Film mi skomplikował życie. Z jednej strony cały świat się o nas dowiedział. Z drugiej siedzieliśmy w więzieniu już pięć lat. I szczerze powiem, że czasem wolałem uchodzić za płatnego mordercę albo psychola niż za ofiarę - zauważa Sławomir Sikora przedsiębiorca, pierwowzór „Stefana”, bohatera filmu „Dług” Krzysztofa Krauzego.

Ze Sławomirem Sikorą rozmawia Magdalena Rigamonti
Zawsze pan będzie ten gorszy?
Nie mam z tym problemu.
Ludzie mają problem.
Mają. Szczególnie mężczyźni, kiedy się ze mną spotykają. I to różni, księża nawet. Chcą się porównywać. Mówią: ja też bym zabił dla swojej żony, ja też bym zabił, jeśli ktoś by mnie dręczył, szantażował, nie pozwalał żyć. Zawsze pytam: a potrafiłby pan z tym żyć? I łup, zastanowienie.
Był „Dług” Krzysztofa Krauzego, teraz jest „Mój dług”, którego jest pan współscenarzystą. Film wszedł do kin, kiedy wybuchła wojna w Ukrainie. Teraz jest na Cineman.pl, a w wakacje na Festiwalu Dwa Brzegi.
Chcieliśmy zdjęcia realizować w Grodzisku Mazowieckim, w tamtejszym więzieniu, które stoi puste. Tam kiedyś Konrad Niewolski reżyserował swoją „Asymetrię”. Od nas Centralny Zarząd Służby Więziennej zażądał scenariusza.
Znali pana historię, od dręczenia, zabójstwa, do ułaskawienia, widzieli film „Dług”. Dał pan scenariusz?
Dałem, producent dał. I zażądano zmian w scenariuszu.
Co się nie podobało?
Na razie nie będę wyważał drzwi, bo wiem, że mam dużo do załatwienia w polskich więzieniach. W efekcie nie wpuszczono nas jednak do więzienia w Grodzisku. I zaczęliśmy szukać innego obiektu. Znaleźliśmy Kalisz, puste więzienie należące wtedy do miasta i - jak się okazało - przekazywane Szkole Wyższej Wymiaru Sprawiedliwości. Był pośpiech, żeby zrobić zdjęcia. Kiedyś miałem wykład w centralnym ośrodku szkoleniowym służby więziennej dla 300 funkcjonariuszy. Pamiętam, że byłem jedynym cywilem. Mówiłem, że zostałem skazany na 25 lat, koniec kary wyznaczono na 2019 r., ułaskawiono mnie w 2005 r. i jestem tu po to, żeby opowiedzieć o więzieniu z innej perspektywy.
Słuchali?
Na pewno słyszeli. Mam wrażenie, że Służba Więzienna nie chce, żebym opowiadał o systemie więziennictwa w Polsce, wskazując konkretne sprawy.
Mówi pan teraz o nadużyciach.
W więzieniu powinno się urzeczywistniać prawo, a tam prawo jest niemal codziennie łamane.
Przez strażników, przez kogo?
Przez cały system.
Pan zna polskie więzienie lat 90. i początku lat 2000.
I myśli pani, że wszystko się drastycznie zmieniło na lepsze?
Mam nadzieję.
Recydywa jest na bardzo wysokim poziomie. Powód? Jest pewnie tak wspaniale w polskich więzieniach, że ludzie chcą do nich wracać i spędzać w nich życie.
Słyszę, że ludzie, nawet obcy, którzy znają pana przeszłość, mówią do pana po imieniu.
Próbują.
Próbują, bo siedział pan w więzieniu, zabił pan? Bo - wracając do początku naszej rozmowy - uważają pana za kogoś gorszego?
Za kogoś gorszego to nie. Myślę, że to jest związane z moim ułaskawieniem.
2005 r. prezydent Aleksander Kwaśniewski ułaskawia pana.
Tak, 5 grudnia 2005 r. Po tym, jak 37 tys. ludzi podpisało się pod moim wnioskiem o ułaskawienie.
