Powiem szczerze: jestem obsesyjnym przeciwnikiem tego serialu. Nie podoba mi się, że twórców uważa się za błyskotliwych ironistów.
Twórcy serialu uczciwie podkreślają, że nie jest to produkcja historyczna, ale jeśli widzimy ludzi ubranych w dawne stroje, akcję toczącą się „teoretycznie” w 1670 r., to naturalnie spodziewamy się kina, które choć trochę z tą historią koresponduje, a nie tylko wykorzystuje jej kostium. Serial jest daleki od tego, co opisuję w swoich książkach. Wykoślawia polską historię.
W istocie. To serial zbudowany na stereotypach, które utrwalała komunistyczna edukacja. Paradoks polega na tym, że ta sama komuna, która w oficjalnym przekazie oczerniała Polskę szlachecką, stworzyła jednocześnie wielkie filmowe freski o dawnej Rzeczypospolitej: „Potop”, „Pan Wołodyjowski”, „Czarne chmury”. Dzisiejsza kinematografia nie potrafi im dorównać.
Tak. Oglądając „Potop” czy „Pana Wołodyjowskiego”, trudno nie dostrzec podziwu dla tej epoki, mimo że to ekranizacje Sienkiewicza, którego powieści budowały XIX-wieczną świadomość narodową. W szkołach wmawiano nam, że Polska szlachecka była warcholskim tworem, który „zgubił naród”, a w kinie oglądaliśmy opowieści o jej wielkości, sile, militarnym kunszcie.
Przede wszystkim stąd, że kultura szlachecka – sarmatyzm – naprawdę głęboko wrosła w polską mentalność. Można powiedzieć, że przeniknęła do nas w kilku falach. Najpierw, w XVII i XVIII w., zdobyła sympatię mieszczan. Po Konstytucji 3 maja, kiedy mieszczanie zyskali realną równość ze szlachtą, stopniowo przenikała również na wieś. A w XIX w. – za pośrednictwem rodzącej się inteligencji – zaczęła się stawać mentalnym tworzywem ogromnej części narodu. Mechanizm był prosty. Inteligencja wyrosła ze zubożałej szlachty. Jej przedstawiciele, pracując jako nauczyciele, lekarze czy urzędnicy, stykali się z chłopami i – świadomie lub nie – przekazywali im szlacheckie wzorce kulturowe. Równolegle chłopi nadal naśladowali dwór. Efekt? W XIX w. znacząca część społeczeństwa pod względem mentalności przypominała dawną szlachtę.
To był republikanizm w czystej postaci. Ustrój, który uznawał za fundament wolność jednostki. Wolność nie abstrakcyjną, lecz bardzo konkretną: swobody obywatelskie, wpływ na władzę, udział w decyzjach państwa. I, co pokazuję w „Upadku”, te swobody w zadziwiający sposób odpowiadają katalogowi praw gwarantowanych w konstytucji z 1997 r. Polski szlachcic miał niemal taki sam zakres wolności jak współczesny obywatel demokratycznego państwa. Dlatego teza, że „złota wolność” zgubiła Rzeczpospolitą, jest zwyczajnie nieprawdziwa. Jeśli byłaby zgubna, to i dziś powinna nas gubić, a chyba nikt nie postuluje jej ograniczenia. Kultura staropolska to jeden z filarów tożsamości współczesnych Polaków. Jeśli wyrzucimy ją z pamięci zbiorowej i obrzydzimy, to de facto pozbawimy większości własnej historii. A naród pozbawiony historii jest narodem bezbronnych ludzi, niezwykle podatnych na manipulację. W tym sensie serial „1670” jest elementem tej samej antypolskiej, a przede wszystkim antyszlacheckiej narracji – choć jego twórcy zapewne nawet nie zdają sobie z tego sprawy.
