Nasz niedoszły pałac stoi pusty, lata lecą i jest w coraz gorszym stanie. Nie stać mnie na to, by go sprzedać, dopłacając kilkaset tysięcy. Nienawidzę tego miejsca

Izba Cywilna SN nie odpowiedziała w tym tygodniu na frankowe pytania I prezes Sądu Najwyższego. Sędziowie uznali, że potrzebują więcej materiałów do analizy. „Problem związany z kredytami frankowymi wiąże się z obszarem prawa konsumenckiego. Kondycja rodzin, a zatem i dzieci – ta perspektywa powinna być również uwzględniona” – tłumaczył Aleksander Stępkowski, rzecznik Sądu Najwyższego. W ciągu przeszło dekady, od kiedy rodziny frankowiczów po raz pierwszy zaistniały w mediach, w ich domach zaszła mała rewolucja.
Złapana na różnicę
Anna z Krakowa przez 16 lat była kierownikiem placówki bankowej. Swój pierwszy kredyt hipoteczny wzięła z mężem w 1993 r. Kilka lat po tym, jak wybuchła galopująca inflacja i rozsypało się jej małżeństwo, podjęła decyzję o sprzedaży lokum. Za uzyskane pieniądze spłaciła dług i wróciła z dzieckiem do mikroskopijnego mieszkania swoich rodziców.
Życie w pokoju o powierzchni 6 mkw. stawało się coraz bardziej uciążliwe, więc postanowiła wziąć kredyt frankowy w banku, w którym pracowała, na nowe M. Nieduże, 36 mkw. – Po rodzinnych naradach uznałam, że dam radę – mówi Anna. Jako pracownik banku brała wtedy udział w dziesiątkach szkoleń. Wspomina, że nie informowano ich o ryzyku, a zadłużać się w złotówkach bała ze względu na wysoki WIBOR. Kredyty we frankach wydawały się proste i bezpieczne, bo szwajcarska waluta uchodziła za najstabilniejszą na świecie. Nowe mieszkanie Anny kosztowało 120 tys. zł, pożyczyła na nie w sumie 100 tys. na 25 lat.
Zarabiała coraz lepiej, a dziecko rosło. Pewnego dnia klient jej banku, prezes firmy deweloperskiej, zaproponował rozwiązanie: czy nie chciałaby kupić mieszkania o 20 mkw. większego, na parterze, z udogodnieniami dla osób niepełnosprawnych (jej dziecko urodziło się z dysfunkcją ruchową), a stare sprzedać? Zdecydowała się. Znalazła kupca na stare mieszkanie, podpisała umowę przedwstępną i w lipcu 2008 r. wzięła drugi kredyt frankowy na 350 tys. zł. Rata miesięczna wynosiła 1,7 tys. zł – gdyby zadłużyła się w złotówkach, musiałaby płacić 2,5 tys. zł.
W połowie września upadł Lehman Brothers. – To była lawina. Najpierw wycofali się chętni na moje mieszkanie. Zostałam z dwiema umowami kredytowymi i z małym mieszkaniem, które traciło na wartości, a frank szedł w górę. Szybko kredyt przewyższył jego wartość rynkową. Żeby zlikwidować zadłużenie wobec banku, musiałabym do sprzedaży dopłacić jeszcze 50 tys. zł. Miałam też drugie mieszkanie w stanie deweloperskim, którego nie miałam za co wykończyć, bo moje wynagrodzenie szło na spłatę rat – łącznie blisko 5 tys. zł miesięcznie. Przez dwa lata stało puste, na szczęście mam znajomych, którzy pomogli mi je wykończyć i dzięki temu mogę je wynajmować – opowiada Anna.
Mówi, że jest dziś niewolnikiem swoich mieszkań. Gdyby je sprzedała, i tak musiałaby dopłacić bankowi 200 tys. Złożyła dwie reklamacje w tej sprawie, po czym została zwolniona z pracy. Choć nie powiedziano jej tego wprost, to uważa, że reklamacje i proces zamknęły jej drogę do zatrudnienia w bankowości.
