Wysoką inflację mielibyśmy i bez wojny w Ukrainie, ale z jej powodu mamy dodatkowe napięcia i w gospodarce, i na rynkach finansowych. Gdyby sytuacja za naszą wschodnią granicą się uspokoiła, tylko niektóre dałoby się zaleczyć.
Wysoką inflację mielibyśmy i bez wojny w Ukrainie, ale z jej powodu mamy dodatkowe napięcia i w gospodarce, i na rynkach finansowych. Gdyby sytuacja za naszą wschodnią granicą się uspokoiła, tylko niektóre dałoby się zaleczyć.
Kurs rubla jest na poziomie, jakby wojny, sankcji i problemów gospodarczych Rosji właściwie w ogóle nie było. To prawda, za dolara trzeba było zapłacić w pewnym momencie nawet ponad 150 rubli, ale obecnie jest to niewiele ponad 80. Czyżby rubel stał się mocniejszy dzięki nadziejom na zakończenie konfliktu w Ukrainie? Nie dajmy się zwieść pozorom.
Po pierwsze, umocnienie rubla to w pewien sposób właśnie świadectwo sankcji i trudności rosyjskiej gospodarki. Rząd i bank centralny tuż po agresji na Ukrainę wprowadziły drastyczne ograniczenia w dokonywaniu transakcji walutowych. Kupno twardych walut jest utrudnione, a gdy wpływają one na konta rosyjskich podmiotów, to 80 proc. musi być odsprzedane państwu. Eksport surowców energetycznych, mimo ograniczeń, o których mówią państwa Zachodu, cały czas trwa, a import czegokolwiek został przyhamowany, jeśli nie wręcz zatrzymany. W ostatecznym rozrachunku popyt na ruble w systemie finansowym jest większy niż np. na dolary. Stąd i umocnienie rosyjskiej waluty.
Po drugie, ograniczona jest obecność na rynku instytucji finansowych. Część zadeklarowała, że nie będzie prowadziła nowego biznesu w kraju agresora. Te, które pozostają, nie mają za bardzo czego obsługiwać – import zahamowany, a fundusze z krajów zachodnich nie chcą kupować, ale też nie mogą sprzedawać rosyjskich akcji czy obligacji.
To ostatnie tłumaczy też zachowanie moskiewskiej giełdy. Po wybuchu wojny przez dwa dni notowania spadały. Żeby spadki zatrzymać, użyto najprostszego rozwiązania: parkiet zamknięto. Akcji i obligacji nie dało się sprzedać (chętnych do kupowania raczej nie było), ale nie było także notowań. Ci, którzy patrzą wyłącznie na wartość giełdowego indeksu, mogli być zadowoleni. A że „barometr koniunktury” rynkowej nie działał…
W gorszej sytuacji byli ci, którzy nie mogli sprzedawać ani nie mieli rynkowej wyceny swoich aktywów, a sami byli przez cały czas wyceniani – jak międzynarodowe fundusze. Wcześniej traktowały Rosję jako jeden z wielu krajów, w których trzeba być, gdy zaś notowania stanęły, a wartości jednostek udziałowych funduszy trzeba było przez cały czas wyliczać, inwestycje na wschodnim rynku po prostu spisywano do zera (blisko tej wartości znalazły się notowania spółek w Londynie – tam nie handluje się bezpośrednio rosyjskimi akcjami, ale kwitami depozytowymi).
Po kilku tygodniach urlopu giełda w Moskwie została ponownie otwarta i… o dużych spadkach nie było mowy. Przeciwnie – indeksy zaczęły rosnąć. Nic dziwnego. Ograniczenia dotyczące inwestorów zagranicznych obowiązują, więc nadal trudno im pozbyć się posiadanych papierów. Wprowadzono zakaz krótkiej sprzedaży, czyli pożyczania akcji w celu sprzedaży, by gdy kurs spadnie, odkupić je, oddać – i zarobić na różnicy. Uruchomiono handel akcjami niewiele ponad 30 firm. I jeszcze pojawiła się zapowiedź przeznaczenia na interwencyjny zakup akcji równowartości 10 mld dol. z rządowego funduszu inwestycyjnego, zasilanego pieniędzmi ze sprzedaży surowców.
To wszystko nie zmienia jednak tego, że perspektywy rosyjskiej gospodarki są – określmy to delikatnie – złe. Konsensus prognoz mówi, że PKB spadnie w tym roku o ok. 10 proc. Są i tacy analitycy, którzy spodziewają się obniżki o co najmniej 15 proc. W skrócie: należy oczekiwać cofnięcia się pod względem poziomu PKB w okolice globalnego kryzysu finansowego z lat 2008–2009 (wtedy spadek był mniejszy). Przepaść pomiędzy Rosją a światem dodatkowo pogłębi to, że świat od czasu tego kryzysu sporo urósł. PKB na mieszkańca Rosji przed wojną lokował ten kraj w jednej lidze z Turcją, Argentyną, sporo powyżej Chin. Teraz może spaść poniżej Chin.
Biliony strat
Z perspektywy statystyki recesja w Rosji obniży dynamikę światowego rozwoju. Jej udział w globalnym PKB to niecałe 2 proc., więc 10-proc. spadek tam to PKB świata niższe o 0,2 pkt proc. Faktyczny wpływ będzie jednak znacznie większy. Przede wszystkim z powodu wysokich cen surowców i żywności. Widzimy to już we wskaźnikach inflacji. Nawet w krajach Zachodu, chlubiących się stabilnością cen, inflacja znajduje się już w okolicach 10 proc. To przykład Hiszpanii. W zależności od tego, jak dobrze poszczególne kraje radziły sobie z trzymaniem cen na wodzy, inflacja jest najwyższa od 30, 35 czy 40 lat (Niemcy, USA).
