Wystawa „Kwestia kobieca 1550–2025” obejmuje niemal pięć wieków sztuki tworzonej wyłącznie przez kobiety. Czy taka formuła jest wciąż potrzebna?
Alison M. Gingeras – amerykańska eseistka i kuratorka. Pracowała i organizowała wystawy m.in. w Muzeum Guggenheima w Nowym Jorku, Centre Pompidou w Paryżu oraz Palazzo Grassi w Wenecji. Autorka wystawy „Kwestia kobieca 1550–2025” w MSN w Warszawie
ikona lupy />
Alison M. Gingeras – amerykańska eseistka i kuratorka. Pracowała i organizowała wystawy m.in. w Muzeum Guggenheima w Nowym Jorku, Centre Pompidou w Paryżu oraz Palazzo Grassi w Wenecji. Autorka wystawy „Kwestia kobieca 1550–2025” w MSN w Warszawie / Materiały prasowe / fot. mat. prasowe

Wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się na świecie. W różnych społeczeństwach obserwujemy przybieranie na sile ruchów prawicowych, powrót do patriarchalnych i rodzinnych wartości. Rośnie popularność tzw. tradycyjnych żon zajmujących się wyłącznie prowadzeniem domu. To wszystko składa się na swego rodzaju formację polityczno-społeczną, która występuje przeciw postępowi, feminizmowi oraz dyskursowi na temat praw równych praw przedstawicieli różnych płci albo członków społeczności LGBTQ.

Uważam, że zwłaszcza w takim miejscu jak Polska, w którym prawa kobiet i osób LGBTQ są kwestionowane (podobnie zresztą jak w mojej ojczyźnie, czyli w Stanach Zjednoczonych), ważne jest kultywowanie kultury sprzyjającej kobietom. Nie chodzi wyłącznie o jej współczesne przejawy, ale również pokazywanie tego, że kobiety – wbrew temu, co próbuje się nam wmówić – przez stulecia miały władzę i głos.

Postrzega pani wystawę jako akt aktywizmu?

Postrzegam ją przede wszystkim jako pracę naukową. Jednocześnie uważam, że każda praca naukowa powstaje w kontekście społecznym. Kiedy pięć lat temu zaczynałam pracę nad tym projektem, kontekst społeczny np. w Stanach Zjednoczonych był zupełnie inny. Myślę, że w Polsce nadal toczy się walka o uznanie pełni praw kobiet oraz ich pozycji w społeczeństwie. Ostatnie lata i towarzysząca im aktywność kobiet dobitnie to pokazały. W tym kontekście zrealizowany przeze mnie projekt może być inspirujący dla wszystkich, nie tylko kobiet.

Miriam Cahn, jedna z artystek, których prace pani pokazuje, początkowo odmówiła udziału w wystawie. Wskazywała, że dzielenie artystów ze względu na płeć może być dla nich redukujące.

To prawda. Zdaję sobie sprawę z tego, że istnieje długa lista artystek, które, podobnie jak Georgia O’Keeffe, nie chciały być klasyfikowane jako „artystki”. Sama również nie przepadam za określeniem „artystka”. Zarazem jednak wiem, że nadal żyjemy w społeczeństwie, w którym kobiety walczą o równouprawnienie, dostęp do różnych zawodów i równe wynagrodzenie. Miriam Cahn ostatecznie zmieniła zdanie, ponieważ zdała sobie sprawę, że w Polsce walka o prawa kobiet wciąż trwa i wygląda inaczej niż w jej rodzinnej Szwajcarii lub innych krajach. Cahn nie tylko zgodziła się na wykorzystanie jej obrazu, lecz również użyczyła nam dodatkowego. Myślę, że to wymaga szczególnego podkreślenia.

Tego rodzaju wystawa to skuteczna forma orędowania za prawami kobiet?

Uważam, że to bardzo złożony temat – coś na kształt wielogłowej bestii. Ta tematyka musi być podejmowana na różne sposoby – być obecna w każdym domu, przestrzeni społecznej i mediach. Wystawy i sztuka to tylko pojedyncze puzzle w znacznie większej układance.

Nie obawia się pani, że takimi wystawami spycha się kobiety do stereotypowej bańki pt. „sztuka kobieca”?