W 2019 r. przestała płacić raty. Wniosła sprawę do sądu o unieważnienie obu umów. Czeka na pierwszą rozprawę. Żyje z wynajmu mieszkania, alimentów, świadczeń na dziecko i prac dorywczych. – Boli mnie, gdy ludzie nazywają frankowiczów drobnymi cwaniakami, którzy teraz liczą, że przechytrzą bank. Albo że trzeba było brać kredyt w złotówkach – denerwuje się. Lekarstwa dla dziecka, rehabilitacja, specjalistyczne buty – to wszystko kosztuje. – Gdy kupowałam pierwsze mieszkanie, zrobiono mi symulację rat: 800 zł w kredycie frankowym, 1,7 tys. w złotówkowym. Gigantyczna różnica, która przekonała wiele osób. Czy to nasza wina?
Gdy słyszy od innych frankowiczów, że zostali wrobieni w kredyt przez pracowników banku, protestuje. Jej zdaniem sprzedawali produkt, o którego szczegółach mieli niewiele większe pojęcie od klientów. – Sama kredytów udzielałam i sama mam dwa – zaznacza Anna. – Gdybym wiedziała, że są niezgodne z prawem i co się wydarzy później, nie odważyłabym się. Nikt z nas nie jest samobójcą.
Kredyt na kredyt? Lepiej się powiesić
Ewa z Gdańska wraz z mężem wzięła kredyt frankowy w 2007 r. Postanowili kupić dom za miastem. Mieli wtedy po 30 lat. Jej mąż pracował w stoczniach za granicą, zarabiał w euro i koronach norweskich. Urodziła im się córka. Myśleli, że nawet jak coś się wydarzy, to sprzedadzą dom i tak spłacą dług. Nieruchomość była w stanie deweloperskim, odkładali więc miesiącami na remont. A potem okazało się, że wszystkie pieniądze idą na rosnące raty kredytu. Do domu nawet się nie wprowadzili. – Wiem, co pomyślą ludzie. Że przeszarżowaliśmy, byliśmy zbyt pazerni. Pożyczyliśmy 900 tys. zł, na maksimum naszej zdolności kredytowej – opowiada Ewa.
Choć spłacają kredyt przeszło 13 lat, ich zadłużenie w banku idzie w miliony. – Wszystko poszło nie tak – podkreśla Ewa. Jednego roku mąż miał sześciomiesięczny przestój. Pojawił się pomysł, by sprzedać chybioną nieruchomość, ale wyliczenia pokazały, że nie wystarczy na spłatę długu. – Nasz niedoszły pałac stoi więc pusty, niewykończony, lata lecą i jest w coraz gorszym stanie. Szanse na pozbycie się go spadają. Pętla, która nas trzyma, zaciska się coraz bardziej, bo jednocześnie płacimy tam czynsz, podatki gruntowe, za ogrzewanie, nawet za koszenie.
W 2017 r. złożyli pozew do sądu, dotąd nie odbyła się ani jedna rozprawa – albo ktoś był chory, albo czekano na wyroki Sądu Najwyższego i Trybunału Sprawiedliwości UE, w końcu wybuchła pandemia. Dzięki tarczy antykryzysowej mogli jednak zawnioskować o zawieszenie spłacania rat. – To było zbawienie, bo w tym czasie mąż nie mógł wyjeżdżać za granicę, kontrakty się pokończyły. Dopiero niedawno znalazł pracę w kraju i znów płacimy – opowiada Ewa. Ile? Ponad 5 tys. zł miesięcznie.