Od tego, że dawna Rzeczpospolita stworzyła własną, odrębną cywilizację. Nie była kopią Zachodu ani Wschodu. Miała własny model państwa, własne prawo, własny ustrój społeczno-polityczny. Szlachcie, a później dołączającemu do niej mieszczaństwu, dawały one swobody, które dziś kojarzymy z krajami Zachodu. Europa i Ameryka dopiero później zaczęły je rozwijać w podobnym kierunku. Rzeczpospolita stworzyła też unikatowe modę i styl. Ten „orientalny” strój, który tak chętnie wyśmiewa się w popkulturze, nie był w prostej linii zapożyczony od Turków. Jego korzenie sięgają rycerskiej mody XV w., z czasem wzbogaconej o elementy tureckie, tatarskie, węgierskie. To był spójny fason, wyróżniający całą staropolską cywilizację. Ponadto był to świat o specyficznym stylu życia – awanturniczym, niezależnym, przypominającym momentami klimat późniejszego amerykańskiego Dzikiego Zachodu. I to nie tylko w literaturze, lecz także w codziennej praktyce. A jednocześnie ta cywilizacja miała ogromne poszanowanie prawa. Nawet najwięksi awanturnicy, jak choćby słynny Stanisław Stadnicki, po dokonaniu zajazdu dbali o to, by całość przedstawić w formie prawnej, złożyć odpowiednie pisma. Poprzekręcać fakty, ale obudować wszystko procedurą.
Tak, choć trzeba pamiętać, że w XVII w. nigdzie w Europie nie istniały jeszcze skuteczne mechanizmy egzekwowania tego prawa. Natomiast z relacji podróżników wynika, że Rzeczpospolita była wyjątkowo bezpiecznym krajem. Jednym z powodów było właśnie to, że sama szlachta pilnowała przestrzegania prawa.
Zbójcy w XVI–XVII w. grasowali przede wszystkim we Włoszech. Wszystkie ówczesne przewodniki po Europie przed tym ostrzegały. Samo słowo „bandyta” pochodzi od włoskiego banditti. Drugim obszarem chaosu i niebezpieczeństwa były Niemcy. Rzesza to setki małych księstewek, w których lokalny hrabia mógł cię ograbić, wsadzić do więzienia, zażądać okupu. Pełne bezprawie. W Polsce zdarzały się awantury, ale to były spory personalne, a nie systemowy bandytyzm na drogach. Nie było praktyki porywania przypadkowych podróżnych dla okupu.
Tak, ale trzeba to widzieć w szerszym kontekście. Przez większość historii ludzkości istniały klasy pracujące na elity. Pytanie brzmi: jak ciężka była to praca i jakie istniały zabezpieczenia. W bardziej uprzemysłowionej Anglii czy Holandii najbardziej wyzyskiwaną grupą nie byli chłopi, lecz miejski proletariat: pracownicy warsztatów, manufaktur, ludzie bez praw, bez zabezpieczenia, często głodujący. W Polsce chłop miał ciężką pracę, ale miał też bezpieczeństwo egzystencjalne. Wiedział, że jeśli przyjdzie nieurodzaj, klęska czy pożar, to dziedzic nie pozwoli mu umrzeć z głodu, czyli wspomoże ziarnem, da drewno na odbudowę, a czasem krowę. Chłopi żyli trochę jak pracownicy PGR-u: ciężko, skromnie, bez wielkich zysków – ale nie głodowali. Trzeba też pamiętać, że chłopi w Polsce prawie nie płacili podatków. Daniny od ich ziem płacił szlachcic.
Pańszczyzna była absolutna dopiero po rozbiorach, gdy zaborcy wprowadzili scentralizowaną administrację i policję. W I RP chłop mógł uciec i najczęściej nikt go nie ścigał. W pamiętnikach szlacheckich nie ma ani jednego przykładu, że zbiegły chłop został odnaleziony i siłą sprowadzony z powrotem. Dlaczego? Bo jeśli uciekł do innego właściciela, to ten chronił go jak cenny nabytek. Opłacało mu się. Społeczeństwo chłopskie było głęboko zróżnicowane. Paradoksalnie chłop wolny na prawie wołoskim mógł głodować, bo w górach były marne gleby i wystarczyła jedna klęska, by zniknęło stado, a kmieć odrabiający pańszczyznę na żyznej równinie miał pełną spiżarnię. Traktowanie najuboższych warstw w I RP było często łagodniejsze niż na Zachodzie, gdzie wolny chłop mógł w każdej chwili stracić wszystko, zostać wyrzucony z ziemi i umrzeć z głodu.
Tyle że… konstytucję to oni jednak uchwalili. Podejmowali próby reform Sejmu Wielkiego, toczyły się prace nad ustawodawstwem. To nie byli przybysze w perukach z Paryża, tylko ci sami „podgoleni Sarmaci”. Problem polegał na czym innym. Przez cały okres istnienia Rzeczpospolitej ścierały się dwie sprzeczne wizje reform. Z jednej strony szlachta, która chciała reform, które zachowają charakter republiki i podstawowe wolności obywatelskie. Z drugiej dwór królewski i magnateria próbujące reform absolutystycznych na modłę zachodnią, czyli wzmocnienia monarchy, ograniczenia wolności, „uporządkowania” państwa poprzez centralizację.