Nie, ponieważ nie twierdzimy, że istnieje coś, co byłoby modelowym wzorcem sztuki kobiet. Nie próbujemy znaleźć punktu wspólnego dla pokazywanych przez nas prac, nie mówimy: „oto esencja sztuki kobiet”. Staramy się opowiadać o różnorodności i odmienności, pokazać cały wachlarz tematów podejmowanych przez kobiety za pomocą całej gamy środków. Nie chodzi nam o wskazanie „kobiecych tematów”. Robimy wręcz coś zupełnie przeciwnego.

Podkreśla pani, że wystawa traktuje kobiecość jako kategorię otwartą i ewoluującą, obejmującą osoby transpłciowe i niebinarne. W jaki sposób ta rozszerzona definicja odzwierciedla pani wybory jako kuratorki?

Poza żyjącymi artystkami, które biorą udział w wystawie i wpisują się w kategorię, o której pan mówi, świadomie włączyłam do niej dwa dzieła historyczne – portret brodatej Heleny Antonii z Liège (ok. 1621 r.) oraz znaną m.in. z „Domu dziennego, domu nocnego” Olgi Tokarczuk św. Wilgefortis (1816 r.). Chciałam pokazać, że płynność płciowa i osoby wykraczające poza sztywny podział na dwie płcie zawsze istniały w kulturze. Być może wypieramy ich obecność, ale one zawsze tam były. Dlatego bardzo ważne było dla mnie, aby nadać im widoczność poprzez te historyczne dzieła, ale także zaprosić do udziału w wystawie współczesnych artystów takich jak Małgosia Mycek czy Puppies Puppies.

Celem wystawy jest edukowanie?

Chodzi po części o edukację, a po części o pokazanie wielkiego kłamstwa, w które wierzy wiele osób, ze względu na to, jak uczono je historii sztuki. Wmawia się nam, że prace kobiet nie były częścią kanonu sztuki aż do początku XX w. To po prostu nieprawda. Wystawa ma więc na celu potwierdzenie ciągłości historycznej i uwidocznienie długotrwałego udziału kobiet w kulturze jako jej głównych bohaterek.

Mogłaby pani podać kilka przykładów tego uczestnictwa?

Oczywiście. Jedna z najdawniejszych artystek prezentowanych na wystawie Sofonisba Anguissola (1532–1625) stanowiła pewnego rodzaju wyjątek od reguły, ponieważ, w przeciwieństwie do większości dawnych malarek, nie pochodziła z rodziny artystycznej. Jej ojciec był szlachcicem, który zerwał z ówczesnymi normami i zapewnił wszystkim swoim córkom wykształcenie. Sofonisba przez wiele lat pracowała jako nadworna malarka króla Hiszpanii i odgrywała ważną rolę jako artystka w XVI w., do tego stopnia, że kiedy miała ponad 90 lat, Anthony van Dyck przybył z Holandii na Sycylię, aby się z nią spotkać i namalować jej portret. To zabawna historia, ponieważ podobno korygowała jego szkic i wskazywała mu, w jaki sposób ma ją namalować. To była prawdziwa osobowość tamtych czasów.

To samo dotyczy innych artystek. Elisabetta Sirani (1638–1665) malowała publicznie, ponieważ inaczej nikt nie uwierzyłby, że kobieta potrafi. Artemisia Gentileschi (1593–1654) pracowała dla wielu różnych dworów i rodzin królewskich i była bardzo znana. Jej popularność przyćmiła sławę jej ojca, który był już znanym artystą, kiedy się urodziła, a nawet spowodowała rozdźwięk między nimi. Kobiety – artystki były często bardzo znane i odnosiły wielkie sukcesy. Dopiero na przełomie wieków XIX i XX, kiedy zaczęto pisać podręczniki do historii sztuki i nauczać jej na uniwersytetach, wymazano pamięć o artystkach i stłumiono ambicje nowych adeptek tego zawodu.

Katalog wystawy zawiera zaskakującą hipotezę, że autorem renesansowego obrazu „Ecce Homo” był nie Monogramista Brunszwicki, ale malarka Mayken Verhulst, teściowa Pietera Bruegla Starszego i babka Pietera Bruegla Młodszego. Sugeruje pani, że to ona była twórczynią jednego z najbardziej charakterystycznych języków wizualnych w historii sztuki.