Kredyt odcisnął się też na jej małżeństwie. Co okazało się boleśniejsze niż sam dług. – Gdy mąż jeszcze wyjeżdżał na kontrakty, ja miałam na głowie rachunki. A że jestem skrupulatna, każdego miesiąca robiłam bilans. Szybko się zorientowałam, że choć rata poszła, to saldo rosło. Jeden miesiąc, drugi, trzeci. Mówiłam o tym mężowi przez telefon, a on mi nie wierzył. Przekonywał, że coś pomyliłam. W końcu zadzwonił do opiekuna naszego kredytu w banku. Usłyszał, żeby nie panikować, że wszystko w porządku. Ja mówiłam: „przewalutujmy kredyt, póki czas”. On rzucał słuchawką – wspomina Ewa. To był 2010 r. Kłócili się non stop i małżeństwo zawisło na włosku. W ciągu kolejnych kilku lat poznali osoby w podobnej sytuacji finansowej. Dopiero wtedy mąż przeprosił Ewę. Wtedy również bank odezwał się z informacją, że raty poszły w górę, a saldo jest tak wysokie, że potrzebne jest dodatkowe zabezpieczenie. Może samochód, może mieszkanie, w którym żyją. Ostatecznie stanęło na polisolokacie.
Córkę, która zaczynała edukację w prywatnej szkole, musieli przepisać do państwowej podstawówki. Zanim raty urosły, Ewa wspomagała też rodziców w opiece nad nieuleczalnie chorą siostrą. Kupowała leki, woziła na hipoterapię. Dziś nawet jeśli w domu pojawi się dodatkowy pieniądz, trafia na osobne konto oszczędnościowe, na wypadek kolejnych zawirowań. Ale najgorsze, jak przekonuje Ewa, są komentarze w mediach społecznościowych pod jej adresem, kiedy napisze coś o kredycie. – Przeczytałam już m.in., że jestem pazerną debilką, skoro się na niego rzuciłam i powinnam wrócić do szkoły na naukę czytania ze zrozumieniem – mówi. Dom, o którym kiedyś marzyła, by zamieszkać, teraz omija z daleka. – Nienawidzę tego miejsca. Nie stać mnie na to, by go sprzedać, dopłacając kilkaset tysięcy. A wziąć na ten cel kolejny kredyt to tak, jakby się powiesić.
Od dziś każda umowa do prawnika
Krzysztof z Wrocławia pracuje w transporcie międzynarodowym. W sierpniu 2008 r. wziął kredyt we frankach na 340 tys. zł, na 110 proc. wartości mieszkania. Miał wtedy 29 lat, jego żona – 26. – Doradca finansowy mówił, że nie ma co się zastanawiać nad złotówkowym – wspomina. Wyliczyli, że spokojnie uda im się spłacać mieszkanie. On zarabiał wtedy 4 tys. zł plus premie, ona 3 tys. zł. – Nieźle jak na tamte czasy – podkreśla Krzysztof. Mieszkanie marzeń znaleźli w Kątach Wrocławskich, czyli sypialni wielkiego miasta, 20 km od centrum. 68 mkw., w bloku, trzy pokoje.
Gdyby nie pomoc rodziny, a przede wszystkim teściowej, byłoby niewesoło. Tym bardziej że urodziło mu się w 2011 r. dziecko. A rata kredytu w ciągu kilku lat od wybuchu kryzysu finansowego urosła z 1,2 tys. do 2,1 tys. zł.
Na szczęście Krzysztof dostał dobrze płatną pracę – został dyrektorem handlowym. Pojawiła się myśl: może sprzedać mieszkanie i przeprowadzić się gdzieś indziej? Zaczął się orientować w możliwościach i okazało się, że nie mogą nic. – Brak zdolności kredytowej przy pensji 12 tys. zł – mówi Krzysztof. Nie mógł nawet kupić roweru na raty. Z jednej strony historia kredytowa pokazywała, że ma spłacone 270 tys. zł. Z drugiej – saldo wynosiło 145 tys. franków. – Przy kursie ponad 4 zł robiła się kwota astronomiczna. Dotarło do mnie, że podpisując umowę, nawet jej nie przeczytałem. Nie zauważyłem punktu, że bank ma prawo do korzystania ze swoich tabel kursowych. Nie miałem pojęcia.
