PO demolowała państwo w zgodzie z prawem, PiS – bezprawnie. Apelują dziennikarze, apelują publicyści, by nie porównywać ciemnych czasów dziś rządzących tyranów do – może i kulawej, ale demokratycznej – Polski poprzedniej.
Wypacza się niby w ten sposób poglądy maluczkich, jeszcze gotowi pomyśleć, że jedna władza drugiej warta. Bo ta demoluje, a tamta rządziła zgodnie z demokratycznymi regułami. Ale przecież wiemy, że można demolować w zgodzie z prawem. Świadoma dewastacja rynku pracy, która odbyła się za czasów Platformy i poprzedników, ma równie straszne konsekwencje dla państwa, jak zamach na sądy i podważenie systemu trójpodziału władzy. To, co robi PiS, uderza w podstawy demokracji. To, co zrobiła Platforma, zniszczyło relacje społeczne. Tak, można tu postawić znak równości.
To wszystko specjalnie
Pewnie każdy czytelnik słyszał o Państwowej Inspekcji Pracy. To taki twór, który ma czuwać nad przestrzeganiem reguł na rynku pracy. Czuwać i kontrolować. Ma narzędzia, ma pracowników, ma pieniądze. Jej inspektorzy mogą sprawdzić legalność zatrudnienia, formę umów, przestrzeganie kodeksu pracy i terminowości wypłacania wynagrodzenia. Mogą skontrolować, czy przestrzegany jest czas pracy i udzielane są urlopy wypoczynkowe. Mogą, i to robią, ale wielkiego wpływu na rynek pracy ich działalność nigdy nie miała. Bo PIP nie mogła wejść do zakładu pracy bez uprzedzenia. Inspektor musiał się zapowiedzieć siedem dni wcześniej. A nieuczciwy pracodawca się na te odwiedziny przygotowywał. Prowadziło to do kuriozalnych sytuacji, że przedsiębiorcy przez lata zatrudniający na czarno śmiali się inspektorom w twarz, bo zupełnym przypadkiem na zakładzie byli tylko oni sami. W wersji bardziej luksusowej – z prawnikiem.
Polska była jedynym krajem w Europie, w którym obowiązywały takie regulacje. I oto nagle w styczniu 2016 r. wszystko się zmieniło. Okazało się, że inspekcja może przeprowadzać kontrole bez zapowiedzi, może wchodzić do zakładów, gdy nabierze podejrzeń, że prawo jest tam łamane, a nie, gdy wystosuje pismo z pieczątką. Co się takiego stało? Sejm uchwalił nową ustawę? Prezydent podpisał w ekspresowym tempie? Nic z tych rzeczy. Ówczesna szefowa Państwowej Inspekcji Pracy Iwona Hickiewicz napisała pismo, z którego wynikało, że zmienia interpretację przepisów obowiązującą w samej inspekcji. I rozesłała je do swoich pracowników. Tyle.
Interpretację! W obowiązujących przez lata przepisach nie było wymogu zapowiadania kontroli, to sama instytucja narzuciła sobie takie regulacje.
Ktoś uwierzy, że żaden minister pracy nie miał świadomości stanu prawnego? Że mamy tak nierozgarniętych urzędników, iż przez lata nie byli w stanie przygotować odpowiednich przepisów? Nie, to było specjalne działanie. Kolejne rządy, mając na szali PKB i rozwój przedsiębiorczości z jednej strony, a prawa pracownicze z drugiej, z premedytacją wybierały to pierwsze. A coś się zmieniło w styczniu 2016 r.? Nic. Och, nie, jedynie władza. Od listopada rządził ktoś inny, więc PIP popłynął z nowym wiatrem.