I to dramatyczny. Bo jeśli jedna strona mówiła: „naprawmy państwo, ale zachowajmy wolność”, a druga: „naprawmy państwo, odbierając wolność”, to nic dziwnego, że dochodziło do napięć. W efekcie każdą próbę reform szlachta postrzegała jako zamach na wolność, a kolejni królowie byli oskarżani o dążenie do absolutum dominium, czyli władzy absolutnej. W „Pamiętnikach” Paska znajduje się instrukcja poselska ziemi rawskiej z lat 1662–1663, która jasno mówi, że posłowie mają dążyć do stałego wojska i nie dopuścić do zrywania sejmów. To słowa Sarmatów, nie francuskich filozofów.
Rzeczpospolita miała jedno, czego brakowało wielu krajom Europy: ogromne połacie żyznych ziem. Po wojnach moskiewskich szlachta była zainteresowana nie ekspansją, lecz zagospodarowaniem własnego terytorium. Chodziło o zakładanie miasteczek, budowę dróg, folwarków, starostw, twierdz, zasiedlanie pustkowi na Ukrainie i Litwie, tworzenie infrastruktury, wciąganie ludności w obieg gospodarczy. Rzeczpospolita nie miała problemu, który miała np. Szwecja. Tam było mnóstwo drobnej, biednej szlachty i chłopów bez perspektyw. Jedyną drogę awansu dawały armia i wojna. Dlatego Szwecja trzymała się ekspansji. W Polsce – odwrotnie. Wojny przeszkadzały w gospodarowaniu ziemią, były destrukcyjne, zabierały ludzi i pieniądze.
Rok 1648. Powstanie Chmielnickiego. Umiera król Władysław IV, nie ma głowy państwa, trwa zamęt. Chmielnicki zawiera sojusz z Tatarami, a wewnętrzna niezgoda paraliżuje państwo. Armia zebrana bez króla, skłócona, bez dyscypliny, rozpada się pod Piławcami, 23 września 1648 r. To była katastrofa. Chmielnicki rusza w głąb kraju. Podchodzi pod Lwów, pod Zamość, zagrożenie dotyka rdzennych ziem Polski. I od tego momentu zaczyna się seria wstrząsów, które na kolejne dziesięciolecia podkopią stabilność Rzeczpospolitej.
Magnateria i arystokracja to zjawisko obecne w całej Europie. Na Zachodzie arystokracja była często jeszcze potężniejsza niż u nas. Zawsze miała tendencję do poszerzania swoich włości, wzmacniania rodu, blokowania króla. Jej przeciwieństwem była początkowo silna władza monarsza i rodzący się absolutyzm. My zamiast absolutyzmu mieliśmy instytucje republikańskie i średnią szlachtę pozbawioną silnego sojusznika, bo królowie bezpośrednio układali się z magnatami. Pozycja magnatów wzięła się w dużej mierze z unii lubelskiej. Przyłączyliśmy ogromne terytoria, na których od dawna istniały potężne rody litewsko-ruskie: Ostrogscy, Czetwertyńscy, Radziwiłłowie i inne. Ich majątki często były zniszczone, wyludnione, ale teren ogromny, z wielkim potencjałem do zagospodarowania i wzbogacenia się. Druga gałąź magnaterii wyrastała z rodów koronnych, które dostały królewskie nadania na Ukrainie. Weźmy Potockich. Na początku to nie był szczególnie bogaty ród. Trzech braci, którzy zasłużyli się Zygmuntowi III Wazie m.in. przy zdobywaniu Smoleńska. W nagrodę dostali nadania ziemskie na Ukrainie. Albo Koniecpolski. Stanisław, słynny hetman, później niemal „wicekról” Ukrainy. Zaczynał jako szósty czy siódmy syn niezamożnego szlachcica z Sieradzkiego. Dzięki służbie wojskowej i zasługom otrzymał ogromne „pustki osadnicze” na Ukrainie. Nie lubię słowa „kolonizacja”, bo niesie dzisiejsze skojarzenia, ale faktycznie tworzyli tam nową cywilizację. Dzięki dochodom z tych ziem wyrósł nowy typ polskiej elity: magnateria kresowa – niezwykle zamożna, wpływowa, samodzielna. Magnateria wróciła potem do Korony z olbrzymim bogactwem i zaczęła narzucać swoją wolę szlachcie, a pośrednio i królowi. Od tej chwili władca musiał się z magnatami liczyć, a równowaga między Rzeczpospolitą szlachecką a magnacką oligarchią została poważnie zachwiana.
