Wiele osób uprawiających naukę będzie podważać wiarygodność pasjonatów, bo „wykonał to laik”, ale ja twierdzę, że siła leży w różnorodności wykształcenia i pracy zespołowej. Z Małgorzatą Grodzińską-Jurczak rozmawia Jędrzej Dudkiewicz.

Małgorzata Grodzińska-Jurczak prof. dr hab., biolożka. Pracuje w Instytucie Nauk o Środowisku Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie kieruje zespołem ochrony przyrody i edukacji środowiskowej / Materiały prasowe
„Nauka obywatelska” to chyba niefortunne tłumaczenie?
Pochodzi od angielskiego „citizen science”, terminu ukutego w latach 80. XX w. przez naukowców w USA, gdzie byli oni bardziej niż w Europie obecni na arenie doradczej, politycznej, a później publicznej. Na Starym Kontynencie pojmowanie nauki jest bardziej tradycyjne, a naukowcy są często w pewien sposób oderwani od społeczeństwa, od realiów i praktyki. Ideą nauki obywatelskiej jest włączanie osób niebędących ekspertami w prowadzenie badań, zbieranie danych itp. A właśnie kończy się era uprawiania nauki jedynie przez wybranych.
Dlaczego?
Naukowcy zawsze mieli kogoś do pomocy (takich obecnych pracowników technicznych, asystentów). Tych osób nie było widać, pozostawali w cieniu, nie byli doceniani. Obecnie nauka jest dostępna dla wszystkich, tworzymy wiedzę, opierając się na doświadczeniach wielu ludzi, nie tylko stricte naukowców. Oczywiście, nauka nadal musi się opierać na rzetelnym warsztacie, nie jest jednak tak elitarna jak dawniej. O ile jeszcze w latach 80. XX w. w Polsce było niecałe 7 proc. osób z wyższym wykształceniem, o tyle teraz - w kategorii wiekowej 25-34 lat - oscyluje w okolicach 41 proc. Innymi słowy, kiedyś był to przywilej, obecnie chleb powszedni. Wzrost liczby osób wykształconych to dobry trend, w dużej mierze wynikający z łatwiejszego dostępu do edukacji (wzrost liczby szkół wyższych po transformacji, głównie prywatnych) i chęci kształcenia się w celu zdobycia lepszej pracy, ale równolegle obniżających się kryteriów matury i zniesienia egzaminów wstępnych na studia. Wymogi te różnią się pomiędzy kierunkami studiów, co przekłada się na ich powszechność i utylitarność (późniejsza praca na rynku). O ile przed transformacją ustrojową wyższe wykształcenie było awansem społecznym, niekoniecznie związanym z wysokością zarobków po studiach, o tyle teraz, ze względu na większą powszechność edukacji wyższej, trudno mówić o awansie społecznym. Jakość kształcenia w szkołach wyższych, ale nie wszystkich i nie na wszystkich kierunkach, niestety się obniżyła. Wynika to z wiedzy kandydatów, jak również w pewnym sensie walki poszczególnych szkół wyższych na rynku. Każdy uniwersytet chce mieć jak największą liczbę kandydatów i nie zawsze przyjmuje tych najlepszych. Ale jak mówię, nie można tego generalizować. Jakość kształcenia zależy od konkretnej szkoły wyższej, kierunku kształcenia.
Ale naukowcy cieszą się mniejszym autorytetem niż kiedyś.
Tak, to, co powszechne, jest mało doceniane. Drugim powodem jest internet, który sprawił, że dostęp do wiedzy jest nieporównanie łatwiejszy. W sieci jednak można znaleźć wiele nierzetelnych czy wręcz nieprawdziwych informacji, a potencjalny odbiorca najczęściej nie umie ich segregować, oceniać ich wiarygodności. Do tego potrzebuje właśnie naukowca. A co do autorytetu, to trudno go utrzymać, jeśli nie mamy z nim kontaktu. Naukowca wciąż trudno spotkać. Niewielu z nas wychodzi z „wież z kości słoniowych” na swoich uczelniach do ludzi. Często nie jesteśmy przygotowani do popularyzacji nauki, nie mamy na to czasu, co więcej, nie mamy tego w zakresie obowiązków. Osobiście uważam, że jest to nasz moralny obowiązek, ale faktycznie zabiera to mnóstwo czasu, energii i koniec końców rzadko jest doceniane w naszej ocenie pracowniczej. Naukowcy też często nie są otwarci na włączanie w swoją działalność osób innych profesji. Dlatego nauka obywatelska nie zawsze jest doceniana przez akademików. Rzecz jasna nie można generalizować. Naukowcy, jak każda inna grupa zawodowa, są mocno zróżnicowani. Znam wielu wspaniałych popularyzatorów w moim naukowym środowisku.
