Kiedy kopalnia „Silesia” miała być zlikwidowana, górnicy podjęli ekstremalną formę strajku. Przez 9 dni 350 osób walczyło o miejsca pracy setki metrów pod ziemią, z dala od swoich najbliższych. Trudno im się dziwić. Dwadzieścia lat po tamtych wydarzeniach jeden ze związkowców mówił w wywiadzie dla portalu wnp.pl: „Przez dziewięć dni ważyły się losy naszej małej ojczyzny. Jeśli miałbym wskazać punkt zwrotny, byłaby to niedziela, 1 czerwca 2003 r., kiedy na terenie kopalnianej cechowni odbyła się uroczysta msza święta. Cała liturgia była transmitowana przez megafony pod ziemię”. I dalej: „To wydarzenia, które doprowadziły kopalnię do dnia dzisiejszego. Gdyby nie one, dzisiaj nikt by już nie pamiętał, że w Czechowicach-Dziedzicach była kopalnia”.

W pamięci mieszkańców Goczałkowic-Zdroju tamte wydarzenia nie zapisały się jako historia sukcesu. Dla nich kopalnia nie powstała jak Feniks z popiołów, lecz przerodziła się niczym potwór Frankensteina. Zniszczyła im nie tyle małą ojczyznę, ile dach nad głową. To cena za „uratowanie kopalni”, o której mówi się rzadko albo wcale. Jeden z mieszkańców Goczałkowic-Zdroju musiał się wyprowadzić ze swojego domu, bo na skutek szkód górniczych budynek groził zawaleniem. Resztę swoich dni przeżył w kontenerze mieszkalnym, który przedstawiciele zakładu ustawili na jego działce. Nie doczekał się odszkodowania. Do dziś dom stoi podparty belkami, które trzymają ściany na słowo honoru. Kopalnia dalej prowadzi działalność, a szkody górnicze mają coraz większą skalę. Sprawiedliwe?

O ile górnicy mogli zastrajkować, o tyle mieszkańców Goczałkowic nikt nie wysłuchał. Prawo wprost zabrania im sprzeciwiania się ruchowi górniczemu. Koncesja na wydobycie została przedłużona bez przeprowadzania jakiejkolwiek oceny oddziaływania kopalni na środowisko, czyli procedury, w której mieszkańcy mogliby się wypowiedzieć. W wielu postępowaniach i próbach sprzeciwu wobec działalności zakładu brała udział gmina, ale nie była uznawana za stronę. Widzę w tym systemowe uciszanie ludzi, którzy ponoszą osobisty koszt spokoju społecznego, którym cieszą się politycy. W ich kalkulacji strajk górników znaczy więcej niż sprzeciw garstki mieszkańców.

Kiedy kopalnia upada, zobowiązania związane z likwidowaniem szkód górniczych bierze na siebie Skarb Państwa. Kiedy jest w restrukturyzacji, likwidacja szkód, która na terenach górniczych jest gwarantowana ustawowo i potwierdzona w wyrokach sądów jasno określających zasady wypłaty odszkodowań, nagle staje się kwestią podlegającą negocjacjom. W jednym rzędzie z mieszkańcami ustawiają się banki, podwykonawcy i ubezpieczyciele, dla których wejście bądź niewejście w kopalniany biznes jest kwestią oceny ryzyka. Mogli się nie budować – ktoś powie. Ale niby dlaczego, skoro działalność uzdrowiskowa jest w Goczałkowicach tak stara jak poszukiwanie złóż, a nikt im alternatywy nie zaproponował. Nie wykupił ziemi, nie uzgadniał planów wydobycia, nie ostrzegał o ich zmianie. Przeciwnie: mieszkańcy budowali się w okresach, w których „wydobycia miało w tym miejscu nie być”. I robili to zgodnie z prawem, dbając o dodatkowe zabezpieczenie swoich domów. W postępowaniu sanacyjnym szkoda i krzywda magicznie przemieniają się w wierzytelność, a człowiek, który był bez wyjścia, trafia do tej samej kategorii co podmiot, który skalkulował i podjął ryzyko. Sprawiedliwe?

Jeśli kopalnia się zrestrukturyzuje, szkody mieszkańców nie zostaną naprawione w całości. Jeśli upadnie, kłopot będą musieli wziąć na siebie politycy. Jak można zgadywać, nie zobaczą w tym konsekwencji swoich wcześniejszych decyzji. Zaczniemy się znów obrzucać okrągłymi frazami o „zielonym szaleństwie” i „eurokołchozie” oraz rytualnie przypominać, że „węgla mamy na 200 lat”. Może i mamy, ale jego wydobycie kosztuje coraz więcej. I co zawsze warto podkreślać: nie jest to koszt czysto finansowy.

Oczywiście Silesia jest przypadkiem specyficznym, bo to prywatna kopalnia, ma prawo się restrukturyzować. Jednak do szkód dochodzi w gminie, która widzi swoją przyszłość jako uzdrowisko i śląska perła turystyczna. W tym uwikłaniu w procedury, politykę przemysłową, transformację i walkę o miejsca pracy nikogo nie interesuje to, jaki pomysł ma na siebie lokalna społeczność. I w tym sensie jest to historia, która dotyka każdego z nas. Nie tylko dlatego, że – jak twierdzi Fundacja Frank Bold – sprawa Silesii pokazuje problemy, z jakimi mielibyśmy do czynienia, gdybyśmy nie dotowali państwowych kopalni węgla. Także dlatego, że to, co spotyka mieszkańców Goczałkowic, może kiedyś stać się udziałem każdego z nas. Jeśli prawo restrukturyzacyjne, które pewnie niejedną firmę uchroniło przed upadłością, może być wykorzystane do uchylania się od odpowiedzialności za wyrządzone szkody, to któregoś dnia możemy się znaleźć w podobnej sytuacji – niezależnie od tego, czy mieszkamy w pobliżu kopalni, spalarni, kurzej fermy czy fabryki porcelany. Dlatego historia poszkodowanych jest nie tylko opowieścią o transformacji, lecz także o elementarnej sprawiedliwości. Przecież chcemy w nią wierzyć, prawda? ©Ⓟ