Tak, tylko analogia nie jest między I a III RP, lecz między III RP a Królestwem Polskim sprzed unii lubelskiej. Mamy sytuację podobną do czasów Zygmunta Starego. Bogate, rozwijające się państwo, terytorialnie nie największe, lecz stabilne. Po rozbiciu zakonu krzyżackiego Polska nie ma w najbliższym otoczeniu bezpośrednich, śmiertelnych wrogów. Są lokalne konflikty, wojny z Mołdawią, ale ta nie jest w stanie zniszczyć Królestwa Polskiego. W tamtym czasie Moskwa jest zajęta walką z Litwą, a my dopiero później angażujemy się bardziej po stronie tej drugiej, co ostatecznie prowadzi do zacieśnienia unii. Z drugiej strony są Habsburgowie – coś w rodzaju dzisiejszej kombinacji „Niemcy + UE”. Dynastia wroga Jagiellonom, chcąca przejąć po nich Czechy i Węgry, wpływowa, niebezpieczna. A jednocześnie obciążona tyloma konfliktami, że Polska nie jest jej głównym celem. W efekcie Królestwo Polskie ma wtedy okres pomyślnego rozwoju. Ale wystarczyło 100 lat, między 1525 a 1625, żeby sytuacja zmieniła się radykalnie. Pojawiają się: mocno okrojona, związana z nami Litwa, obowiązek obrony długiej granicy wschodniej, wojny z Moskwą i Tatarami, problem kozacki, którego wcześniej nie było, na północy rosnąca Szwecja, coraz silniejsze Prusy. Od 1725 r. sytuacja jest już tragiczna: społeczeństwo zrujnowane wojnami, państwo stające się rosyjskim protektoratem i Prusy – agresywne, czyhające na dostęp do Bałtyku i każdy nasz moment słabości.
Cóż, nie wiemy, czy Ukraina nie rozpadnie się pod naporem Rosji Putina, nie wiemy, czy w krajach takich jak Niemcy czy Austria nie wyrosną kiedyś „kalifaty” polityczne lub radykalne ruchy islamskie nie przejmą gdzieś władzy.
Niestety, to prawda. Mamy oczywiście wielkiego wroga na wschodzie, ale ten wróg nie jest przeciwnikiem tej klasy, co Rosja w XVIII w. albo Prusy w 1794 r. w czasie insurekcji kościuszkowskiej, z ich ogromnymi, scentralizowanymi armiami. Dziś rosyjska armia trochę przypomina właśnie tę XVI-wieczną: jest liczna, oparta na poborze, działa masą, „hurra”, jest odporna na głód i długotrwałe kampanie, ale technicznie nie jest od nas lepsza. Największym zagrożeniem jest obecnie niezgoda między Polakami, podatność na obce wpływy i blokowanie możliwości rozwojowych państwa. Polska musi się rozwijać, musi mieć duże inwestycje, musi się szybko modernizować, żeby utrzymać silną pozycję geopolityczną.
Tak. Część dzisiejszej elity politycznej to ludzie mentalnie zbliżeni do przyszłych targowiczan. Konfederacja targowicka to ta, która ostatecznie zgubiła Rzeczpospolitą, bo wzywając na pomoc Rosję, zniszczyła dzieło Konstytucji 3 maja. Mentalność targowiczan często przypomina sposób myślenia najgorszych współczesnych polityków – i to ze wszystkich obozów. Znamienne jest to, że targowiczanie mieli i mają dobre intencje. Ci dawni szczerze wierzyli, że bronią wolności i republiki, że tylko oni mają rację i tylko oni potrafią właściwie kierować Rzeczpospolitą. Intencje może i dobre, ale skrajnie głupie, skoro uważali, że gwarantem polskich wolności ma być caryca Katarzyna. To tak, jakbyśmy dziś twierdzili, że Putin przyjdzie nam przywrócić w Polsce wolność i demokrację.
Są. To początek tworzenia się stronnictwa prorosyjskiego i tego straszliwie głupiego, autodestrukcyjnego sposobu myślenia, który pogrążył I Rzeczpospolitą.