I stał się pan dla nich Sławkiem Sikorą, tym od filmu „Dług”, tym, który był ofiarą wymuszeń, pobić i zastraszeń. Tym, który w ich wyniku wraz ze swoim wspólnikiem zamordował swoich oprawców.
I związku z tym niektórzy dali sobie prawo ingerowania w moje życie. To był następujący tok rozumowania: jeśli się podpisałem pod twoim wnioskiem o ułaskawienie, to masz być taki, jak chcę.
Czyli jaki?
Zaczęto mnie recenzować, oceniać moje życie, czy jest właściwe to, co robię, czym się zajmuję. Z jednej strony dziwne, z drugiej... Z ludźmi spotykałem się głównie na spotkaniach autorskich, na których sprzedawałem swoją książkę „Mój dług”.
Czyli biznes, coś za coś.
Wolałbym, żeby tak nie było, ale było. Każdy chciał mnie dotknąć.
Bo był pan dla nich zabójcą celebrytą?
To też, dla niektórych. Wielu interesowało samo siedzenie w więzieniu. Inaczej siedzi w więzieniu ktoś, kto zabił.
A inaczej ktoś, kto ukradł batonik. Tę książkę wydał pan sam, następną - „Osadzony” - już w dużym wydawnictwie.
Świętej pamięci Andrzej Kuryłowicz powiedział: „A może napiszesz książkę?”. I dał mi pieniądze. To było świeżo po wyjściu z więzienia. Przepraszam, telefon dzwoni. To Waldek Dąbrowski, który prowadzi śluzy dla osób dopiero co opuszczających zakłady karne.
Śluza, rozumiem, to takie metaforyczne określenie.
Tak, to są ośrodki, oddzielne dla mężczyzn, oddzielne dla kobiet, które mają prawie stuprocentową skuteczność.
Czyli co, ludzie idą do tego ośrodka i nie wracają na złą drogę?
Tak, i Służba Więzienna jest po prostu w szoku. Więcej, zapraszają Waldka, żeby mówił, jak to się robi.
Jak to się robi, jak się żyje na wolności, gdy się komuś obcięło głowę?
Jak się żyje, kiedy jest się zastraszanym, bitym? Jak się żyje po tym, kiedy się zabiło, bo nie było innego wyjścia? Jak się żyje 10 lat w więzieniu, a następnie, po ułaskawieniu, na wolności? Do dziś mam ślady po bejsbolach, jak mnie lali moi oprawcy. I dziękuję Panu Bogu, że moja mama tego nie dożyła. I jeszcze za to, że dziewczyna mnie zostawiła po półtora roku więzienia. Dzięki temu łatwiej było przetrwać. Jako jedyny nie miałem odwiedzin przez ponad dwa lata. Dzięki temu szybciej potrafiłem się przystosować do więziennego życia.
Film „Dług” Krzysztofa Krauzego opowiadający m.in. pana historię miał swoją premierę w 1999 r. W więzieniu go pan obejrzał?
To, co się wydarzyło między 1994 a 2004 r., to jest praktycznie pamięć absolutna.
Tak jak ludzie pamiętają wojnę, każdy szczegół, każdy dzień.
Jestem w stanie odgrzebać emocje, które towarzyszyły różnym wydarzeniom, różnym szczegółom w tamtym czasie. A o filmie „Dług” dowiedziałem się, kiedy się uczyłem angielskiego w celi. Słuchałem audycji BBC, leżałem na pryczy w więzieniu w Potulicach. Potem we wrześniu film wygrał Festiwal Filmowy w Gdyni. My, to znaczy ja i Artur, do końca nie wiedzieliśmy, że film jest o nas, bo Krzysztof Krauze nigdy tego wprost mi nie powiedział.
Jak to nie powiedział? Przecież był wcześniej u pana w więzieniu.
Był, w 1997 r. Przyjechał z Jurkiem Morawskim, scenarzystą, do więzienia na Białołękę. Chciał, żebyśmy opowiedzieli mu swoją historię. Artur opowiedział. I ja opowiedziałem. Miał z tego powstać dokument „Egzekucja”.
