Drożyzna ma to do siebie, że wymusza oszczędzanie. Drogi prąd albo gaz nie są żadnym wyjątkiem od tej reguły. Ponadto od lat słyszymy o zagładzie planety – i wszystkie te komunikaty w ten czy inny sposób zachęcają do oszczędnego korzystania z dóbr materialnych.

Bo przecież każda para spodni, motorynka, odżywka do włosów i pizza wymagają przy produkcji wody, prądu... itd., a ich wytworzenie wznosi do nieba chmury zanieczyszczeń... Skoro tak, to powinniśmy z satysfakcją patrzeć na przerażające prognozy cen gazu i prądu, a na walkę Orlenu ze wzrostem cen paliw – z przerażeniem.
Próbowałem podzielić się tą interpretacją w kilku miejscach, ale ekoewangelizacja nie stanie się chyba moją specjalnością. Jasne, rozumiem, że skokowy charakter podwyżek powoduje chaos, a gospodarka tego nie lubi. Kiedy zaś zejść z widoku makro do widoczku mikro, to zobaczymy pracującą matkę dwojga dzieci, którą podwyżki po prostu wykańczają. Lepiej, żebym nie próbował jej wyjaśniać, że dla przyszłości planety drożyzna jest świetną wiadomością! Jednak nawet reprezentanci zamożniejszych warstw naszego pracowitego społeczeństwa z zachwytu nad moim przekazem nie piali. Tyle że... tak właśnie będzie. Nie z tym pianiem, tylko z ograniczeniem dostępu do dóbr. Będziemy mieszkali mniej komfortowo (mylą się ci, którym ekologiczne mieszkanie kojarzy się z 200-metrowym domkiem z bali w lesie – ekologiczne będą budynki wielorodzinne z racjonowaną wodą i okazjonalnymi dostawami prądu). Będziemy jedli mniej ciekawie i pewnie w ogóle mniej. O solach do wanny i vanach trzeba będzie zapomnieć.
Czy to odstawienie nas od dóbr odbędzie się etapami, czy na skutek kataklizmu na większą skalę niż w Ukrainie (skądinąd zapewne wszyscy zauważyliśmy, że artykuły na portalach dotyczących przebiegu wojny i kolejnych rosyjskich zbrodni są przetykane reklamami zachęcającymi do zakupów)? Czy wprowadzi go w życie państwowy kapitalizm, czy po prostu odrodzony komunizm (całkiem sprawny, kiedy chodzi o dławienie konsumpcji)? Pytania w gruncie rzeczy drugorzędne. ©℗