Zniszczony budynek, w którym zginęli ukraińscy jeńcy, nie był przeznaczony do przetrzymywania ludzi. To był magazyn albo hangar. Skoro kogoś tam przenieśli, był w tym ukryty cel.

Dla Jewhena, przedsiębiorcy z Mariupola, 120. kolonia była kolejnym, choć najdłuższym etapem zniewolenia. To tam jego losy przecięły się z losami kilkuset jeńców z pułku Azow, z których 53 zginęło w ubiegłotygodniowym ataku na jeden z budynków. Wszystko wskazuje, że był on zaplanowaną z zimną krwią rosyjską zbrodnią wojenną.
Jewhena rosyjska inwazja zastała w Kijowie. Po kilku tygodniach postanowił wrócić do rodzinnego Mariupola, częściowo już wtedy okupowanego. Zatrzymali go na drodze wylotowej z miasta, gdy próbował wywieźć kilku znajomych. Najpierw trafił na komisariat w Nikolśkem. Po kilku godzinach zabrali go do więźniarki i odwieźli do Starobeszewego pod Donieckiem. Spędził tam trzy doby bez żadnej informacji, za co i na jak długo tam się znalazł. Stamtąd odwieźli Jewhena do aresztu do Doniecka, gdzie został przesłuchany. Zapewniono go, że ponieważ jest cywilem, a nie wojskowym, nazajutrz zostanie uwolniony. Nic takiego się nie stało. Po kilku dniach czekała go kolejna podróż. Do dawnej kolonii karnej w Ołeniwce.
– Po przyjeździe do Ołeniwki przyjęli nas tak jak wcześniej w Starobeszewem. Dwie godziny staliśmy w pozie gwiazdy – rozstawiasz szeroko nogi, ręce na ścianę, a oni jeszcze chodzili i nogami poszerzali ci rozkrok. Wyjątkowo niewygodna pozycja. Czekaliśmy, aż wszyscy zostaną zarejestrowani. Potem zaprowadzili nas do izolatek na trzy dni – opowiada Jewhen. Wody brakowało nawet w Doniecku, a co dopiero w Ołeniwce, więc więźniowie otrzymywali jej symboliczne ilości. Zdarzało się, że szklankę dziennie. Kobiety opowiadały, że nie dostawały żadnych środków higienicznych. – Po trzech dniach w izolatkach zaczęli nas lokować w celach zgodnie z naszym statusem. Oddzielnie wojskowi, oddzielnie cywile. W sześcioosobowej celi bez prycz, pościeli i materaców siedziało 36 osób – wspomina Jewhen. – Leżeliśmy na kurtkach na podłodzie. Tak przeżyliśmy dwa tygodnie.

Bałandiorzy

Kolonia w Ołeniwce była od kilku lat zamknięta, kaloryfery pocięte na złom, więc musieli ją przywrócić do działania, gdy trzeba było otworzyć obozy filtracyjne. – Średnio raz na dwa dni w celach zapychały się toalety. Klawisze zakazywali z nich wtedy korzystać. Oczywiście taki zakaz był niemożliwy do przestrzegania, więc zawsze ktoś korzystał. Wtedy odnajdywano delikwenta i kazano mu ręcznie przepychać kanalizację – mówi Jewhen. Po uruchomieniu kuchni polowej więźniowie dowiedzieli się od bałandiorów, czyli funkcyjnych jeńców roznoszących posiłki, że poza celami są jeszcze baraki, gdzie warunki odsiadki są nieco lepsze, i że można do nich trafić, jeśli przyniesie się jakąś korzyść administracji kolonii. W normalnych warunkach to tam powinni siedzieć zatrzymani. Z baraków można np. swobodnie wychodzić na zewnątrz; przy każdym jest niewielki, ogrodzony teren. Dlatego w byłym ZSRR klasyczne więzienia z celami są tradycyjnie przeznaczone dla najcięższych przestępców albo wykorzystywane jako areszty śledcze, a za podstawową formę odsiadki uznaje się pobyt w obozach zwanych koloniami karnymi, które składają się z podobnych baraków.
Bałandiorzy zasugerowali, że jeśli osadzonym uda się za własne pieniądze przeprowadzić remont albo kupić komputery dla administracji, nagrodą będą przenosiny do baraków. – Nie bardzo wiedzieliśmy, jak to zrobić, bo pieniądze nam zabrali jeszcze w Starobeszewem. Po dwóch, trzech dniach jeden z oficerów powiedział, że jeśli zdobędziemy środki na materiały budowlane i zrobimy remont baraku, będziemy w nim mogli żyć. Zgodziliśmy się. Barak był mocno zdewastowany, niektóre okna wybite, prycz nie było. Dali nam tylko siatki na prycze, które położyliśmy na podłodze i na nich spaliśmy. Cieszyliśmy się i z tego, bo wreszcie mogliśmy spać na leżąco – podkreśla Jewhen. Jeńcom nie pozwalano zadzwonić na tereny kontrolowane przez Ukrainę ani skorzystać z komunikatora internetowego. Trzeba było znaleźć kogoś z numerem Fieniksa, operatora działającego na terenie samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej. Jednemu z kolegów udało się znaleźć dalekiego krewnego w Doniecku. – Po pięciu dniach, gdy zaczęli nam już grozić wysyłką do cel, przyszły materiały – wspomina Jewhen.
Chłopaki powoli zaczęli remontować barak. Zbliżał się 30. dzień niewoli, więc wyglądali już zwolnienia, bo w Doniecku powiedziano im, że w ciągu miesiąca zostanie wszczęta sprawa karna albo areszt się skończy. – Gdy termin nadszedł, zaprowadzili nas do administracji i kazali bez czytania podpisać protokół o przedłużeniu zatrzymania. Pochodziliśmy parę dni ze spuszczonymi głowami, ale trzeba było się jakoś adaptować. Zajęliśmy się swoim podwóreczkiem, zrobiliśmy sztangę, stworzyliśmy kącik sportowy. Na początku kwietnia zaczęli do Ołeniwki zwozić masy jeńców, o ile pamiętam, z 56. brygady, która walczyła w mariupolskim kombinacie Illicza. W kolonii planowanej na 1200 osób przebywało wtedy ponad 2000 ludzi – mówi Jewhen. Karmili źle. Najczęściej chlebem, czasem zupą, która w istocie była makaronem zalanym wodą.