Oddzielnie opowiadaliście?
Oddzielnie. Myślę, że Krauze był lepszy od śledczych. W ogóle bym z nim nie rozmawiał, gdyby nie przyszedł do mnie z kierownikiem penitencjarnym. Wtedy byłem konformistą i chciałem zrobić dobrze temu kierownikowi. I sobie też. Chciałem zostać na Białołęce.
Z jakiego powodu?
Wtedy nie rozumiałem, że trzeba jechać w Polskę. Uważałem, że ważne jest, żeby zapuścić korzenie. Dopiero potem zrozumiałem, że więzienie nie jest po to, żeby zapuszczać korzenie.
Pan był w 76 celach.
I miałem ponad tysiąc współosadzonych, z którymi byłem w jednej celi.
Kto był pierwszy?
Aron siedzący za pedofilię i pewien dziadek. W nocy przywieziono mnie do aresztu śledczego przy ul. Rakowieckiej. Wprowadzono mnie do celi. Rano, jak zobaczyłem dziadka, przeraziłem się, był cały siny. Został pobity przez policjantów.
Z kimś pan ma kontakt?
Nie, z nikim.
Sublokatorzy.
Nie, to ktoś więcej niż sublokatorzy. Z tymi ludźmi jest się w intymnych momentach na malutkiej przestrzeni. Jednak dla tych, którzy siedzą długo, ci zmieniający się współwięźniowie są jak pasożyty. Grubo ponad rok temu odwiedzałem człowieka skazanego na dożywocie. Siedzi już 27 lat. I wrzucają mu do celi świeżaków.
Po co?
Po to, żeby go złamać, skrzywdzić, żeby on w końcu wybuchł. Poza tym w więzieniach trwa nieustanna rotacja, która jest szczególnie dokuczliwa dla osób odbywających kary dożywotniego pozbawienia wolności.
Jaki jest cel?
Prosty. Chodzi o to, by stwierdzić, że więzień jest bestią. Żeby go trzymać na krótkiej smyczy, żeby nie miał praw do warunkowego zwolnienia i do przepustek. Teraz jest trudniej pobić więźnia, ale można go właśnie złamać psychicznie. Człowiek z organizacji pozarządowej zajmującej się więźniami mówił mu, żeby się nie dał sprowokować.
Panie Sławku...
Wiem, wracam do 1997 r. Wtedy coś słyszałem o Morawskim, scenarzyście. O Krzysztofie nie wiedziałem nic, oprócz tego, że nie podobał mi się jego film „Nowy Jork, czwarta rano” z Januszem Józefowiczem w roli głównej. Mieliśmy jeszcze w mediach status bestii. A oni chcieli z nami porozmawiać, dowiedzieć się, kim naprawdę jesteśmy.
Świat z was zrobił bestie, a Krzysztof Krauze zrobił z was ofiary.
Nie świat, tylko dziennikarze. Nie wiem, kto pierwszy napisał, że na moście w Górze Kalwarii graliśmy głowami ludzkimi w piłkę, piliśmy wódkę i krzyczeliśmy „gol”. Pamiętam moment, kiedy w maju 1994 r. pod celę przyszedł Zygmunt, oddziałowy (siedziałem już tam kilka miesięcy) i mówi do mnie: „Sławek, wy naprawdę graliście w piłkę głowami ludzkimi?”. A ja: „Jak panu powiem, że tak, to skłamię, jak powiem, że nie, to pan nie uwierzy, bo przecież tu wszyscy są niewinni”. A on: „To dlaczego takie rzeczy wypisują?”. Odpowiedziałem, że może po to, by uatrakcyjnić towar sprzedawany. Nie wiem, czy te bzdury wypisywane o nas były inspirowane przez policję czy przez kogoś innego. Potem jednak to poszło dalej, rozprzestrzeniało się. Na spacerniaku ktoś mi powiedział, że czytał, że mieczami samurajskimi odcinaliśmy głowy.
A nie zwykłymi tasakami?