Prześledziłem rozwój i powstawanie stronnictwa prorosyjskiego w Polsce. I wygląda to zaskakująco podobnie jak dziś. W XVI w., a nawet jeszcze w XVII w., w Rzeczpospolitej nie ma żadnego zorganizowanego stronnictwa promoskiewskiego. Są pojedynczy szlachcice zdrajcy, którzy biorą pieniądze od Moskwy, zmieniają stronę, jak choćby podskarbi Ościk. Są rotmistrzowie, jacyś słudzy, lokalni gracze, ale to jednostki, a nie obóz polityczny. Stronnictwo prorosyjskie tworzy się dopiero w czasie wielkiej wojny północnej, na początku XVIII w. I to w sposób bardzo charakterystyczny: przez podkupienie i manipulację. Do wojny weszliśmy w 1702 r. z inicjatywy Augusta II Sasa, sojusznika Piotra. W pewnym momencie król abdykuje. Podpisuje ze Szwedami traktat w Altranstädt, zrzeka się polskiej korony. I co się dzieje? W kraju rządzonym de facto przez Szwedów, którzy osadzili „swojego” króla Stanisława Leszczyńskiego, zostaje całe stronnictwo „pokrólewskie” – ludzie, którzy legalnie stali po stronie Augusta II. Muszą walczyć z antykrólem. Później rosyjska armia zostaje zmiażdżona przez Szwedów pod Narwą. I wtedy Piotr I składa temu porzuconemu obozowi ofertę: „zostańcie moimi sojusznikami, będziemy razem walczyć, a ja po wojnie zagwarantuję wam, że sami wybierzecie sobie króla”. Jest rok 1706 – moment narodzin polskiego stronnictwa prorosyjskiego. Na początku nie jest ono bardzo silne. To nie są jacyś protoagenci KGB. To koniunkturaliści. Raz z Rosją, raz przeciw niej. Sytuacja radykalnie się zmienia, gdy ród Czartoryskich i ich obóz – tzw. Familia – świadomie stają po stronie Rosji i dzięki jej poparciu osadzają na tronie Stanisława Augusta Poniatowskiego. Potem obok Familii wyrasta grupa ludzi, którzy są kupieni przez Rosję i wiedzą, że to ona rozdaje karty. Pojawiają się postacie takie jak Poniński, czyli zdrajca, który podpisuje „cyrograf” bezwzględnego posłuszeństwa Rosji i staje się jej najwierniejszym sługą. Ci ludzie już nas nie opuszczają.
Istnieje część społeczeństwa, jak np. dawne środowiska postkomunistyczne, które mają prorosyjskość zakodowaną.
Dokładnie. A jednocześnie pojawiają się osoby, które same z siebie są prorosyjskie. Jak Adam Poniński.
Tak.
On wcale nie musi poruszać serc Polaków, jeśli za nim staną rosyjskie bagnety i pieniądze. Adam Poniński był znienawidzony. Usiłowano go zabić, były plany, żeby się go fizycznie pozbyć. Ale on – jak typ, którego wyrzuca się drzwiami, a wraca oknem – przy każdej próbie rosyjskiego oddziaływania na Polskę znów się pojawiał.
Ktoś, kto zna historię, może w pewnym sensie przewidywać przyszłość. Wiele motywów powtarza się w kółko, do znudzenia. Przede wszystkim nie możemy dać sobą manipulować. W tej chwili społeczeństwo jest rozcięte na pół. Sytuacja przypomina trochę czasy sprzed panowania Jana III Sobieskiego, kiedy kraj był podzielony na obozy malkontentów i regalistów. Ten pierwszy to stronnictwo profrancuskie – dziś powiedzielibyśmy: proeuropejskie, proniemieckie – które nadzieję na reformy i „naprawę Polski”, wiązało właśnie z Francją. Drugie stronnictwo skupiało się wokół Michała Korybuta Wiśniowieckiego. To obóz szerokiej rzeszy szlachty, którą malkontenci, w większości magnaci, szczerze pogardzali. Retoryka tych stronnictw do złudzenia przypomina dzisiejszą wojnę PiS–PO. Jakbyśmy czytali „Wyborczą” albo słuchali TVN-u i TVP, tylko przerobione na XVII-wieczne druki. Te same schematy, te same inwektywy, te same personalne ataki, nierzadko kończące się realnymi, fizycznymi napaściami.
Tak. Najtrudniejsza lekcja do zastosowania, bo każdy jest przekonany, że sam sobą manipulować nie daje. To tamci są zmanipulowani. ©Ⓟ