Ścieżka zdrowia

Po tygodniu zaczęli wywozić ludzi z kolonii do donieckiego aresztu. Pretekst? Wszczęta sprawa karna i zastosowany środek zapobiegawczy. Wszyscy bez wyjątku mieli sprawy z paragrafów o działalności terrorystycznej. – Podczas przesłuchania zarzucano mi, że woziłem zaopatrzenie wojsku, a wywoziłem z Mariupola żołnierzy Azowa – wspomina Jewhen. Z 2000 zatrzymanych zostało 400 osób. Dzięki temu zwiększyły się porcje żywieniowe. Równolegle z jakichś powodów administracja zmieniła symbolikę. Flagi DRL zastąpiono rosyjskimi, pojawili się rosyjscy żołnierze, oddziałom separatystów zmienili znaki rozpoznawcze na rosyjskie. – To było dwa dni przed poddaniem się Azowstalu. Plotki chodziły różne. Mówiono, że wojna się skończyła, Donieck jest już w Rosji, Kijów padł. Teraz rozumiem, że były to przygotowania do przywiezienia jeńców z Azowstalu. Z wieloma potem rozmawiałem, spotkałem wśród nich wielu znajomych. Ze względów ekonomicznych wielu mieszkańców miasta zaciągnęło się do wojska – opowiada Jewhen.
Poddanie ostatniego punktu oporu w Mariupolu nastąpiło w połowie maja w wyniku rosyjsko-ukraińskiego porozumienia na najwyższych szczeblach. Warunkiem było to, że jeńcy trafią do niewoli Rosji, a nie DRL, i że będą dobrze traktowani. Wcześniej wszyscy wojskowi wysyłani do kolonii byli bici. – Widzieliśmy, jak przychodziło 15–20 osób przygotowanych do bicia, nawet rękawiczki mieli. I zwożeni w autobusach jeńcy przechodzili przez taką ścieżkę zdrowia – wspomina Jewhen.
– Zaczynało się od tego, że przy rejestracji dostawało się pałą od konwojenta. Potem jeniec trafiał między kilkunastu zamaskowanych kominiarkami dyżurnych. A tam już każdy sobie. Ktoś miał pałkę, ktoś trzonek od łopaty, ktoś inny wojskowy pas z dużą blachą. Trzeba było przebiec między nimi z rękoma na szyi. Jeśli się ktoś przewrócił, czekali, aż wstanie i wracali do bicia. I tak po kolei z każdym autobusem – opowiada Stanisław Hłuszkow, zawodowy kierowca z Mariupola, który przeszedł podobny szlak co Jewhen.
– Ludzi z Azowstalu nikt nie ruszał. Rozmieścili ich w barakach, spokojnie, bez krzyków, bez presji psychologicznej. Potem się dowiedzieliśmy, że to był warunek ich poddania się – mówi Jewhen. – Nas wtedy z baraków wysiedlili, bo trzeba było zrobić miejsce dla 2500 jeńców z Azowstalu – dodaje. Jeńcy z Mariupola byli zwożeni przez kilka dni. Jewhen mówi, że 500 azowców rozlokowano oddzielnie, resztę – m.in. pograniczników i piechotę morską – oddzielnie. Ukraińskie źródła oficjalne podają nieco niższe liczby. – Azow miał relatywnie lepsze warunki, najpewniej pod kamerę rosyjskiej telewizji. Na jeden barak z azowcami przypadało po 150 jeńców, w barakach nieazowskich – po 500–700 osób, śpiących na podłodze i w korytarzach – przekonuje Jewhen. Naszego rozmówcę i jego kolegów przeniesiono do pomieszczeń normalnie służących więźniom, którzy trafili pod szczególny nadzór.
– Warunki były przyzwoite, ktoś wcześniej też te pomieszczenia wyremontował. Spędziliśmy tam dwa, trzy tygodnie. Po dwóch miesiącach ponownie przedłużyli nam okres zatrzymania i cofnęli z powrotem do cel, w których zaczynaliśmy. Wtedy wielu zaczęło tracić nadzieję. Kolejne 30 dni w celi wydawało mi się nie do przejścia. Gdy zaczynaliśmy, było bardzo zimno, ludzie masowo przeziębiali sobie nerki. A teraz było już praktycznie lato, w celi nie było czym oddychać. Ludzie mdleli, z braku tlenu znajdowali się w półśnie. Jedyna różnica na plus była taka, że pozwolili nam zabrać ze sobą materace – mówi Jewhen. Przez kolejny miesiąc nikomu nie pozwolono skorzystać z prysznica. Dwa razy wyprowadzali ludzi na 15-minutowy „spacer”, który polegał na ich umieszczeniu w klatce na świeżym powietrzu.
– Psychologicznie to było trudne do wytrzymania. Jeden z nas oszalał, odwieźli go do Doniecka. Pierwszy miesiąc czekaliśmy na uwolnienie, w drugim mieliśmy na to nadzieję, a w trzecim nikt z nas nie rozumiał, co dalej – wspomina. – Setnego dnia niewoli mnie wypuścili. Bez wyjaśnienia, tak samo jak przy zatrzymaniu. Kazali tylko podpisać oświadczenie, że nie mam żadnych pretensji do administracji kolonii – podsumowuje. – Dzień wyzwolenia zaczął się jak zwykły, gorący dzień. Plotki o tym, że mają nas wypuścić, krążyły od dawna. Ktoś podsłuchał jakichś oficerów itp. Tego dnia zagnali nas do jednego pomieszczenia, polecili zabrać rzeczy osobiste. Staraliśmy się nie robić sobie nadziei, bo kilka razy wcześniej robili już takie udawane wyzwolenia, ale tym razem odstawili nas pod bramę i tyle – mówi Stanisław Hłuszkow.