Ten rozdział wystawy nosi tytuł „Anonim był kobietą”. Ta fraza pochodzi z „Własnego pokoju” Virginii Woolf, która – odnosząc się raczej do literatury – stwierdza, że wszystkie wiersze tzw. anonimowych autorów musiały zostać napisane przez kobiety. Jako feministyczne historyczki sztuki jesteśmy szkolone, aby zagłębiać się w archiwa i kwestionować to, co w nich znajdziemy, np. autorstwo prac. Równolegle z naszą wystawą w Kunst historisches Museum w Wiedniu odbywa się wystawa Michaeliny Wautier (1604–1689), barokowej artystki, która została całkowicie zapomniana. Świadomość o niej przywrócono w 2018 r. dzięki badaniom flamandzkiej historyczki sztuki Katlijne Van der Stighelen. Wautier była prawdziwą mistrzynią, a do niedawna większość jej dzieł przypisywano jej bratu lub anonimowemu artyście.

Czy możemy się spodziewać kolejnych odkryć?

Prawdopodobnie tak. Badania antropologów zajmujących się sztuką neolityczną i figurkami takimi jak Wenus z Willendorfu sugerują, że morfologia wyrzeźbionego ciała wskazuje na to, że ciężarna Wenus spogląda na dół, na siebie samą. Punkt widzenia jest więc kobiecy. To każe przypuszczać, że nawet ten przedmiot został wykonany przez kobietę. Nie możemy tego udowodnić, ale uważam, że dysponujemy bardzo interesującym zestawem narzędzi, dzięki którym możemy stawiać tego typu hipotezy.

Sztuka kobiet często łączy się z tematem ciała. Dlaczego?

Nie dotyczy to wszystkich artystek, choć są takie, które to interesuje. Jeden z rozdziałów naszej wystawy nazywa się „Zrodzona z kobiety”. Dopóki nie wynajdą mechanicznych macic, wszyscy ludzie będą rodzić się z kobiet. Myślę, że artystki zasadniczo czerpią z własnych doświadczeń oraz wiedzy o swoim ciele i wykorzystują tę wiedzę do tworzenia obrazów i dzieł, które wyrażają te doświadczenia. Mężczyźni również przedstawiali Madonnę z Dzieciątkiem, ale artystki mówią o ciele w zupełnie inny, czasem transgresyjny sposób.

Czy mogłaby pani wskazać męskich artystów koncentrujących się wyłącznie na tematyce własnego ciała?

Oczywiście, jest ich wielu. To długa tradycja w historii sztuki. Interesujące byłoby odczytanie obu tych perspektyw – kobiecej i męskiej – razem. To już jednak temat na inną wystawę.

Jaka jest najważniejsza różnica między męskim a kobiecym wyobrażeniem ciała?

Nie sądzę, żebym potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ zakłada ono istnienie jakiejś istotowej męskości i istotowej kobiecości, a ja nie wierzę, że coś takiego istnieje. Istnieją indywidualne ciała i indywidualne historie. Nie sądzę, aby istniała kwintesencja męskości lub kobiecości, tak samo jak nie powiedziałabym, że kobiety malują w inny sposób niż mężczyźni. Kobiety malują, mężczyźni malują. Istnieją różnice stylistyczne, ale nie ma czegoś, co sprawia, że jedno jest kobiece, a drugie męskie.

Ale stworzyła pani wystawę poświęconą wyłącznie kobietom…

Chodzi o ikonografię i narrację, a pan zadaje pytania o formę. Nie ma takiej rzeczy jak forma kobieca jako taka.

Czy istnieje kobieca perspektywa ciała?

Na wystawie prezentujemy pojedyncze prace, które mówią o ciele jako kobiecym, queerowym lub starzejącym się. Nie chodzi jednak o to, by uogólniać. Chodzi o to, żeby patrzeć na każdą pracę z osobna i szanować jej autonomię. Nie chcę, by mówiono: „Oto rzeźby, które zrobiły same kobiety, pokazujące ciało w taki oto sposób”. Bo nie ma jednego sposobu. Myślę, że to bardzo uproszczone podejście.

Dlaczego na wystawie nie ma prac Aliny Szapocznikow?

