My, naród polski... Ale który? Przecież są dwa. Tylko państwo jeszcze mamy jedno. Oba narody żyją na polskiej ziemi, oba roszczą sobie do niej prawo i oba przekonane są o swojej moralnej wyższości. I marzą o jednym: eksterminować ten drugi. Nawet zaborcy nie podzielili nas tak skutecznie, jak zrobiliśmy to sami. Własnymi rękami wykopaliśmy rowy, nikt z zewnątrz nie musiał dawać nam łopat, nikt nie musiał doglądać. Taki prezent zrobiliśmy sobie na 100-lecie odzyskania niepodległości.
Oczywiście, pamiętam, rocznica dopiero za rok, ale ten upłynie nam na dalszym kopaniu. Rowy będą głębsze i szersze, wić się będą zakolami przez cały kraj, bo to by było zbyt proste, byśmy kopali wzdłuż, od Gdańska do Zakopanego. Nie przyjedzie żaden walec i nie wyrówna, nie zjawi się rycerz na białym koniu z armią koparek za plecami, bo dziś czasy rycerskie nie są. Już nie udajemy, że nienawiść to domena tylko tego drugiego obozu, dziś przyznawać się do nienawiści jest w modzie. Nie czas na skrupuły, gdy naród w potrzebie. Ten nasz, oczywiście. Jeszcze trochę poudajemy, wszak zdeprawować świętość to jednak czyn niezwyczajny, ale w końcu odkryjemy karty i przyznamy: nic nas nie łączy. Nie ma niczego, co nawet na najbardziej elementarnym poziomie łączyłoby Polskę liberalno-europejską z Polską konserwatywno-narodową. Wolność, niepodległość, suwerenność, demokracja, sprawiedliwość – w każdym miejscu się różnimy, każdy z tych terminów rozumiemy inaczej. Nawet samą polskość.
Nie wierzycie? A potraficie wskazać choć jedną wartość, którą wszyscy uznamy? Cel, co do którego zgodzimy się, że jest najistotniejszy? Ideał? Autorytet? Niby niepodległość? To proszę, ustawmy obok siebie zwolennika dobrej zmiany i jej przeciwnika i poprośmy, by ustalili, co ten termin oznacza. Już po chwili rzucą się sobie do gardeł. Kulturowo, światopoglądowo, politycznie i mentalnie wielkomiejskiemu Łukaszowi z korporacji bliżej do Hansa z Berlina niż wujka Stefana z Przysuchy. Ten ostatni więcej ma zrozumienia dla żulerki spod sklepu niż obyczajowych fanaberii bratanka ze stolicy.
I to jest nasze cywilizacyjne wyzwanie – rozwiązać ten konflikt, nie żadna tam elektromobilność. Nawet nie Trybunał Konstytucyjny. Bez trybunału można żyć, wszak Holendrzy podobno żyją, samochodów na prąd też nie musimy produkować, możemy kupić. Ale dwa nienawidzące się narody nie mogą mieszkać na jednej ziemi. To się zawsze kończy tak samo. Trupami.
***
Kiedy to się zaczęło?
Może po przełomie 1989 r., gdy wymęczeni komunizmem wypatrywaliśmy lepszego świata, a zamiast spokoju i dobrobytu dostaliśmy turbokapitalizm, wielogłową, nienażartą hydrę, co zmusza do nieludzkiego wysiłku i ciągłej gonitwy? Jedni podjęli walkę i bestię oswoili, inni ciągle próbują, jeszcze inni odpadli z wyścigu bądź w ogóle nie podjęli walki. Ten ekspres wciąż gna, wszyscy sfrustrowani. Kto w środku, pilnuje, by mu się inni nie dosiedli i nie popsuli komfortu podróży, kto na zewnątrz, zgrzyta zębami z wściekłości, ilekroć mijający go pasażerowie machają mu przez okno z pogardliwą satysfakcją.
A może zaczęło się kilka lat później, gdy okazało się, że ta nowa, lepsza Polska to nie tylko więcej bogactwa i możliwości, ale też niepewność i nowe reguły, co najgorsze, podlegające nieustannym zmianom? Stała praca? Przekwalifikuj się. Kiepski rynek? Przeprowadź się. Na nic kotwice, gdy nie ma gdzie zacumować, zapomnijcie o bezpieczeństwie, chwała ryzykantom. Oni poczuli się jak ryba w wodzie, ci marzący o stabilizacji – wykołowani.
A może genezy należy szukać w innym miejscu, w obyczajowej rewolucji, która wywróciła nasz konserwatywny świat do góry nogami, postraszyła Potworem z Gender, gejami i dziećmi z próbówki? Skoro kobiety same decydują, kiedy i ile mają dzieci, skoro mężczyźni mają zmywać w kuchni i niańczyć bachory, zamiast majsterkować w piwnicy, to gdzie ta tradycyjna rodzina, która była i miała być na wieki wieków ostoją wartości i polskości?