Skoro typowy naukowiec pozostaje niedostępny, to skąd zainteresowanie nauką i chęć jej uprawiania przez nienaukowców?
Żyjemy w coraz większym dobrobycie, o czym świadczy np. wysokość PKB na osobę. Mamy zaspokojone podstawowe potrzeby. Jest dużo osób z najróżniejszymi pasjami, które nie zawsze wiedzą, jak można je rozwijać samemu. Pasjonatów przyrody można włączać w monitorowanie różnych gatunków roślin czy zwierząt, którymi akurat się zajmujemy. Nawet zrobienie zdjęcia i wrzucenie go na Instagram ma wartość, bo tworzy wielką bazę danych. Wiele osób uprawiających naukę będzie podważać wiarygodność pasjonatów, bo „wykonał to amator”, ale ja twierdzę, że siła leży w różnorodności wykształcenia i pracy zespołowej. Dlatego od momentu założenia zespołu (na początku XXI w.), którym kieruję, działamy interdyscyplinarnie, co nie było wtedy właściwie w ogóle stosowane w Polsce. Zajmujemy się społecznymi aspektami ochrony środowiska i robimy to z bardzo różnych punktów widzenia. Są biolodzy, geografowie, socjologowie, psychologowie. Jest zresztą sporo badań, które pokazują, że jakość danych zbieranych przez ekspertów i amatorów mogą stać na podobnym, a nawet tym samym poziomie. Jestem daleka od twierdzenia, że każdy pasjonat jest wiarygodny, ale tak samo jest w przypadku naukowców. Potrzeba nam więc o wiele większego otwarcia się na osoby, które są czymś zafascynowane i chcą wziąć udział w tworzeniu nauki, i to bezkosztowo.
Jak dociera się do osób, które miałyby ochotę pomóc w prowadzeniu badań?
Do włączania w naukę obywatelską stosuje się wiele mechanizmów. Tym najbardziej efektywnym, jak mówi moje doświadczenie, jest metoda „jedna pani drugiej pani”. Rekrutacja przeważnie oparta jest na łańcuchu osób, które są już zaangażowane i wciągają innych, najczęściej znajomych. Równolegle prowadzi się rekrutacje, głównie w social mediach, które się zmieniają, teraz już bardziej ogłasza się akcje obywatelskie na Instagramie, a nie FB, ale też blogach poszczególnych instytucji czy organizacji. Przyjęcie danej osoby do projektu, akcji nie jest automatyczne. Przeważnie odbywa się to na podstawie aplikacji internetowej, a potem często rozmowy. Profil osoby, która chce się zaangażować, jest dostosowany do danej akcji. Prawie zawsze konieczna jest umiejętność dobrej komunikacji i współpracy w grupie. Bez nich trudno jest wejść w obywatelskość.
Nauka obywatelska to wyłącznie wolontariat czy zdarza się dostać wynagrodzenie?
Bardzo zależy to od budżetu projektu i podejścia jego koordynatora do polityki kadrowej. Znakomita większość pracy osób zaangażowanych w działania nauki obywatelskiej jest nazywana wolontariacką, co oznacza „bez wynagrodzenia”. Ja osobiście uważam, i zawsze uważałam, że praca kosztuje i angażowanie osób do projektu oznacza wynagradzanie ich. Pracuję w jednostce budżetowej, która uprawnia mnie do występowania o pieniądze na projekty ze źródeł zewnętrznych. I zawsze budżetuję wynagrodzenia dla wszystkich osób pracujących przy projekcie. Budżet organizacji pozarządowych jest przeważnie skromny i czasem nie ma środków na płace. Nie wyobrażam sobie jednak, przed rozpoczęciem pracy, niewypracowania dwustronnej umowy, gdzie każda ze stron zgadza się na jej warunki. Czasem nie jest to wynagrodzenie monetarne, tylko np. autorstwo publikacji, artykułów powstających na podstawie zebranych przez wolontariusza danych. W nauce obywatelskiej dużo jest hobbystów, którzy biorą udział w badaniach dlatego, że są nimi po prostu bardzo zainteresowani.
