- Kiedyś Ukrainiec z SS-Galizien złapał mnie, bo widziałem chłopców, którzy przed nimi uciekali. Nic nie szkodziło, żebym mu powiedział, w którą stronę, i tak by ich nie złapał. Jednak wiedziałem, że prawdy wrogom powiedzieć nie wolno. I to nie było bohaterstwo, tylko niechęć do okupantów – mówi Andrzej Urbańczyk w rozmowie z DGP.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Gdzie jest Elżunia?
W Miami. Ale dość często rozmawiamy.
O wojnie?
Nie. O życiu.
O tym, co w Polsce? O Żydach?
Nie, o tym, o polityce – nie. Po co się denerwować. W 1995 r. zobaczyliśmy się pierwszy raz od dzieciństwa, po prawie 50 latach. Najpierw zadzwoniła. Słyszę damski głos: „Czy pan Urbańczyk? Czy pana ojciec miał na imię Marian? A czy pana mama Wiktoria?”. Przytaknąłem. „A czy to ty, Jędrusiu?”. Od razu rozpoznałem Elżunię. Tylko trzy osoby mówiły do mnie per Jędruś – mama, tata i ona, moja wojenna siostra. Elżunia. Była wtedy w Europie, w Budapeszcie. Za dwa dni miała przylecieć do Warszawy. Bałem się, że jej nie poznam po tylu latach. Przecież widziałem ją ostatni raz, jak miała pięć lat. Pojechałem na lotnisko, czekam, szukam starszej pani. Jako jedna z ostatnich wychodzi śliczna kobieta. Piękna, młoda. To Elżunia. Potem przyjeżdżała kolejny raz i kolejny, i kolejny.
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna
Jak do brata?
Tak, jak siostra do brata, do wojennego brata. Przyjeżdżała ze swoim drugim mężem, Elim Zborowskim, współtwórcą Yad Vashem. Okazał się wspaniałym człowiekiem.
Wiedział, że pana rodzina uratowała Elżunię?
Wiedział. Rozmawialiśmy o tym, w imieniu rodziców odebrałem medal Sprawiedliwi wśród Narodów Świata.
Pan takiego medalu nie otrzymał?
Byłem 11-letnim chłopcem, kiedy Elżunia trafiła do naszego domu. To rodzice podjęli decyzję, by adoptować dziecko. Byłem jednak w pełni świadomy, co się dzieje. Wojna to czas, kiedy dzieci rozumieją więcej. Nie wiem, czy szybciej dojrzewają, na pewno wiele zmienia się w ich myśleniu. Widziałem egzekucję, kiedy Niemcy kazali rodzicom i mnie wychodzić z dorożki i patrzeć, jak wieszają sześciu Polaków, sam otarłem się o śmierć, moi rodzice również... Takiego dorastania nie można przyrównać do dorastania dzisiejszego. Mój ojciec należał do AK, trafił do więzienia, skazano go na karę śmierci. Z tego więzienia został wykupiony. Zresztą wiozłem z mamą pieniądze pociągiem z Częstochowy do Krakowa i wiedziałem, jaki jest cel naszej podróży. Wiedziałem też, że groziła nam śmierć za to, że ukrywamy żydowskie dziecko. Zresztą nie tylko nam. Wszystkim naszym sąsiadom.
Rodzice powiedzieli panu, że może pan zostać zabity?
Oczywiście. Zastrzelony. Kiedy zapadała decyzja, po tym, kiedy zorientowaliśmy się, że to żydowskie dziecko, czy Elżunia ma u nas zostać, czy nie, to siedziałem z rodzicami przy stole i rozmawialiśmy. Zastanawialiśmy się, co zrobić. Pamiętam tę dyskusję, że jak ją oddamy, to ona zginie, a jeśli ją zostawimy, to nas zabiją. I że narażamy na śmierć wszystkich sąsiadów. Zostawiliśmy. Przeżyliśmy.