A może ten podział był nieunikniony, może wraz z wysłaniem przewodniej siły narodu na śmietnik historii i nastaniem demokracji społeczeństwo musiało pęknąć, bo demokracja to ścieranie się postaw i poglądów, a nie afirmacja jedności? Ale dlaczego akurat na pół? I czy na pewno musiało? Przecież taka Szwecja kilkadziesiąt lat temu też była krajem na wskroś konserwatywnym, a tu proszę, dziś nie dość, że lewicowa, to jeszcze spójna kulturowo.
A może to wszystko jest jeszcze bardziej skomplikowane, może transformacja gospodarcza, którą jakoś udało nam się przeprowadzić, to nic zupełnie przy zmianach ustrojowych, bo z demokracją to my nigdy nie byliśmy za pan brat? W końcu kilkaset lat od demokratycznych czasów nam minęło, dwudziestolecie międzywojenne jako żywo bardziej przypominało dzisiejszą Turcję, więc kiedy niby się tego systemu mogliśmy nauczyć? Demokracja to walka w ramach reguł, wymusza kompromis, a to nigdy nie była nasza narodowa przypadłość. Z kompromisem my mamy swoje porachunki, kompromis wcale nam się nie patrzy, bo przecież wiadomo, musi być zgniły.
Publicyści lubią powtarzać, że te podziały to przez polityków, w szczególności jednego, ale zbyt wiele mają wiary w sprawczość jednostki, by brać to na rozum. A ten podpowiada, że coś tam jednak w polskiej duszy nie stykało, zwarcie musiało jakieś nastąpić, skoro tak nas kopnęło, że się rozsypaliśmy.
***
Gdyby tu tylko o politykę chodziło, to jeszcze dalibyśmy sobie radę. Raz wygrywa jeden, raz drugi, żyć dalej trzeba. Polityka to wbrew pozorom dość prosta materia, o jedno w niej chodzi – o władzę. Ale to pęknięcie dotyka sedna naszej tożsamości. Inaczej myślimy o historii, kulturze, dziedzictwie.
Pierwszy naród na tradycji jest uformowany, wierzy w swoją wyjątkowość i jest z niej dumny. Związany z Kościołem, docenia jego państwowotwórczą rolę. Hardy jest i krew ma gorącą, najpierw działa, potem pomyśli. Nie cierpi, gdy ktoś mu wytyka błędy, nie zrobi rachunku sumienia, bo nie ma potrzeby obnosić się ze swoimi grzechami. Zbyt często w swoich dziejach dostawał w kość, zbyt często był poniewierany, by dziś jeszcze kajać się publicznie. W wolność wierzy i wiele jest w stanie dla niej zrobić, ale gdy już ją ma, chciałby zatrzymać ją tylko dla siebie. Wierzy w silną władzę, bo podświadomie czuje, że zbyt jest słaby i grzeszny, by samemu pokierować własnym życiem. Nie lubi inności, bo kłóci się ona z jego wyjątkowością, a jego miłość własna i nadęcie kryją kompleksy, z którymi nie umie sobie poradzić. Za Ojczyznę, tę dużą literą pisaną, rzuciłby się w ogień.
Drugi naród ciągle w biegu, nie ceni refleksji, nie zastanawia się nad sobą. Choć pracowity, naturę ma lekko próżniaczą, bo po to pracuje, by jeść, a nie po to je, by pracować. Żadnej wyjątkowości w sobie nie widzi, śmieszą go mesjanistyczne opowiastki, a większe znaczenie mają dla niego PKB, wzrost gospodarczy i podatki niż suwerenność. Tak w głębi duszy to nawet wolałby, by rządzili nim ludzie z Brukseli, bo więcej ma zaufania do ich racjonalności niż do pierwszego narodu, ale głośno się do tego nie przyzna. Najważniejsza jest dla niego wolność osobista, a państwo jest o tyle ważne, ile sprawne. Zakochany jest w Polsce, ale większe znaczenie mają dla niego język, kultura, krajobraz i krąg znajomych niż flaga i hymn.
Rozchodzą się te narody i na przeciwnych brzegach stoją, bo oba – na własne nieszczęście – nabrały własnej samoświadomości. Polska zasługuje, by ją dobrze urządzić, słychać z obu stron, i to samo oba narody mają na myśli: po naszemu. A skoro inaczej Polskę i polskość rozumieją, skoro w obronie polskości o krok się cofnąć nie mogą, dążą do konfrontacji. Już nie tylko Polska konserwatywno-narodowa postawiła kosy na sztorc i zagrzewa się okrzykami do boju, ale i liberalno-europejska nie ma zamiaru odpuścić. Bo jakże to tak, oddać kraj tym drugim?