Wnioski proszę wyciągnąć samemu

Azowcy zostali i czekali na wymianę. Wprawdzie marionetkowa administracja DRL regularnie groziła im masowymi procesami i wyrokami śmierci (kara główna nie obowiązuje w Rosji, za to w Doniecku już tak), ale na mocy porozumienia o poddaniu Azowstalu żołnierze pułku Azow mieli być dobrze traktowani i objęci konwencją genewską. W ostatnim tygodniu lipca większość jeńców przeniesiono z baraków, które odnawiał Jewhen, do oddzielnego pomieszczenia. 29 lipca o drugiej w nocy doszło w nim do wybuchu. Zginęły co najmniej 53 osoby, a 130 zostało rannych. DRL podała, że „szczęśliwym zbiegiem okoliczności” nikomu z administracji kolonii karnej nic się nie stało. – Byłem we wszystkich barakach kolonii nr 120. Zniszczony budynek, w którym zginęli jeńcy, nie był barakiem przeznaczonym do przetrzymywania ludzi. To był jakiś magazyn albo hangar bliżej strefy przemysłowej. Skoro kogoś tam przenieśli, był w tym jakiś ukryty cel. Wnioski proszę wyciągnąć samemu – mówi Jewhen.
Rosjanie podali, że Ołeniwkę ostrzelali Ukraińcy z amerykańskiego systemu artyleryjskiego HIMARS. Ze względu na legendarną precyzję tego sprzętu musiałoby to oznaczać celowy ostrzał tego konkretnego budynku. Nie tylko dlatego międzynarodowi specjaliści skłaniają się ku wersji, że to Rosjanie celowo zgromadzili w hangarze azowców, by popełnić na nich zbrodnię wojenną. Zdjęcia zniszczonego budynku – satelitarne, ale i te pokazane w rosyjskich mediach – nie wskazują na ostrzał rakietami HIMARS. Władze w Kijowie sugerują, że w budynku doszło do wybuchu bomby termobarycznej. Co więcej, choć z jednej strony Moskwa zaprzecza, by w jakikolwiek sposób przyczyniła się do śmierci jeńców, z drugiej strony wysłała wystarczająco dużo sygnałów, by zrozumieć jej prawdziwe intencje. Pierwszy to twitterowy wpis ambasady Rosji w Londynie: „Bojownicy Azowa zasługują na egzekucję, ale nie przez rozstrzelanie, a powieszenie, bo nie są prawdziwymi żołnierzami. Zasługują na upokarzającą śmierć”. Drugi to wtorkowa decyzja rosyjskiego sądu o uznaniu Azowa za organizację terrorystyczną, co oznacza odebranie żołnierzom z pułku ochrony konwencji genewskiej i otwiera drogę do masowych procesów pozostałych przy życiu jeńców. Wbrew warunkom poddania Mariupola.