Ogarnęła go wściekłość. Na siebie, sytuację, bank. Uzbierał 25 tys. zł na adwokata, bo tyle, jak przekonuje, kosztuje I instancja, i poszedł z pozwem do sądu. – Wniosłem też o tzw. zabezpieczenie, sędzia się zgodził, od roku nie płacę więc rat. Bank nie przekazuje też informacji o mnie do BIK, co spowodowało, że odzyskałem zdolność kredytową. Czekamy, co dalej, bo bank się odwołał, a termin apelacji jest przesuwany w oczekiwaniu na decyzję TSUE lub SN – opowiada Krzysztof. W I instancji stwierdzono nieważność umowy ze względu na klauzule abuzywne.
Czy jest wolnym człowiekiem? Nie. Dopóki nie będzie miał prawomocnego wyroku i nie sprzedadzą mieszkania. Źle im się kojarzy. – Gdy kredyt ciągnął nas w dół, okazało się, że może być jeszcze gorzej. W 2014 r. zachorowała żona i przez dwa lata była przykuta do łóżka. Jej leczenie pochłonęło 200 tys. zł – tłumaczy Krzysztof. – Proszę sobie wyobrazić niemoc faceta, który nie jest w stanie pomóc własnej żonie. Wtedy kolejny raz pomogła nasza rodzina i wspierała w leczeniu. Zebraliśmy pieniądze od mamy, taty, szwagra… Blisko było, żebym wyjechał do pracy do Szwajcarii jako budowlaniec. Choć mam wykształcenie wyższe ekonomiczne, zrobiłem kurs taksówkarski, także na kierowcę karetki. Byle dorobić.
Teraz po raz pierwszy od lat jadą na wakacje. Kupił też rower dla siebie i córki, zaczęli razem jeździć. Czy będzie trzymał się daleko od kredytów? Nie. – Żyjemy w czasach, że bez nich trudno się obejść. Trzeba tylko patrzeć, co się podpisuje. Jak dostanę umowę, to najpierw wydam kilkaset złotych na konsultacje u najlepszego prawnika w mieście – zastrzega.
Dziś tylko zwykła karta płatnicza
Paweł z Trójmiasta jest przedsiębiorcą budowlanym, a jego żona lekarzem. Byli zamożni. Mieszkali z dwójką dzieci w 110-metrowym domu przy ruchliwej ulicy. Chcieli mieć ciszę i większą przestrzeń. Paweł dobrze znał branżę, więc wiedział, że uda mu się znaleźć okazję na rynku deweloperskim. To miała być krótka piłka: sprzedają stary dom, kupują nowy. Różnicę miała pokryć pożyczka hipoteczna.
Było lato 2008 r. – Nie zaproponowano nam innej opcji niż kredyt we franku szwajcarskim. 500 tys. zł na 20 lat. Zapowiadało się świetnie, z energią szukałem naszego nowego domu – opowiada Paweł. Ale jesienią kurs franka wzrósł o 30 proc. – Szok. Jesteśmy wykształceni, ale nie mamy doświadczenia z rynkiem walutowym czy spekulacyjnym. W ciągu niespełna trzech miesięcy okazało się, że do zwrotu mamy 650 tys. zł. To zdeterminowało nasze późniejsze losy. Podobnie jak rata, która urosła do niemal 6 tys. zł miesięcznie.
Najpierw rozważali natychmiastową spłatę, biorąc pod uwagę również sprzedaż starego domu. Ale co wtedy? Pośrednicy nieruchomości znaleźli już klientów. Ale żona powiedziała: nie, to jest ich miejsce na ziemi. A i tak sprzedaż nie pokryłaby długu. No i gdzie by wylądowali? W wynajętym mieszkaniu? Odrzucili więc ten pomysł. Pole manewru zawęziło się jeszcze bardziej, kiedy branżę Pawła dopadł kryzys i zleceń zrobiło się mało. – Wszystkie pieniądze, które zdobywaliśmy – bo potem tak to wyglądało – szły na spłatę pożyczki. Dziś mija 13 lat. Od dwóch lat, po tym, jak złożyliśmy pozew do sądu, nie płacimy rat. Spłaciliśmy już 700 tys. zł, a bank domaga się jeszcze 600 tys. zł i 150 tys. zł za korzystanie z kapitału.