Oba narody marzą o jednym – o eksterminacji tego drugiego. Nawet się z tym nie kryją. Gdy idzie o ojczyznę, nie ma taryfy ulgowej.
***
Gdyby to była jedynie publicystyczna figura, gdyby ta opowieść o dwóch polskich narodach miała służyć tylko wyostrzeniu tezy o społecznym podziale, moglibyśmy spać spokojnie. Przecież jest jeszcze większość, a większość ma w nosie to, co się wokół dzieje, chce chodzić do pracy, wychowywać dzieci, zarabiać i żyć w spokoju. Ale większości nikt o zdanie nie spyta, zresztą sama w tej walce abdykuje. Kto się wtrąca, nie ma głosu. Gdy kopią rowy, zawsze znajdziesz się po którejś ze stron, jeśli nie wybierzesz, ktoś to zrobi za ciebie.
Katastrofa jest tak wielka, bo nie ma między polskimi narodami punktów stycznych, nie ma możliwości współpracy.
Autorytet? Jakiego nazwiska by nie przywołać, jakiego wielkiego człowieka nie wziąć na sztandary, druga strona krzyknie – gore! Jan Paweł II, Wałęsa, Kaczyński, Bartoszewski, profesor, kardynał, pisarz – zawsze z jednej strony padną zarzuty o stronniczość i nieczyste intencje.
Niepodległość? A jak rozumiana? Ile podległości unijnym standardom i prawu, a ile samostanowienia? Czy głęboka integracja w ramach Unii Europejskiej to jej utrata, czy odwrotnie – podkreślenie siły? Demokracja? A ile w niej praw jednostki, a ile woli państwa? Czy prymat prawa nad wolą polityczną, czy odwrotnie? Tolerancja? A dokąd ma sięgać, czy większość ma decydować, co może mniejszość, czy ma szanować jej odrębność?
Najgorsze, że już nie chcemy o tym dyskutować. Nie mamy potrzeby, by z przeciwstawnych stanowisk ucierać kompromis, z którego nikt nie będzie zadowolony, ale każdy zaaprobuje. Te czasy mamy już za sobą. Czytamy inne gazety, oglądamy inne telewizje, specjalistów od spraw wszelakich też mamy odrębnych. Czy to fizyk, politolog, reżyser czy klimatolog – mądrze gada, jeśli z naszego obozu. Nawet księży wybieramy pod tym kątem. Ewangelia jest albo nasza, albo wasza. Mamy własne elity i one prowadzą nas do walki. Ani naród pierwszy, ani drugi nie chce się już cofać, oba są przekonane, że za nimi tylko ściana.
Jeszcze się łudzimy, że w ostatniej chwili któraś ze stron odpuści, że w krytycznym momencie zadrży jej ręka. Bo jakże to, Polak Polaka? No tak, ale ta druga strona nie może być Polską, skoro Polską jestem ja. Więc można zapomnieć o więzach krwi.
Eksterminacja jest nieunikniona. Jeśli jakimś cudem opozycja odzyska władzę, jeśli splot niewiarygodnych okoliczności da jej większość w Sejmie i prezydenta, nie będzie zmiłuj. PiS zostanie wycięty w pień, Misiewicze zesłani do getta, politycy partii obecnie rządzącej postawieni przed sądem i skazani. Od prezydenta i premiera począwszy. Świadomość, jak łatwo można przestawić kraj na inne tory, doda dzisiejszej opozycji skrzydeł, a liberalno-europejska Polska tego będzie oczekiwać – by ten scenariusz już nigdy się nie powtórzył.
Ale wcześniej Jarosław Kaczyński zrobi dosłownie wszystko, by ten scenariusz nigdy się nie zrealizował. Tak jak spuścił bombę atomową na Trybunał Konstytucyjny, tak wykorzysta prokuraturę, sądy, policję i CBA, by zmieść ze sceny elitę drugiego narodu. Tylko tak go sobie podporządkuje, rozmawiać przecież nie ma o czym. Nie zawaha się, wszak o ojczyznę tu idzie.
Nie wierzycie? Na sobotnim kongresie PiS, zorganizowanym w podradomskiej miejscowości Przysucha, Jarosław Kaczyński przemawiał z trybuny opatrzonej hasłem „Polska jest jedna”. W tym samym dniu w Warszawie nad salą, w której obradowała rada krajowa PO, górował napis „Nie dla PiS”, z przekreślonym logo tej partii.
Jedno państwo, dwa narody? Zapomnijmy. Przyszłość jest straszniejsza: jedno państwo, jeden naród. Tylko który?
Jeszcze się łudzimy, że w ostatniej chwili któraś ze stron odpuści, że w krytycznym momencie zadrży jej ręka. No tak, ale ta druga strona nie może być Polską, skoro Polską jestem ja. Więc można zapomnieć o więzach krwi.