Nie. Brzeszczotem. Dlatego mieliśmy ksywy Brzeszczot. W mediach stworzono nasz obraz, który był wygodny, również politycznie wygodny. I naprawdę Morawski i Krauze byli pierwszymi, którzy chcieli nas wysłuchać.
A może pierwszymi, z którymi chcieliście szczerze rozmawiać?
Nie. Nikt wcześniej nie chciał. Nagrywali nas przez trzy dni. To był listopad 1997 r. Dopytywali mnie o szczegóły. A potem Krzysztof był na mnie trochę obrażony. Po latach. Bo na 10-lecie filmu „Dług” opowiedziałem publicznie epizod z naszego spotkania. Po tych trzech dniach nagrywań przyniósł mi karton papierosów Marlboro i położył przede mną. Powiedziałem: „Ja nie palę”. On, że weź, ja - że nie palę. I tak w kółko.
Wziął pan?
Wziąłem. Rozdałem je później.
Może o to chodziło?
Mógł zapytać, co chcę.
A co pan chciał?
Powiedziałbym, że nic nie chcę. Nie rozmawiałem z nim po to, żeby coś dostać. A on mnie potraktował po tych trzech dniach, jak... Już sam nie wiem, jak kogo. Jak już mówiłem, nigdy nas nie poinformował, że robi film fabularny o nas.
Ale tym filmem uratował wam życie, cała Polska się o was dowiedziała, film pomógł w ułaskawieniu.
Nie, choć tak wszyscy myślą. Ten film mi wręcz skomplikował życie. Oczywiście, z jednej strony cały świat się o nas dowiedział. Z drugiej strony my siedzieliśmy w więzieniu już pięć lat, tworzyliśmy swój świat. I szczerze powiem, że czasem wolałem uchodzić za płatnego mordercę albo psychola niż za ofiarę. To był czas, kiedy w więzieniu w Potulicach żarłem sterydy, od rana do nocy ćwiczyłem i wyglądałem jak prosiak. Te sterydy były po to, żeby przetrwać. Jeśli na spacerniaku było stu facetów, a ja nie grypsowałem, to przynajmniej musiałem być w gangu, musiałem wyglądać, musieli się mnie bać. Dzięki tym sterydom byłem napakowanym, 90-kilowym chłopem.
Teraz wygląda pan na jakieś 75 kg.
Prawie, 74. Tam zbudowałem swoją pozycję, swoją siłę, a w 1999 r. przez „Dług” zostały odkryte wszystkie nasze karty. Artur grypsował, a ja jako niegrypsujący byłem niechroniony.
Czyli lepiej w więzieniu było uchodzić za bandziora, płatnego mordercę niż za ofiarę.
No tak. W 1999 r. staliśmy się ofiarami. Przewieźli mnie wtedy do Włocławka i tam zacząłem pracę w radiowęźle, zostałem niejako odsunięty od innych więźniów. W pewnym sensie sam się odsunąłem. Nie chciałem z nikim gadać. Byłem już takim psycholem, że siedziałem z kimś w celi i się do niego nie odzywałem przez np. pół roku. Proszę sobie wyobrazić, że ci ludzie się zmieniają i każdy chce opowiedzieć swoją historię. Mówią nieustannie od świtu do zmierzchu. Przez pierwsze lata w to wchodziłem, słuchałem nawet.
Pan też opowiadał?
Też. Opowiada się, a potem człowieka zabierają w ciągu sekundy. I nic nie zostaje. Smutek tylko.
Przywiązywał się pan.
Każdy się przywiązuje. Jeśli się siedzi przy jednym stole, śpi się w jednej celi, gada się, to się człowiek przywiązuje. I to przywiązywanie, wchodzenie w relacje, zaczęło przeszkadzać, więc przestałem się odzywać. Zacząłem pisać, bo przecież trzeba się jakoś wygadać, wyrzucić to z siebie. Wcześniej pisałem do swojej dziewczyny. Codziennie. Po wyjściu poprosiłem ją, żeby mi te listy udostępniła, ale stwierdziła, że je spaliła. Organizowałem sobie życie, żeby tam przetrwać, żeby nie zwariować, nie dręczyć się np., dlaczego faceta, który zgwałcił półtoraroczną dziewczynkę, a potem zamordował, skazano tak samo jak mnie, na 25 lat.
