75 lat temu władze sowieckie rozpoczęły deportacje Polaków na wschód.

10 lutego w 1940 roku NKWD wypędziło z domów i załadowało do pociągów około 155 tysięcy Polaków z Kresów Wschodnich. Deportacja objęła rodziny urzędników państwowych, sędziów, policjantów, leśników, wojskowych i właścicieli ziemskich. Akcja rozpoczęła się nad ranem, przy 40-stopniowym mrozie, ludzie nie wiedzieli co się dzieje, byli zaskoczeni i mieli bardzo mało czasu na pakowanie -podkreśla Aneta Hoffman z Fundacji Kresy Historii. Około 4, 5 rano zaczęło się łomotanie do drzwi. Ludzie byli wyprowadzani z domów, potem na saniach dowożeni do stacji kolejowych. Podróż w strasznych warunkach trwała kilka tygodni - dodaje Aneta Hoffman. W wagonach bez ogrzewania, bo były piecyki, ale nie było opału, podobnie z gorącą woda i jedzeniem - tego też często brakowało. Tysiące zesłanych musiało ciężko pracować przy wycince drzew lub w kopalniach na Syberii. Byli pilnowani przez NKWD, żyli w łagrach - wyjaśnia Aneta Hoffman. Mieszkali też w małych osadach - posiołkach- otoczeni drutem kolczastym, pod nadzorem NKWD. Często chorowali, a ciężka praca, brak lekarzy, i warunki klimatyczne powodowały, że śmiertelność była duża. Sowieci przeprowadzili cztery masowe deportacje, po tej w lutym kolejne były w kwietniu, czerwcu i rok później w czerwcu 1941 roku. Ogółem na Syberię i do Kazachstanu wywieziono, według różnych danych, od 800 tysięcy do miliona 300 tysięcy osób. Tylko nielicznym udało się przeżyć i powrócić do Polski. Umierali z powodu chorób, głodu lub wycieńczenia.

Mieczysława Łysik, wówczas Malawska, choć była wtedy małą dziewczynką, tamte wydarzenia pamięta do dziś. Pani Mieczysława mieszkała z mamą, nauczycielką, w polsko-ukraińskiej wsi Sarańczuki niedaleko Tarnopola. Jej ojciec, również pedagog, w obawie przed sowieckimi represjami uciekł wcześniej na zachód. Mieczysława Łysik w rozmowie z Informacyjną Agencją Radiową wspomina, że wszystko zaczęło się nad ranem 10 lutego 1940 roku. W nocy do okna zapukał ukraiński stróż, mówiąc, ze we wsi jest pełno funkcjonariuszy NKWD i radząc, by jak najszybciej uciekać. Jednak, jak mówi Mieczysława Łysik, jej matka nie czuła się niczemu winna, postanowiła więc zostać do rana. Około 8.00 na podwórze domu wjechały sanie, z których wysiadł funkcjonariusz NKWD. Po wejściu do domu spojrzał na zegarek i powiedział: "za pół godziny wyjeżdżacie". Na pytanie matki dokąd, odpowiedział tylko "uwidisz".

Pani Mieczysława mówi, że w tamtej chwili przytomnością umysłu wykazała się służąca - Ukrainka, która spakowała najpotrzebniejsze rzeczy. Rozmówczyni IAR podkreśla, że właściwie dzięki pomocy tej kobiety udało jej się przeżyć deportację - ona i jej matka utrzymywały się później między innymi ze sprzedaży przedmiotów z domu.
Mieczysława Łysik bydlęcym wagonem została przewieziona w okolice Permu na Uralu. Jak mówi, warunki "podróży" były tragiczne. W wagonach było kilka prycz, malutkie, zakratowane okienka, piecyk i utwór kloaczny. Pociągi często były przepełnione, wagony wprost "pękały w szwach", NKWD-ziści ładowali do nich po kilkadziesiąt osób. Ścisk, brak higieny i kilkudziesięciostopniowe mrozy spowodowały, że już w czasie drogi zmarło wielu deportowanych.

Pani Mieczysława wspomina też, że Sowieci lubili drwić sobie z religijności Polaków. Kiedy młody chłopak próbował roztopić śnieg z dachu wagonu, by mieć z niego wodę, zauważył go NKWD-zista i zagroził mu bagnetem. "Jeśli jesteś taki wierzący, to niech ci Bozia da wodę" - powiedział do niego. Rozmówczyni IAR wspomina, że w miejscu deportacji Polacy, a zwłaszcza mężczyźni, byli traktowani jak bydło. "To wyglądało jak targ niewolników. Przychodzili nadzorcy i patrzyli, kto może im się przydać, a potem ich zabierali" - wspomina. Najgorzej mieli ci, którzy trafili do wyrębu lasów w tajdze. Wycieńczająca praca zbierała tragiczne żniwo. Pani Mieczysława i jej matka miały więcej szczęścia. Trafiły do baraków, zamieszkałych przez Białorusinów, przesiedlonych jeszcze w czasach Wielkiej Kolektywizacji. Jak mówi, deportowanym Polakom dokuczały nie tylko mrozy, ale też robactwo: wszy, komary i meszki.

Później pani Mieczysława z mamą zostały przewiezione w pobliże Saratowa na południu Rosji, gdzie po wojnie zostały objęte repatriacją. Rozmówczyni IAR z wzruszeniem w głosie wspomina, że wówczas, po 5 latach katorgi, wszyscy bali się, że do ojczyzny wcale nie wrócą. "Wreszcie - pociąg ruszył, ale nikt z nas nie był pewien, czy jedziemy do Polski, czy dalej na wschód, na stepy Kazachstanu. Mieliśmy paszporty, dokumenty repatriacyjne, a jednak nadal się baliśmy" - mówi. W końcu, pociąg dojechał do Saratowa, a potem ruszył na zachód, w stronę Polski. W czterech falach deportacji Sowieci wysiedlili z Kresów kilkaset tysięcy Polaków. Wielu z przesiedlonych nigdy nie wróciło do kraju, umierając w łagrach z powodu mrozów czy niewolniczej pracy. Liczbę polskich ofiar przesiedleń trudno jest określić, szacuje się ją od 320 tysięcy do miliona 350 tysięcy.