” we Francji – pisał w głośnym tekście z roku 2019, że w warunkach niskich stóp procentowych poziom zadłużenia publicznego może być wyższy, niż to się kiedyś wszystkim zdawało. Z tanim pieniądzem – dowodził – mamy do czynienia wtedy, gdy stopy procentowe są niższe niż wzrost gospodarczy. Dopóki tak jest, nic strasznego stać się nie może. Wszystko dzięki temu, że w świecie taniego pieniądza wierzyciele nie mają aż tak wielu zachęt do tego, by domagać się zwrotu pożyczonych pieniędzy. W świecie niskich stóp oszczędzanie staje się przecież relatywnie mało opłacalne (zwroty są niskie). Dużo lepiej puścić pieniądze w obieg i finansować przy ich pomocy na przykład inwestycje.
Paradoks sytuacji polega na tym, że banki centralne podwyższają stopy, choć wcale nie są pewne, czy to jest skuteczny sposób na walkę z obecną inflacją. Wielu twierdzi, że nie. Ale banki podnoszą. Głównie po to – piszą Codogno i Corsetti – żeby „nie stracić wiarygodności” oraz nie doprowadzić do tego, by „oczekiwania wysokiej inflacji zakorzeniły się w głowach uczestników rynku”.
Efekt jest taki, że dla wielu rządów pole manewru będzie w nadchodzących miesiącach dużo mniejsze niż było. Stanie się tak dlatego, że w warunkach stopy procentowej wyższej od poziomu wzrostu gospodarczego posiadacze kapitału zaczynają iść w kierunku oszczędzania. To logiczne – w końcu teraz, ze stopą zwrotu skorelowaną ze stopą procentową, będzie ono się opłacać bardziej niż inwestowanie (tu stopa zwrotu zależy od wzrostu gospodarczego). W odwodzie czeka już wiele pięknych politycznych narracji (zdrowe finanse, reguły wydatkowe, krytyka życia na koszt przyszłych pokoleń), które ślicznie uzasadnią powrót do antyzadłużeniowej retoryki. Aby im sprostać, wiele rządów będzie musiało (jak w latach 2009–2015) równoważyć budżety, generować nadwyżki i ciąć wydatki. Będzie to się odbywało kosztem dynamiki gospodarczej, przez co oszczędzanie będzie się opłacało coraz bardziej. A inwestowanie coraz mniej.
Krótko mówiąc: idzie antyzadłużeniowa rekonkwista. Już czuć ją w zimnym jesiennym powietrzu.