Rozmawiał pan z takim?
Nie, do nich nie ma dostępu, są chronieni, żeby inni więźniowie ich nie zabili. Siedzą na słonecznej stronie, czyli na cwelowniach z takimi samymi jak oni. Wśród nich też się tworzą struktury. Pedofilom nawet na ochronkach siedzi się bardzo ciężko. Łamani są psychicznie i fizycznie.
Pan wychodził na przepustki, na przerwy w karze.
Byłem na pięciu takich przerwach. Na pierwszą przepustkę wyszedłem po ośmiu latach i 20 dniach. Przyjechał po mnie brat, wsadził mnie do samochodu i przywiózł do Warszawy.
To już było po filmie?
Tak. Przyjechałem do domu, usiadłem i siedziałem. Nie ruszałem się z miejsca. Dali mi jeść, zjadłem. Dobre? Dobre. Nie poprosiłem o więcej. Każdy, kto siedzi powyżej trzech lat, zachowuje się na wolności jak niedźwiedź w zoo. A to, co robi Waldek Dąbrowski, o którym pani mówiłem, to jest przygotowanie do życia na wolności.
Taki przedmiot powinien być w więzieniu.
Zaproponuję. Mówię poważnie. Moje przerwy w karze, to dwa razy po pół roku, dwa razy po trzy miesiące i kiedy byłem na piątej, to Lech Kaczyński przed wyborami prezydenckimi pytany w „Przekroju” przez Piotra Najsztuba o to, co z chłopakami z „Długu”, powiedział, że nas ułaskawi.
To było w kampanii wyborczej.
Tak. Potem na to samo pytanie Donald Tusk odpowiedział: „Muszę zapoznać się z aktami”. Wcześniej, w 2004 r., w Bydgoszczy widziałem się z Jarosławem Kaczyńskim. Powiedział do mnie: „Panie Sławku, jest pan na przerwie w karze, wystarczy już dla pana tego więzienia. Kiedy mój brat zostanie prezydentem, to my pana ułaskawimy”.
I co się w duszy dzieje, kiedy się słyszy takie słowa?
Nie wierzy się. Po 10 latach więzienia w nic się nie wierzy, nikomu, w ani jedno słowo. Kiedy w 2001 r. wypuściliśmy stronę internetową, na której ludzie mogli się podpisywać pod moim ułaskawieniem, to się stworzył problem. Bałem się jakiejś prowokacji i w efekcie swoich reakcji. Tego, że Służba Więzienna powie: ten Sikora to w ogóle nie zasługuje na ułaskawienie, bo źle się w więzieniu zachowuje. Kiedy byłem na przepustkach, to zacząłem walczyć o tę moją wolność. Pojawiła się pani Elżbieta Różańska, pojawiła się Barbara Toruńczyk. Zaczęli mnie badać psychiatrzy i psychologowie. Dostałem silne leki psychotropowe. Brałem je, ale nie mogłem po nich prosto stać. Po jakimś czasie okazało się, że dostaję stare, przeterminowane, nie te, które mi przepisano. A z tych, które mi przepisano, ktoś sobie zrobił użytek. Powiedziałem o tym Bogdanowi Wróblewskiemu, który napisał tekst „Dług. 10 lat później”. Efekt? Wracam z przepustki i do razu wiozą mnie na badanie, bo mówią, że potrzebna jest jeszcze jedna opinia, bym dostał przerwę w karze. Skutego mnie wieźli. Ręce i nogi skute. Strój więzienny. Przy mnie strażnik z bronią gładkolufową. Pytam, czemu jestem w taki sposób skuty, przecież wróciłem z przepustki. Cisza. Na badaniu zostałem przykuty do fotela, naprzeciwko psycholożka. Strażnik nie chce wyjść mimo próśb psycholożki. Mówi, że jestem niebezpieczny. Na szczęście psycholożka się orientuje, o co chodzi, że to przedstawienie, teatr. Wypisuje mi opinię, dzięki