Pamięta pan pierwszy dzień, kiedy Elżunia była już z wami, w domu?
Hm. Dowiedzieliśmy się, że dzieci z Zamojszczyzny, którą Niemcy postanowili wysiedlić, mają być wywożone do Niemiec, trafić do niemieckich rodzin. W Generalnym Gubernatorstwie rozpowszechniła się akcja, żeby te dzieci ratować, zabierać do swoich domów i wychowywać. Moi rodzice doszli do wniosku, że wezmą takie dziecko.
Pan był jedynakiem?
Miałem brata, który umarł przed wojną. Mama marzyła o córeczce. Pamiętam, jak pojechaliśmy z rodzicami na ulicę Jasnogórską, do sióstr zakonnych, do sierocińca i tam pośród innych dzieci była śliczna blondyneczka. Siostry powiedziały, że ma na imię Elżunia. Następnego dnia dziewczynka już była w naszym domu.
Ufna była?
Zalękniona, zabiedzona. Ale nie płakała. Malutkie dziecko. Miała niecałe dwa latka. To był 1942 r. Mieszkaliśmy w dwóch pokojach z kuchnią. Oprócz rodziców i mnie jeszcze moja niania Amelcia. Razem z Elżunią pięć osób. Wszyscy bardzo się cieszyliśmy.
Bo byliście przekonani, że to polskie dziecko.
Zorientowaliśmy się, że jest inaczej, kiedy na głowie Elżuni pojawił się ciemny paseczek – zaczęły odrastać tlenione włoski.
Kto pierwszy zauważył?
Mama.
Spanikowała?
Oczywiście, że spanikowała. Nie miała już żadnych wątpliwości, że to żydowskie dziecko. Upewniliśmy się jeszcze. Siostry zakonne skontaktowały nas z doktorem Tadeuszem Ferensem, który ratował częstochowskich Żydów, pomagał tym, którym udało się uciec z getta, w tym, jak się okazało – Elżunię, i ten potwierdził nasze podejrzenia.
Doktor Ferens też ma medal Sprawiedliwi wśród Narodów Świata?
Nie, nie ma. Nie wiem dlaczego, może dla kogoś nie był wystarczająco sprawiedliwy, ratując żydowskie dzieci... Mówiłem już, że rozmawialiśmy, co robić, ale tak prawdę powiedziawszy, to ani przez chwilę nie przyszło rodzicom do głowy, żeby Elżunię oddać. Oni ją już kochali. Ja też. Już była moją siostrą. Teraz najważniejsze było, jak ukryć to przed sąsiadami.
Przecież musieli się zorientować, że jest dziecko w domu.
Tak, ale rodzice powiedzieli, że to dziecko kuzynki, która zmarła. Poza tym dziecko blondwłose. A wtedy każdy, kto miał ciemne włosy, budził podejrzenia. Pamiętam, jak byłem z rodzicami w Warszawie. To był chyba 1943 r. Wieczorem ze znajomymi rodziców jedliśmy kolację w hotelu, który mieścił się przy ul. Chmielnej. Był z nami pan Patuszyński, estradowiec, autor tekstów piosenek. Szczupły, ciemnowłosy. Weszło kilku facetów w mundurach esesmanów. Jednym z nich, jak się później okazało, był szef obozu w Majdanku. Podszedł do nas, do pana Patuszyńskiego, wskazuje na niego palcem i mówi po niemiecku: „Chodź”. Wychodzą. Słyszymy trzask. Za chwilę dowiedzieliśmy się, że esesman uderzył naszego znajomego w twarz, ten poleciał na lustro, które się rozbiło. Potem esesmani zaglądali do spodni pana Patuszyńskiego, by sprawdzić, czy jest obrzezany... Nie był.
Gdzie była wtedy Elżunia?
Z Amelcią, w Częstochowie.
Dzieci na podwórku pytały o Elżunię?