Trzeba też dobrze zbudować relację między obiema stronami, by pasjonaci nie czuli, że przypada im czarna robota, zbyt nudna i żmudna dla naukowca. Jednocześnie amatorzy muszą też mieć konkretne obowiązki. Da się to w ogóle sensownie poukładać?
Nie ma pewnie cudownej recepty. Ostatni projekt zespołu ochrony przyrody i edukacji środowiskowej, którym kieruję, dotyczy plastiku jednokrotnego użytku. Włączyliśmy w niego i naukowców, i osoby niezwiązane bezpośrednio z nauką. Moim zdaniem najważniejsze jest, aby każdy z nich miał, jak to nazywam, „iskrę w oku”, czyli się tym czymś interesował. Praca musi tym osobom sprawiać przyjemność, musi je kręcić, no i rozwijać. Chodzi więc o zadbanie o potrzeby potencjalnych pracowników. Nie wiem, może miałam szczęście, bo plastik jednokrotnego użytku jest czymś namacalnym, do tego mocno związanym z katastrofą klimatyczną, która bardzo interesuje młodych ludzi, i dlatego udało się jakoś ułożyć współpracę. Tak czy siak, podstawą nauki obywatelskiej jest praca zespołowa i to, by każda osoba coś z niej wynosiła. Łączy się to zresztą z popularyzacją nauki i uważam, że jest to, a przynajmniej powinno być, misją i obowiązkiem każdego naukowca. Niestety najczęściej chodzi im o publikację w dobrze punktowanym magazynie, którą przeczyta stosunkowo wąski krąg osób i to najczęściej z akademickiego świata. Tym ważniejsza może być nauka obywatelska.
Czyli popularyzacja to największa zaleta nauki obywatelskiej?
Nie w tym rzecz. Popularyzacja to nieformalne kształcenie społeczeństwa przez naukowców, innymi słowy „mówienie o nauce w sposób zrozumiały dla wszystkich”. Nauka obywatelska z kolei to włączanie nieekspertów w uprawianie nauki. Jedno nie wyklucza drugiego, ale nie zawsze jest nierozłączne. Można być odbiorcą akcji popularyzacyjnych, ale pozostawać biernym wobec nauki obywatelskiej. Obie jednak są ważne, bo ostatecznie podnoszą poziom wiedzy i świadomości ludzi. A ludzie świadomi działają na co dzień o wiele lepiej i sprawniej niż nieświadomi, więc to zawsze wygrana dla całego społeczeństwa. Porządną edukację każdy powinien wprawdzie dostawać w szkole, ale dobrze wiemy, że nie zawsze tak jest. Obecnie popularyzacją nauki zajmują się głównie organizacje pozarządowe, część z nich jednak nie ma dużo środków na swoją działalność. Zdecydowanie częściej i mocniej powinniśmy robić to jednak my - naukowcy. Nie zapominajmy też, że włączanie ludzi w działalność naukową podwyższa ich poczucie sprawczości. A to szalenie ważne, bo możemy pokazywać, że np. warto przestać korzystać z plastiku jednokrotnego użytku, ale to się nie stanie, jeśli więcej osób nie będzie rozumiało, po co to wszystko. Dobrym przykładem takiej akcji obywatelskiej była historia niesprawnej kanalizacji w jednej z metropolii Ameryki Północnej. Tylko dzięki temu, że mieszkańcy jednego z milionowych miast monitorowali kanalizację na obszarze kilku kilometrów i robili zdjęcia, szybko udało się znaleźć, gdzie jest wyciek, i naprawić, co trzeba. Bez tego wodociągi nie dałyby sobie rady.
Czy nauka obywatelska może być też odpowiedzią na rosnące w siłę ruchy w typie antyszczepionkowców?
Nie mogę wypowiadać się na temat szczepionek, bo nie czuję się w tym kompetentna. Jeśliby jednak uznać, że nieeksperci mogliby wykonywać pewne prace przy szczepieniach, prawdopodobnie większość z nich zobaczyłaby, jak jest to naukowo uzasadnione i potrzebne. Opowiedzieliby o tym znajomym i na zasadzie łańcuszka informacja poszłaby dalej. I faktycznie, jeżeli uczestniczysz w badaniach, to łatwiej zrozumieć ich cel i utylitarność. Dodatkowo naukowiec staje się wtedy dla amatora nauki partnerem, a nie niedostępną osobą z uczelni. Musimy zrobić krok do przodu i - będę to powtarzać - wyjść do ludzi. To jest bardzo czasochłonne i wymagające dużo energii i emocji z naszej strony, ale konieczne.