Ta sama inspekcja od lat toleruje wynaturzenia w outsourcingu pracowniczym. To forma zatrudnienia pracowników, w której formalnie pracują oni dla pośrednika, a wykonują obowiązki dla innej firmy. Sieci marketów i zakłady produkcyjne zatrudniają w ten sposób setki tysięcy ludzi. Latami. Teoretycznie nie powinny, bo to rozwiązanie tymczasowe, ale od czego inwencja? Można pracowników przerzucać ze spółki do spółki, można zwalniać na chwilę, by potem znów zatrudnić. Wszystkie chwyty dozwolone. Dozwolone, bo pozwala na nie państwo.
Korzyści odnoszą przedsiębiorcy, tracą pracownicy. Głośna była sprawa, gdy Telewizja Polska wyrzuciła do innego podmiotu 400 swoich pracowników, którzy potem robili to samo, co wcześniej, pracowali dla telewizji i przygotowywali programy, ale zatrudnieni byli u pośrednika. TVP wykupowała u niego jedynie usługi. Wszyscy wiedzieli, że to obejście prawa, żadna instytucja nie kiwnęła palcem. Także rząd, który praktycznie jest właścicielem telewizji.
Czarny scenariusz
Zostawmy na chwilę Platformę i rynek pracy, zajmijmy się Prawem i Sprawiedliwością. W ciągu półtora roku partia Jarosława Kaczyńskiego zdemolowała Trybunał Konstytucyjny, czyniąc go całkowicie zależnym od władzy wykonawczej kadłubkiem. Przejęła i uzależniła od resortu sprawiedliwości prokuraturę, pozwalając ministrowi ingerować w najdrobniejsze nawet śledztwa. PiS przygotowuje zamach na Krajową Radę Sądownictwa i Sąd Najwyższy i jeśli go przeprowadzi, będzie niepodzielnie rządził sędziami, wówczas już tylko teoretycznie niezależnymi. To wszystko spowoduje, że w sporze z instytucjami państwa obywatel z góry będzie stał na przegranej pozycji, bo wymiar sprawiedliwości będzie zbrojnym ramieniem dobrej zmiany, a nie instancją odwoławczą. To scenariusz najczarniejszy z możliwych, bo uderza w podstawy ustroju. PiS już wielokrotnie pokazał determinację w złych sprawach, więc może go zrealizować.
Teraz zestawmy te dwie opowieści. Wielu dziennikarzy i polityków krzyczy: co ma piernik do wiatraka? Jak zamach na podstawy demokracji zestawiać z procesami rynkowymi, nad którymi żaden rząd nie panuje. Wygodna to perspektywa. Zamyka usta krytykom, wrzucając ich do worka z kryptopisiorami. Ale przeanalizujmy sprawę z punktu widzenia pracownika. Tego, który przez miesiące nie otrzymywał wynagrodzenia albo otrzymywał je w zaliczkach. Który nie może dostać kredytu ani pójść na urlop, bo pracodawca „nie preferuje” (cudowny w swej celności eufemizm) umów o pracę. Takiego, który pracuje po godzinach za darmo, a zatrudniająca go firma bardziej przypomina wieś pańszczyźnianą niż cywilizowane przedsiębiorstwo. Po co mu trójpodział władzy i niezależne sądownictwo, jeśli on przez lata nie mógł w tych sądach dochodzić sprawiedliwości? Po co mu tamto demokratyczne państwo, skoro było tak niesprawiedliwe, że taki rynek pracy sankcjonowało? Po co mu przestrzegający wszelkich procedur rząd i Sejm, skoro w sprawie, która go żywotnie dotyczyła, nigdy tych procedur nie przestrzegali?
Brutalna to perspektywa. Kolejni rządzący przez lata nie przyjmowali do wiadomości, że relacje panujące na rynku pracy bezpośrednio przekładają się na stosunek obywateli do państwa. Powtarzali, że wystarczy wzrost PKB, by wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Nie wystarczył. Dziś wielu protestuje: zaraz, przecież tak już nie ma. Rynek jest inny. To prawda, ale pamięć ta sama. Demografia i emigracja zrobiły swoje, dziś to pracodawcy muszą być elastyczni, bo pracowników brakuje, ale to nie zmienia faktu, że degeneracja nastąpiła. I upłynie wiele lat, zanim ludzie o niej zapomną.