Proszę sobie wyobrazić, że mój przyjaciel z dzieciństwa, z którym do dzisiaj utrzymuję kontakty, dowiedział się, że Elżunia jest Żydówką dopiero w 1995 r., kiedy przyjechała do Polski. Mama wiązała Elżuni wielkie kokardy, nakładała na głowę czapeczki, chusteczki. Bardzo ją stroiła.
Zakazała panu mówić o Elżuni, o jej pochodzeniu?
Nie musiała zakazywać. To są rzeczy, których dzisiaj nie da się wytłumaczyć ani zrozumieć. To się wiedziało. Kiedyś Ukrainiec z SS-Galizien złapał mnie, bo widziałem chłopców, którzy przed nimi uciekali. Nic nie szkodziło, żebym mu powiedział, w którą stronę uciekli, bo i tak by ich nie złapał. Jednak wiedziałem, że nie mogę, że tak się nie postępuje, że prawdy wrogom powiedzieć nie wolno. I to nie było żadne bohaterstwo, tylko zakodowana niechęć do okupantów. Większość tak czuła. Tak postępowała. Chciał mnie zastrzelić. Wiedziałem, bo wcześniej w Krakowie widziałem, jak Niemiec podchodzi do dziewczynki i na oczach jej matki strzela jej w głowę. Pamiętam ten bezgłośny szloch kobiety. Śmierć była wszędzie, prawie każdego dnia. Nasz dom w Częstochowie graniczył z gettem. Wszyscy widzieliśmy mordowanych tam ludzi. Powtórzę się, ale myślę, że nasz stan psychiczny był na tyle różny od dzisiejszego, że naprawdę nie można tego zrozumieć.
Rozumiał pan niebezpieczeństwo?
Rozumiałem niebezpieczeństwo, ale nie czułem strachu. Kiedyś opowiadałem na swoim przykładzie uczestnikom wykładu, że ocena bohaterstwa jest całkowicie subiektywna i na ogół nieprawdziwa. Zawsze mam podejrzenia w stosunku do ludzi, którzy nazywają siebie bohaterami. Mnie interesuje prawda historyczna. Czas okupacji pamiętam dzień po dniu, ze szczegółami. Pamiętam, jak pewnego dnia przyszło dwóch panów w szarych marynarkach, zasiadło przy okrągłym stole i powiedziało, że żądają pieniędzy za milczenie. To byli szmalcownicy. Nawet dziś poznałbym ich twarze. Zaraz mi pani powie, że w myśl nowej ustawy o IPN nie powinienem mówić, że w Polsce byli szmalcownicy. Otóż byli, ale to była mniejszość, bandyci. Eli Zborowski, mąż Elżuni, opowiadał – zresztą jest to w jego książce – że uratowali go Polacy, ale również Polacy zadenuncjowali jego rodziców. Działo się to w Żarkach. Wśród Polaków byli i tacy, którzy ratowali, i tacy, którzy donosili.
Ustawa o IPN może zakazywać mówienia o tych, którzy donosili.
A ja patrzę na nią z zupełnie innej strony. Przypominam sobie, jak odbierałem w imieniu rodziców medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Uroczystość odbywała się w warszawskim Teatrze Żydowskim. Wyszedł na scenę bodajże przewodniczący kombatantów żydowskiego pochodzenia i zaczął przemawiać, że w tej powodzi Holokaustu, antysemityzmu, kiedy to wielu Polaków robiło wielkie krzywdy Żydom, denuncjowało ich, niszczyło, znalazła się garstka Polaków, która Żydom pomagała... Kiedy tego słuchałem, to myślałem, że mnie szlag trafi, że nie wytrzymam. Wyszedłem na scenę i powiedziałem, że nie mogę słuchać rzeczy, które nie mają żadnego sensu i nie mają pokrycia w rzeczywistości. Polska była jedynym krajem, w którym za ukrywanie Żyda zabijano. Nie tylko tego, kto ukrywa, ale kto o tym wie i nie mówi. Praktycznie rzecz biorąc, wszyscy uratowani Żydzi w Polsce, to ci, których uratowali Polacy. Natomiast wśród Polaków byli tacy, którzy denuncjowali Żydów, ale ci sami denuncjowali także Polaków ukrywających Żydów, okradali ich, szantażowali. Byli bandytami. W każdym kraju są bandyci. Nie można zestawiać ich z bohaterstwem tych Polaków, którzy ratowali Żydów.