Żyjemy w czasach, kiedy coraz mniej ludzi chce słuchać osób z tytułem profesorskim i trzeba chyba znaleźć nowy język komunikacji, by to nie było głoszenie „prawd objawionych”, które łatwo skwitować „OK, boomer”.
Dlatego też do popularyzacji najlepiej byłoby podejść w sposób systemowy i zaproponować różne rozwiązania. Na przykład przy zdobywaniu grantów można by wprowadzić zasadę, że 10 proc. czasu trzeba przeznaczyć na popularyzację wyników badań, które prowadzimy w ramach takiego projektu. W niektórych instytucjach fundujących badania naukowe taki wymóg już istnieje, ale często pozostaje martwy. No i nie każdy, kto jest świetny w nauce, musi być równie dobrym popularyzatorem. Wtedy warto zwrócić się np. właśnie do osób pasjonujących się danym zagadnieniem, wciągnąć je w badania, a potem poprosić, by przystępnie opowiedziały lub napisały o tym innym. Wciąż jednak widzę duży opór przed tym wśród akademików, jest pęd do tego, by mieć kolejne publikacje, jak najwięcej doktorantów, a popularyzacja to dodatkowy obowiązek, na który większość osób nie ma siły i ochoty. Przekonanie do tego naukowców potrwa.
Pani prowadziła projekt w pandemii. Nie było to dodatkowym wyzwaniem?
Nasz realizowany w ramach nauki obywatelskiej projekt o plastiku jednokrotnego użytku potoczył się bardzo dobrze. W 2021 r. miały zostać dopełnione zapisy Dyrektywy UE dotyczącej ograniczenia ilości przedmiotów wykonanych z plastiku jednokrotnego użytku, ale okazało się, że ze względu na sytuację pandemiczną jest to niemożliwe. Co jednak nie zmienia faktu, że nowe przepisy są słuszne. Chcieliśmy z tym przesłaniem dotrzeć do ludzi, więc zorganizowaliśmy spotkania z 11 grupami interesariuszy, m.in. producentami, hurtownikami, restauratorami, młodzieżą, seniorami, osobami zajmującymi się recyklingiem etc. Jako naukowcy wyszliśmy do nich, by zapytać, co ich zdaniem każdy powinien wiedzieć o plastiku jednokrotnego użytku i jak doprowadzić do tego, by było go jak najmniej. Potem były warsztaty, w trakcie których każdą z tych grup reprezentowała jedna osoba i wspólnie wypracowaliśmy deklarację traktującą o konieczności ograniczenia plastiku, pod którą wszyscy się podpisali. Z wielkim żalem wszystkie spotkania i warsztaty musieliśmy, ze względu na pandemię, przeprowadzić wirtualnie. To był sam początek pandemii, więc naprawdę nie było szans przyjęcia gości w już zarezerwowanych salach. Budujące było to, że wszyscy widzieli potrzebę rozwiązania problemu, tylko mieli na to nieco inne pomysły. Na koniec na przystankach Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego zawisły plakaty z różnymi informacjami na temat plastiku jednokrotnego użytku. To też był efekt nauki obywatelskiej. Ona była obecna - w mniejszym lub większym stopniu - w wielu działaniach w trakcie pandemii, ludzie zbierali dane, sieciowali się, nawet szyjąc maseczki, dowiadywali się więcej na temat wirusów.
Nauka obywatelska ma wiele zalet, ale nie jest lekarstwem na wszystko…
Jest koniecznością. Powtórzę, że naukowcy muszą pogodzić się z tym, że dostęp do wiedzy jest o wiele szerszy niż kiedyś. Zdarza się, że studenci o coś mnie pytają, a ja nie znam odpowiedzi. I wtedy mówię: nie wiem, sprawdźmy to razem. To dla niektórych badaczy może nie jest łatwe, bo wymaga pewnego rodzaju transformacji w myśleniu o swojej roli w społeczeństwie. Ja - naukowiec, ale niekoniecznie ja - wielki autorytet. Trudne, ale do zrobienia, a koniec końców daje o wiele lepsze efekty. Praca z innymi i dla innych to przywilej. ©℗