której mogę otrzymać przerwę w karze i sąd penitencjarny przyznaje mi półroczną przerwę w odbywaniu kary. Przed samym wyjściem jeszcze mi kazano iść do dyrektora jednostki. Zamiast niego siedzi taki jeden z ochroniarzy w stopniu kapitana i wiem, że szuka haków, chciałby mnie sprowokować, sprawić, bym został. Mówię tylko: „Poproszę o kontakt z prokuraturą do spraw przestępczości zorganizowanej, pokażę przerzuty narkotyków na teren więzienia”. Cisza. Dopóki nie wyszedłem za bramę więzienia, nie byłem pewien, że mnie puszczą. Słyszałem historie, że wychowawca mówi do sędzi: „Pani sędzio, niech mi go pani jeszcze nie wypuszcza, bo doskonale gra na gitarze i dopiero kiedy znajdę godnego następcę, to go pani zwolni”. Albo: „On świetnie maluje ściany, niech jeszcze zostanie, bo jest kilka rzeczy do zrobienia”. Śmieszne i straszne. To jest jak u Herlinga-Grudzińskiego „Inny świat”. Kiedy wyszedłem, bardzo się pilnowałem. Kiedyś Helsińska Fundacja Praw Człowieka wraz z Andrzejem Rzeplińskim zaprosili mnie na konferencję o stanie polskiego więziennictwa. Miałem mówić o patologii, będąc na przerwie w karze. Jednocześnie wiedziałem, że jeśli nie przyjdę na konferencję, to mogą mi się nie podpisać pod moim ułaskawieniem. I kto mnie przed tym uchronił? Pierwszy szef więziennictwa Paweł Moczydłowski. Wyszedłem i mówiłem okrągłe zdania. Wiedziałem, że Służba Więzienna potrzebuje, by pokazywać, że jest resocjalizacja, że jest programowe oddziaływanie, że jest np. radiowęzeł doskonale prowadzony przez takich więźniów jak Sikora.
Pozwolili panu mieć komputer.
Pozwolili. Brat mi przywiózł. Porządny. Przyszedł jednak mój wychowawca i oznajmił, że potrzebuje pożyczyć mój monitor, a w zamian da mi swój. Potem wymienił na kolejny, jeszcze gorszy. W końcu pracowałem na takim monitorze, że wzrok traciłem. Ale to była cena za to, że mogę mieć spokój, siedzieć w radiowęźle, codziennie od godziny 15 do 22. Czułem się tam jak wolny człowiek. Uczyłem się pisać 10 palcami na komputerze, bezwzrokowo. Nauczyłem się Worda, Excela, baz danych. Radiowęzeł miał zaprenumerowane wszystkie gazety. I najciekawsze dla mnie artykuły skanowałem i robiłem sobie z nich bazy danych. Zatrzymałem się w czasie, odsunąłem się od życia. Czytałem książki, analizowałem i zbierałem informacje. Po wyjściu na wolność przez blisko 18 lat spłacałem swój dług. Od 21 lutego 2022 r....
Od premiery filmu?
Tak. Przestałem spłacać. Wierzę, że pewien Cieśla ponad 2000 lat temu spłacił już mój dług. ©℗
Organizowałem sobie życie, żeby przetrwać, żeby nie zwariować, nie dręczyć się np., dlaczego faceta, który zgwałcił półtoraroczną dziewczynkę, a potem zamordował, skazano tak samo jak mnie, na 25 lat
Sławomir Sikora przedsiębiorca, pierwowzór „Stefana”, bohatera filmu „Dług” Krzysztofa Krauzego. Razem ze wspólnikiem Arturem Brylińskim był ofiarą wymuszeń, pobić, zastraszeń. W marcu 1994 r. mężczyźni dopuścili się podwójnego morderstwa na swoich oprawcach. W 1997 r. sąd skazał ich na 25 lat więzienia. W 2005 r. Sikora został ułaskawiony przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego