Gdyby wybory wygrał kandydat lewicy, relacje Waszyngtonu z Warszawą mogłyby się pogorszyć.
W rozgrywce o demokratyczną nominację i możliwość stawienia czoła w jesiennych wyborach Donaldowi Trumpowi liczy się już tylko czterech kandydatów: Elizabeth Warren, Bernie Sanders, Joe Biden i Pete Buttigieg. Pierwsza para reprezentuje lewicowe, zwykle bardziej izolacjonistycznie nastawione wobec świata skrzydło. Pozostali dwaj centrowe, podchodzące multilateralnie do polityki zagranicznej. W ostatniej debacie jej temat zresztą stanął na agendzie.
Kandydaci przyrzekają naprawić zniszczone stosunki dyplomatyczne z sojusznikami, ożywić międzynarodowe wysiłki na rzecz walki ze zmianami klimatycznymi, wpisać do umów handlowych ochronę pracowników i klimatu oraz ograniczyć amerykańskie wydatki wojskowe. „Amerykanie mają dość niekończących się wojen, które kosztują nas biliony dolarów” – powiedział podczas debaty Sanders. „Naszym zadaniem jest odbudowa Organizacji Narodów Zjednoczonych, odbudowa amerykańskiej dyplomacji i MSZ, a także upewnienie się, że jesteśmy w stanie zjednoczyć świat, aby rozwiązać wspólnie konflikty i powstrzymać niekończące się wojny” – dodał.
Co ciekawe, większość kandydatów chwaliła osiągnięcia Donalda Trumpa w podpisanym niedawno porozumieniu handlowym z Meksykiem i Kanadą. Jedynie socjaldemokrata Sanders stwierdził, że potrzeba zupełnie nowej umowy. Pozostali zaproponowali tylko modyfikacje tej trumpowskiej.
Jeśliby wierzyć sondażom, największe szanse na nominację ma Biden. Jego kłopot sprowadza się do tego, że... był wiceprezydentem za Obamy. Część odpowiedzialności za porażki ówczesnej dyplomacji spada na niego. Przewodził też, wespół z Hillary Clinton, rozmowom z Teheranem w sprawie rozbrojenia nuklearnego Iranu w zamian za zniesienie sankcji, które Stany i Europa nałożyły na państwo ajatollahów. Dziś, gdy prawie doszło do wojny, Biden jest sceptyczny wobec obamowskiego porozumienia. „Program atomowy może zostać ograniczony, ale wątpię, by został całkowicie zlikwidowany” – zastrzegał kilka miesięcy temu podczas jednej z debat. – Nieżyczliwi mu analitycy są zdania, że planując już cztery lata temu swój start w wyborach, unikał tematu porozumienia z Iranem, aby nie narażać się amerykańskiej diasporze żydowskiej. Ostatnie dwa lata spędziła na „nabieraniu dystansu” do polityki Obamy – mówi DGP Dante Scala, politolog z Uniwersytetu New Hampshire. W sprawie bliskowschodniej Biden woli powoływać się na dziedzictwo demokratycznego prezydenta Billa Clintona, który jako prezydent USA ponad 20 lat temu patronował izraelsko-palestyńskiemu porozumieniu z Oslo. „Rolą Ameryki jest znowu być liderem i stworzyć atmosferę, w której można negocjować” – mówił ostatnio. Natomiast dość stanowczo odnosi się do zbliżenia między Fatahem i Hamasem, dwiema rywalizującymi ze sobą siłami politycznymi w Autonomii Palestyńskiej. „Nie ma mowy o dalszych rozmowach, jeżeli Hamas nie wyrzeknie się przemocy i nie zmieni swojego stanowiska wobec prawa Izraela do istnienia” – dodał.
Donald Trump radykalnie odmienił oblicze amerykańskiej polityki zagranicznej. Już w kampanii 2016 r. mówił, że „idea eksportu demokracji do krajów, które dotąd nie miały z nią doświadczenia, jest niepotrzebna”. Prezydent nieraz zarzekał się, że wolałby dogadywać się z Saddamem i Kaddafim niż z ich następcami w Iraku i Libii. Parę razy napomknął, że uważa Asada za „człowieka kompromisu”, a Kim Dzong Una za męża stanu.
Jeżeli wybory wygrałby demokrata, a szczególnie gdyby był nim Joe Biden, Ameryka wróciłaby na tory dyplomacji sprzed czterech lat oraz jej ówczesnych kanałów. I do systemu stopniowej perswazji, także w relacjach z Polską. W dwustronnej dyplomacji mogą się wówczas pojawić naciski, których próbował na polskim rządzie Obama, a które za Trumpa zniknęły. Waszyngton w kolejnym kroku zapewne wysłałby do Warszawy swoich przedstawicieli, których zadaniem byłoby „wyjaśnianie sprawy” zmian w sądownictwie.
Ludzie z zaplecza Bidena mają proceduralne podejście do dyplomacji. Nie będą wchodzili w publicystyczne polemiki. Politolog i znawca polskiej transformacji David Ost z Hobart and William Smith Colleges zwrócił na początku pierwszego rządu PiS uwagę, że „mieszanka cynizmu i hipokryzji” w polskiej polityce może doprowadzić do kryzysu w relacjach Warszawy z USA. Zwycięstwo demokraty może ten kryzys odnowić.