Chciałam uwzględnić jej bardzo konkretne prace, nie udało mi się jednak uzyskać zgody na ich wypożyczenie. Niektóre z nich są prezentowane w Muzeum Sztuki w Łodzi w ramach niedawno otwartej nowej odsłony wystawy stałej. Szapocznikow była już pokazywana w MSN podczas prezentacji „Wystawa niestała 4 x kolekcja”. Moim celem było raczej wyeksponowanie mniej znanych artystek i związanych z ich dziełami nowych badań.

Szapocznikow jest wielką gwiazdą. Podobnie zresztą jak Maria Pinińska-Bereś, którą jednak pokazuję, bo uznałam, że warto zwrócić na nią uwagę.

Pisze pani, że „«Kwestia kobieca 1550–2025» nie tylko stara się odzyskać przeszłość, ale i aspiruje do wyobrażenia bardziej sprawiedliwej i inkluzywnej przyszłości”. Jakie zmiany instytucjonalne mogą wywołać takie wystawy?

Mam nadzieję, że feministyczne myślenie zostanie włączone do ogólnego rozumienia sztuki, a nie tylko sztuki XX i XXI w. Zmiany już następują. Encyklopedyczne instytucje takie jak Metropolitan Museum of Art, Tate Gallery albo Luwr starają się wzbogacić swoje kolekcje o starszą sztukę, aby uwzględnić artystki, które zostały ponownie odkryte lub nigdy nie znalazły się w ich zbiorach. Linda Nochlin, kuratorka zorganizowanej w 1976 r. wystawy „Women Art 1550–1950”, wyraziła nadzieję, że to była ostatnia wystawa tego typu. Mogłabym się podpisać pod tym marzeniem. Mam jednak wrażenie, że będziemy musiały kontynuować te transhistoryczne projekty tak długo, aż do powszechnego rozumienia nie wejdzie to, że zarówno mężczyźni, jak i kobiety byli artystami. To tylko pozornie proste zadanie.

Mamy coraz więcej takich wystaw i coraz bardziej zorientowany na prawo świat. Dlaczego?

Nie jestem politolożką, ale oczywiście bardzo uważnie śledzę politykę i dostrzegam analogie do sytuacji kobiet artystek na początku XIX w. Gdy tylko sufrażystki zaczęły odnosić sukcesy, kobiety zaczęły być wymazywane z historii przez wpływowych kuratorów i profesorów historii sztuki. Myślę, że podobnie zmienia się społeczeństwo. Zwiększyła się widoczność osób homoseksualnych i liczba kobiet na najwyższych szczeblach. Populistyczne ruchy i ich wyborcy na to reagują. Popychający świat na prawo populistyczni przywódcy lubią robić z ludzi kozłów ofiarnych. Dziś coraz częściej są nimi kobiety albo osoby ze społeczności LGBTQ. Spójrzmy na J.D. Vance’a, który nazywa bezdzietne kobiety „kociarami”, albo na Trumpa, który dekretuje, że istnieją tylko dwie płcie: męska i żeńska. To bezpośrednia reakcja na osiągnięcia ruchów działających na rzecz praw człowieka.

Wierzy pani, że wystawy i sztuka jako taka są dobrymi narzędziami do objaśniania ludziom świata, edukowania i modyfikowania ich punktu widzenia?

Tak. To trochę jak oglądanie filmu. Za jego pomocą i wytworzonej przez niego empatii jesteś w stanie nadać ludzki wymiar tematowi, który może być dla kogoś przerażający lub obcy. Wtedy zmieniasz serca i umysły. Uważam, że sztuką można wzbudzić ogromną empatię. Kiedy patrzysz na jakiś obraz, zagłębiasz się w jego tematykę, czytasz historię artysty, który go namalował, czujesz z nim więź, a obraz cię porusza, twoje poglądy mogą ulec zmianie.

Do kogo jest skierowana ta wystawa?

Bardzo się staram, aby moje wystawy były zrozumiałe dla każdego. Chcę, aby moja babcia, mama, wszystkie te bliskie mi kobiety, które należą do klasy robotniczej i nie odebrały wyższego wykształcenia filozoficznego, wyszły poruszone. Oczywiście, pisząc esej o charakterze naukowym, zwracasz się również do swoich kolegów po fachu.