Opowiedział pan o szmalcownikach, którzy byli w pana domu?
Nie, nie było na to czasu. Bandyci wykorzystujący sytuację zawsze się znajdą. Kiedy do nas przyszli, zażądali poważnej sumy, ojciec umówił się z nimi chyba na za dwa tygodnie, bo musiał te pieniądze zorganizować. Gdy przyszli ponownie, tata wręczył im okup, a kiedy wyszli z naszego budynku, to zostali zastrzeleni. Dosłownie kilkaset metrów od nas. A stało się tak dlatego, że ojciec poinformował swoich przełożonych z AK o szmalcownikach. Z tego, co wiem, przed śmiercią został im odczytany wyrok. Okazało się, że oni szantażowali również inne rodziny ukrywające Żydów i dzięki mojemu ojcu AK w końcu ich dopadło.
Kto doniósł, że mieszka z wami żydowska dziewczynka?
Nie wiedzieliśmy i nigdy się nie dowiedzieliśmy. Nie sądzę, żeby to był ktoś z sąsiadów. Niedaleko domu był zakład fotograficzny, którego właścicielem był volksdeutsch, który później został zlikwidowany przez AK, więc może on, ale pewności nie ma. Wiedziałem na przykład, że wszyscy ludzie z naszego podwórka byli przyjaźnie nastawieni do Żydów.
Pan mówi o rodzinach inteligenckich.
Nie, naszym sąsiadem był kierowca ciężarówki, dalej szewc, dalej właściciel sklepu. Może dlatego, że to Częstochowa, że ludzie związani z Jasną Górą, byli bardziej empatyczni.
Na wschodzie Polski ludzie byli bardzo wierzący, bogobojni, a jednak dochodziło do pogromów żydowskich.
Nie ogarniam tego rozumem. Do siódmego roku życia mieszkałem w Dąbrowie Górniczej, w której jedną trzecią mieszkańców kamienicy stanowili Żydzi i moi rodzice mieli wśród nich przyjaciół. Nie było żadnego zróżnicowania. Natomiast w Częstochowie wszyscy na naszym podwórku wiedzieli, co się dzieje w getcie, wszyscy widzieli idących do pracy Żydów. Wielu przerzucało jedzenie do getta. Młodzi Żydzi wchodzili na nasze podwórku przez piwnice i sąsiedzi dawali im jedzenie. Naprzeciwko dworca w Częstochowie był sklepik, w którym można było kupić szynkę i inne mięso. Tamtędy przechodziły kolumny Żydów i czasami ci, którzy ich konwojowali, pozwalali im się zatrzymać. Któregoś dnia byłem w tym sklepiku. Weszło dwóch Żydów i sklepowa dała im wieprzowinę i powiedziała, że żydowski Pan Bóg jest mądry i wybaczy im to, że zjedzą wieprzowinę.
Kiedy Elżunia się dowiedziała, że jest Żydówką?
Chyba od swojej biologicznej mamy.
Pani Asz?
Pani Asz zmieniła nazwisko na Zielińska i tak już zostało. Przyjechała do nas w połowie 1945 r. Powiedziała, że jest mamą Elżuni. Rodzice mieli straszny dylemat, czy mówić dziewczynce, że ta pani, która nagle pojawiła się w naszym domu, to jej mama. Przecież mówiła do mojej matki „mamo”. Poza tym pani Zielińska nie miała żadnych dokumentów potwierdzających, że to jest jej dziecko.
Pana rodzice też nie mieli żadnych dokumentów, że to ich dziecko albo że je adoptowali.