Najgorsze, że tu nie chodzi o żadne socjalistyczne ciągotki i antyrynkową krucjatę. To nie jest tak, że zasady na rynku pracy są zawsze i wszędzie takie same. Można mieć model anglosaski, z luźnymi regułami, bardzo elastyczny, ale można też mocno regulowany rynek skandynawski. Trzeba wybrać. I najpierw to ze społeczeństwem przedyskutować. A nasi władcy Polski, jak to hipokryci, po cichu chcieli wprowadzić wolnoamerykankę między pracownikiem a pracodawcą, ale głośno pochylać się z troską nad prawami pracowniczymi. To się nie mogło udać. Ludzie głupi nie są, widzieli, że nic tu się nie spina, więc powiedzieli: basta! I wymienili hipokrytów na tych, którzy biją się z otwartą przyłbicą.
To naprawdę troska o demokrację?
Trzy tygodnie temu czworo dziennikarzy – Renata Kim, Przemysław Szubartowicz, Bartosz T. Wieliński i Marcin Wojciechowski – wystosowało list otwarty do dziennikarzy i publicystów. Potępili w nim symetryzm, czyli zrównywanie błędów PiS i PO, oraz apelowali, by stać zawsze po stronie przyzwoitości. Czytaj: opozycji. Pisali: „Obserwujemy przypadki przemilczania, niedopytywania, bagatelizowania lub uzupełniania informacji o przykłady z przeszłości, często nieadekwatne, które miałyby rzekomo bilansować podawaną wiadomość, stworzyć fałszywą symetrię przez sugerowanie, że podobne rzeczy już się działy w przeszłości. W ten sposób dziennikarze starają się osłabić moc własnego przekazu po to, by odsunąć od siebie ewentualne oskarżenia o stronniczość i wspieranie opozycji”.
Nie wiem, czy świadomie, ale tym listem dotknęli sedna problemu politycznego gnębiącego Polskę. A nie jest nim podział na dwa nienawidzące się obozy, ale brak zdolności do refleksji. Wielkie konflikty ustrojowe nie są czymś o niebo istotniejszym od relacji społecznych, sądy wcale nie są ważniejsze od rynku pracy. Trudno żyć w państwie bez niezależnego i sprawnego sądownictwa, ale też trudno w takim, które nie przykłada reguł sprawiedliwości do czegoś tak podstawowego jak praca.
Można protestować głośno przeciwko działaniom PiS, ale trzeba też krzyczeć o polityce Platformy. Jeśli spuścimy nad jej rządami zasłonę milczenia, jeśli w „trosce o demokrację” nie będziemy jej rozliczać, za kilka lat możemy obudzić się w Polsce, którą może i ona będzie rządzić, ale będzie to robić równie źle. Bez refleksji nie ma diagnozy, bez diagnozy nie ma zmiany. Póki PiS rządzi, trzeba hamować jego antydemokratyczne zapędy, póki Platforma nie rządzi, trzeba ją zmuszać do autorefleksji.
Koronny argument, który zawsze słyszeli pracownicy, gdy protestowali przeciw temu, co się dzieje na rynku, brzmiał: jesteśmy państwem na dorobku, musimy pracować więcej i ciężej niż inni. I pracowali. Ale tak jak dziś główną osią sporów politycznych w państwach demokratycznych jest walka o podział tortu, czyli spór między tymi, którzy skorzystali, a tymi, którzy tracili na globalizacji, tak podstawowym problemem polskiego rynku pracy jest walka o przestrzeganie zasad. Jeśli umówimy się na jakieś reguły, mamy ich przestrzegać. Jeśli chcemy je zmienić, to zgodnie z prawem.
Brzmi znajomo?