Koszty finansowe pociągnęły za sobą inne problemy: choroba, załamanie psychiczne, depresja, kłótnie rodzinne, nerwy, wzajemne obwinianie się, próby samobójcze… – To było wtedy, kiedy jeszcze człowiek bardziej się szarpał i załamywał, tracił nadzieję. Kiedy widział, że znajomi go opuścili, bo nie chcą mieć do czynienia z przegranymi.
– Oboje z żoną wychodziliśmy na 12–14 godzin do pracy. Były dni, kiedy dzieci nie widziały nas prawie wcale, bardzo na tym cierpiały, ale nie było rady – opowiada Paweł. Dzień zaczynał od sprawdzenia tabel kursowych, czy frank przebije kolejny sufit. Cały miesiąc trwała walka, by uzbierać na ratę. – Zdarzyło się, że kilka razy się spóźniliśmy. Od razu był SMS czy telefon z informacją: „Proszę czekać na wizytę windykatora” – wspomina Paweł. Kiedy chodził prosić o pieniądze rodziców, dziadków, czuł, że to poniżające. To on powinien być wsparciem dla rodziny.
Zaczął czytać o kredytach, umowach, klauzulach. Dlaczego dopiero teraz? – Czy każdy człowiek kupując cokolwiek na raty, dokonuje najpierw egzegezy? – odpowiada pytaniem. Z tych poszukiwań wynikła jedna pozytywna rzecz: zobaczył, że takich osób jak on, jest więcej. – Czyli nie tylko ja coś spieprzyłem. Muszę więc przestać się obwiniać.
Obwiniał się bardzo. Brał potężne dawki xanaxu, by w ogóle wstać z łóżka. Lek dawał krótkiego kopa, akurat żeby dotrzeć do pracy, wydać pracownikom polecenia tak, by nie zauważyli, w jak kiepskiej jest formie. Potem jechał do mamy się wypłakać. – W końcu niestety zostałem zmuszony zamknąć firmę. Żona harowała jeszcze ostrzej w pojedynkę – wspomina.
Wreszcie znalazł nową pracę. W pamięci zapadła mu data 15 stycznia 2015 r., bo wtedy frank przebił barierę 5 zł. Był akurat u klientów w domu, jak się później okazało – też frankowiczów. – Siedzimy przy stole, omawiamy szczegóły zlecenia, ktoś włączył telewizor. Gdy usłyszałem informacje z rynku walut, poczułem się tak, jakby ktoś strzelił mi w głowę – opowiada Paweł. I galopada myśli: nie będzie na korepetycje dla dzieci, na kupienie czegokolwiek, nie dam rady.
– Musiało upłynąć jeszcze kilka miesięcy, bym zrozumiał, że tak dalej się nie da, a samobójstwo, wyjazd za granicę czy inna ucieczka nie są rozwiązaniem, bo mam rodzinę, dzieci. W 2016 r. znalazłem prawnika, który pomógł mi napisać pozew do sądu o stwierdzenie nieważności umowy. Również dlatego, że wszystkie siły polityczne powiedziały takim ludziom jak ja: mamy was w dupie – mówi Paweł.
Jest przekonany, że jego umowa kredytowa zawierała niezgodne z prawem klauzule. Nie miał wpływu na jej treść. To jego zapewniano, że produkt jest bezpieczny. – Sprawa od przeszło czterech lat jest w I instancji. I pewnie z rok jeszcze tam pobędzie, potem apelacja – liczę, że ze dwa lata – mówi, powołując się na doświadczenie osób, które już przeszły tę drogę i mają prawomocne wyroki. W ich efekcie bank oddaje spłacane przez lata raty, a po zwrot udzielonego kredytu musi ponownie wystąpić do sądu i musi również zwolnić hipotekę. – Dopiero wtedy ja też będę wolny. I nigdy więcej żadnego kredytu. Tylko prosta karta płatnicza – zapewnia Paweł.
Imiona niektórych bohaterów zostały na ich prośbę zmienione