To prawda. Wszystko było bardzo płynne, na wariata. Rodzice też nie mieli pewności, że pani Zielińska mówi prawdę. Dopiero doktor Ferens potwierdził, że ta pani jest mamą Elżuni. Rodzice doszli do wniosku, że muszą oddać dziecko prawdziwej matce. Nie chcieli jednak, żeby Elżunia miała traumę, żeby cierpiała. Wspólnie doszli do wniosku, powiedzą jej, że pani Zielińska to ciocia. I ta ciocia miała przychodzić często, bardzo często, zabierać Elżunię na spacer.
Jak pana mama to znosiła?
Źle, ale nie przeciwstawiała się. Poza tym nie chciała pokazywać Elżuni, że jest jej bardzo ciężko. Serce jej pękało i w przenośni i dosłownie. Wtedy zaczęła chorować. Rodzice wybrali pośrednią formę zapewnienia sobie stałego kontaktu z dzieckiem, a mianowicie ochrzcili Elżunię, a moja mama została jej matką chrzestną. Mam fotografię z tych chrzcin. Zresztą mam dużo zdjęć. Mieliśmy w domu aparat fotograficzny. Głównie to ja robiłem zdjęcia. Któregoś dnia pani Zielińska poinformowała nas, że jedzie do Kairu, do pracy w polskiej ambasadzie. To się okazało nieprawdą, bo pojechała do Izraela.
I zabrała Elżunię.
Mówiła, że wróci za pół roku. Przed wyjazdem było dramatycznie. Zawieźliśmy Elżunię do Warszawy. Zamieszkaliśmy w hotelu Polonia i przez trzy, cztery dni widywaliśmy się z Elżunią. Najgorzej było ostatniego dnia. Nie chciała wsiąść do windy. Zrobiła histeryczną scenę płaczu. Moja mama też zaczęła płakać. Ojciec próbował ją uspokajać. Zemdlała. Dziewczynka krzyczała: „Nie oddawaj mnie, mamo, nie oddawaj mnie”. Pojechała. To było bardzo trudne. Po jakimś czasie dostaliśmy zdjęcie, na którym była Elżunia, inna dziewczynka i pani Zielińska. Z tej fotografii mój tata wywnioskował, że to nie Kair. Wiem z jej późniejszych opowiadań, że początkowy okres był dla niej dość trudny, dlatego że pani Zielińska oddała ją do kibucu. W międzyczasie pani Zielińska poznała oficera armii Andersa, żydowskiego pochodzenia. Wiadomo, że w latach 50. wszyscy przyjechali do Polski, zamieszkali w Krakowie i tam byli aż do matury Elżuni. Potem wyemigrowali do Wenezueli. Tam Elżunia studiowała fizykę, została profesorem na uniwersytecie.
Nazywa pan ją swoją siostrą.
Nie mam innej. To moja siostra. Żartujemy czasem: czy na ten przykład ja jestem Żydem, skoro moja siostra jest Żydówką? Myślę sobie, że te kilka lat naszego wspólnego dzieciństwa, pomimo wojny, było bardzo przyjemnych.
Pana mama znała Zofię Nałkowską?
Tak, znały się. Ale nie była to zażyła znajomość. Mama jednak musiała opowiedzieć jej swoją historię, skoro pani Nałkowska opisała ją w „Charakterach dawnych i ostatnich” w nowelce „Macierzyństwo z wyboru”. Niestety, historia nie uczy. Ludzie nie uczą się na błędach. Wiem, co mówię – mieszkałem w różnych miejscach na świecie. Przeżyłem siedem wojen.
Kiedyś Ukrainiec z SS-Galizien złapał mnie, bo widziałem chłopców, którzy przed nimi uciekali. Nic nie szkodziło, żebym mu powiedział, w którą stronę, i tak by ich nie złapał. Jednak wiedziałem, że prawdy wrogom powiedzieć nie wolno. I to nie było bohaterstwo, tylko niechęć do okupantów. Większość tak czuła.