Atak Rosji na Ukrainę to również wzrost ryzyka prowadzenia biznesu i nowe problemy z łańcuchami dostaw dla zachodniego przemysłu. Ale też realna groźba problemów żywnościowych w krajach Południa, zależnych od importu zbóż z atakującego i broniącego się dziś kraju. Co już przekłada się na niektóre gospodarki. Na przykład Egipt poprosił Międzynarodowy Fundusz Walutowy o pomoc w radzeniu sobie ze skutkami wojny (niecałe dwa tygodnie temu zdecydował się na kilkunastoprocentową dewaluację waluty). Nie brak komentatorów snujących analogie między sytuacją dziś a poprzednią falą globalnych wzrostów cen żywności, której skutkiem była Arabska Wiosna.
Prognozy niższego wzrostu i wyższej inflacji mają oczywiście wpływ na rynki finansowe. Zwłaszcza inflacja. Coraz mocniejsze jest bowiem przekonanie, że banki centralne będą odchodzić od obowiązującego przez połowę pokolenia podejścia polegającego na trzymaniu stóp procentowych w pobliżu zera. Sami bankierzy centralni też coraz chętniej stroją się w jastrzębie piórka (jastrzębie to zwolennicy zdecydowanej walki – w tym przypadku z inflacją). Stąd oczekiwania, że podwyżki stóp ze strony głównych banków centralnych będą następowały szybciej i okażą się większe, niż spodziewano się jeszcze parę miesięcy temu. I stąd ostatni wzrost rentowności obligacji praktycznie na całym świecie. 10-letnie papiery skarbowe USA mają dochodowość na poziomie 2,3 proc. (parę dni temu było i 2,5 proc.), Włoch – ponad 2,1 proc., Wlk. Brytanii – prawie 1,7 proc., Niemiec – 0,6 proc.
Może się zdawać, że taka rentowność to wciąż niewiele. Ale równocześnie jej wzrost był bardzo szybki i jest na najwyższym poziomie – w zależności od kraju – od lat 2018–2019. A ponieważ wzrost rentowności długu oznacza, że jego cena spada, to posiadacze obligacji mają nie lada zmartwienie. Bo światowy rynek obligacji to coś dużo większego od światowego rynku akcji. I niedawny spadek cen papierów dłużnych przekłada się na straty liczone pewnie w bilionach dolarów.
Ale posiadacze akcji na świecie też nie mają teraz łatwego życia. Większość głównych indeksów giełdowych w porównaniu z końcem ubiegłego roku jest na minusie. Spadki miały miejsce jeszcze przed wybuchem wojny w Ukrainie. Były efektem nie tylko geopolityki. Spodziewane podwyżki stóp procentowych oznaczają ograniczenie popytu i pogorszenie perspektyw wzrostu sprzedaży, a więc i zysków. Rosyjska agresja z początku tylko pogłębiła spadki cen. Teraz – gdy pojawiają się informacje, które dają choćby cień nadziei na zakończenie konfliktu – jest powód do kupowania akcji, a więc i do zwyżek ich cen.
Stopy w górę
To przekłada się także na sytuację na naszym rynku finansowym. Staliśmy się krajem przyfrontowym, a to oznacza, że z punktu widzenia zagranicznych funduszy, banków czy ubezpieczycieli ryzyko inwestowania u nas wzrosło. Nie należy się dziwić temu, że krótko po ataku Rosji na Ukrainę kurs euro dobił – nawet jeśli tylko na chwilę – do 5 zł. Choć w ostatnich dniach było już wyraźnie poniżej 4,7 zł za euro.
Prócz wzrostu niepewności co do bezpieczeństwa czysto fizycznego jest też większa niepewność co do perspektyw i naszej gospodarki. W przeciwieństwie do Rosji czy Ukrainy (gdzie prognozowany spadek PKB jest jeszcze większy niż w Rosji) recesja jest u nas mało prawdopodobna, ale całoroczny wzrost nie będzie już raczej na „czwórkę z plusem”, a tylko na „trójkę z plusem”. Deficyt finansów publicznych też będzie większy, niż jeszcze niedawno można się było spodziewać – nie tylko z powodu osłabienia koniunktury, lecz także zapowiedzianego ostatnio uporządkowania Polskiego Ładu, a w nieco dłuższej perspektywie również za sprawą oczekiwanego wzrostu wydatków na obronność (zaciągnięty w związku z nimi dług miałby być wyjęty z konstytucyjnego limitu zadłużenia na poziomie 60 proc. PKB).
Większy deficyt – w tym roku, i zapewne w kolejnych – to również powód, dla którego ogólnoświatowa przecena obligacji nas dotknęła mocniej niż inne kraje. Rentowność naszych 10-letnich obligacji to obecnie 5,1 proc., ale kilka dni temu dochodziła nawet do 5,5 proc. Od innych krajów nie różnimy się też zbytnio pod względem dynamiki cen: inflacja też idzie do góry. Wstępne dane za marzec poznamy dziś (w piątek). Ekonomiści przewidują, że będzie to już powyżej 10 proc. Skoro inflacja jest wysoka, to i stopy procentowe będą musiały iść jeszcze w górę. Najbliższa okazja ku temu w nadchodzącą środę. Główna stopa NBP pewnie znajdzie się na poziomie 4 proc., najwyższym od lutego 2013 r. Wysoką inflację mielibyśmy i bez wojny w Ukrainie, ale z jej powodu mamy dodatkowe napięcia i w gospodarce, i na rynkach finansowych. Gdyby sytuacja za naszą wschodnią granicą się uspokoiła, tylko niektóre, jak podatność złotego na spadki, dałoby się w jakimś zakresie zaleczyć.
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama