Czym się różni lewica od prawicy? Podobno tym, że jedni robią coś dla ludzi, drudzy za ludzi. Ale którzy są którzy? W Polsce to bez znaczenia, bo tu nawet wyborcy lewicy są konserwatywni.
Andrzej Andrysiak / Dziennik Gazeta Prawna
W filmie „Sztuka kochania”, opowiadającym historię lekarki Michaliny Wisłockiej, są śmieszno-straszne sceny, gdy główna bohaterka próbuje przekonać partyjnych bonzów do wydania swojego popularnonaukowego podręcznika dotyczącego życia seksualnego. Panowie, w wieku różnym, o aparycji także, przez latach znajdowali miliony powodów, by książki nie wydać. Bo o seksie. Bo temat kontrowersyjny. Bo po co to komu. Zestaw podręcznych wymówek stworzonych właśnie na takie okazje, gdy jakiejś przebojowej, wygadanej pańci wymarzy się podważać zastany porządek. Książka po latach starań w końcu ukazała się w 1978 r. i do dziś sprzedano siedem milionów egzemplarzy. Ale najistotniejsze jest to, że w zasadzie możemy sobie wyobrazić dokładnie takie same rozmowy prowadzone dziś. Pewnie już nie dotyczące pozycji książkowej, ale choćby kontrowersyjnego przedstawienia teatralnego. Albo filmu. Albo projektu badawczego. Nie dlatego, że nic się w Polsce od lat 70. nie zmieniło, ale dlatego, że jesteśmy społeczeństwem, które ma wewnętrzny opór przed nowym.
To dlatego lewicy w Polsce idzie tak źle.
Michnik miał rację. Ale przegrał
Całe lata 90. Adam Michnik i jego „Gazeta Wyborcza” ostrzegali przed prawicowymi demonami. Trzeba trzymać je na łańcuchu, bo jeśli tylko spuścimy je ze smyczy, już ich nie okiełznamy, pisali. Prawica wściekała się, zgrzytała zębami, szydziła i wyśmiewała, ale Michnik był w swoim osądzie niewzruszony. Pewnie dużo było w tym indywidualnej i rodzinnej pamięci, okres międzywojenny i antysemicka nagonka z 1968 r. dawały mu inną perspektywę. Za ostrzeżeniami i werbalną oraz polityczną walką z radykalną prawicą szła pozytywistyczna praca u podstaw. Dokładnie: lewicowa. „Gazeta”, która w latach 90. rozstawiała polityków po kątach, prowadziła kampanie społeczne, akcje i cykle, mające społeczeństwo popchnąć do przodu. Jedni mówili: wychować, inni: zmanipulować, chodziło jednak o to samo – by zrealizować lewicowy projekt „inżynierii społecznej”. Termin z wieloma negatywnymi konotacjami, ale przecież nic w tym dziwnego, że elity próbują edukować (albo, jak to woli, modelować) społeczeństwo. Robią to od wieków.
To za sprawą „Wyborczej” w polskiej debacie rozpowszechniła się językowa poprawność polityczna i przestaliśmy używać słowa „Cygan”, a zaczęliśmy mówić „Rom”. To ona wprowadziła na salony tematykę praw osób homoseksualnych, to ona piętnowała nacjonalizm, to w końcu ekipa Adama Michnika rozpoczęła walkę o prawa kobiet i bezpośrednio przyczyniła się do rozpropagowania feministycznej perspektywy, choćby swoim sobotnim dodatkiem „Wysokie Obcasy”.
A jednak. Po latach ciężkiej pracy, po milionach wydrukowanych zdań, mając siłę nieporównywalną dziś z żadnym innym medium, mając pieniądze, autorytety, specjalistów, elity i fachowców – przegrała. Na całej linii. Dziś z praw osób homoseksualnych zostały głupawe żarciki rzucane publicznie przez posłów. Z poprawności politycznej – Dominik Tarczyński, wypisujący na twitterowym koncie teksty, za które 15 lat temu spadłby w polityczny niebyt. Nacjonalizm jest prawie że państwową ideologią, a feminizm obiektem kpin i szyderstw, a nie prądem intelektualnym, z którym należy dyskutować.
Tradycyjny opis sceny politycznej każe ją dzielić na lewicę, prawicę i centrum. Ludzi, którzy chcą zmian i zakładają, że może być lepiej; tych, którzy chcą bronić starego porządku, bo uważają go za wielką wartość, i takich, którzy stoją okrakiem na barykadzie, bo unikają wszelkich skrajności. Że ten podział na polskiej scenie politycznej nie działa – wiemy od dawna. Ale on nie opisuje także społeczeństwa. Jesteśmy konserwatywni do szpiku, a te 26 lat liberalno-lewicowej fiesty było tylko wyjątkiem, splotem sprzyjających okoliczności, i szybko się pewnie nie powtórzy.
Co nam zostało z PRL
W zasadzie gdybyśmy dyskutowali o gospodarce, bylibyśmy w domu. Tu Polacy są socjalni do szpiku i nawet zaczadzona neoliberalizmem klasa średnia nie jest w stanie zmienić tej perspektywy. Słynne powiedzenie, że jak ktoś ma pieniądze, to skądś je ma, mogłoby się znaleźć na pierwszych stronach naszych katechizmów, a określenie „prywaciarz” w żaden sposób nie chce zniknąć z potocznego języka, choć od upadku komuny minęły już prawie trzy dekady. Nie lubimy różnic w wynagrodzeniach, wierzymy, że wszyscy mamy równe żołądki, a horrendalne pensje specjalistów uważamy za wynaturzenie.
Cóż z tego, skoro z tej sfery życia polityczna lewica uciekła lata temu i nawet nie trzeba było ogłaszać abdykacji. Wyobrażenia ludu na temat tego, co jest w gospodarce sprawiedliwe, wsadziła głęboko do szuflady i udaje, że nie było tematu. Dziś lewicowe partie są liberalne jak – nie przymierzając – Gerhard SchrÖder, zarabiający obecnie miliony u Władimira Putina, a w czasach kanclerskich piszący z Tonym Blairem manifesty o mitycznej trzeciej drodze, będącej niczym innym jak liberalnym porządkiem gospodarczym opakowanym w lewicowe sreberka. Polska lewica przeszła tę samą drogę. To nie kto inny jak Leszek Miller jako premier chciał wprowadzać podatek liniowy, opowiadając przy tym bajki, jak to wszyscy na nim skorzystają. To nie kto inny jak SLD prywatyzował państwowe, bardziej w imię liberalnej ideologii niż rzeczywistych potrzeb. Dziś Sojusz próbuje odgrzebywać socjalne postulaty, ale jako że z konsekwencją graniczącą z premedytacją pozbawił się wiarygodności, społeczeństwo spuszcza nad jego staraniami zasłonę milczenia. Została jeszcze partia Razem, ale ona wciąż chodzi opłotkami, uznając, że tego wymaga jej hipsterska tożsamość.
Socjalne sentymenty to jedyne elementy lewicowej wrażliwości, które nam zostały z PRL. Bo i tamta Polska była konserwatywna do szpiku. Przywołane na początku perypetie Michaliny Wisłockiej nie były wyjątkiem. Kobiety pracowały, ale nie dlatego, że wybierały karierę zawodową, inaczej nie miałyby czego włożyć do garnka. Niepracująca była wyżej w hierarchii społecznej, bo to oznaczało, że jej się powodzi. Choć dopuszczano aborcję i rozwody, jedne i drugie były społecznie piętnowane. Antykoncepcja była tabu, panny z dzieckiem wytykane palcami, a Kościół trzymał rząd dusz, choć partii wydawało się inaczej.
W zasadzie nic w tym dziwnego, że komuniści na niwie (jak to się ładnie wtedy nazywało) przeorania świadomości społecznej ponieśli całkowitą klęskę. Oni też przecież byli konserwatystami. Komunizm komunizmem, Lenin Leninem, ale przecież nie może być tak, że mężczyzna z mężczyzną. Przed wojną 75 proc. Polaków mieszkało na wsi i z taką strukturą społeczną weszliśmy w PRL. Liberalizm obyczajowy, czyli sedno lewicowej wrażliwości świata zachodniego, były Polakom równie obce jak – nie przymierzając – hinduska medytacja.
Co masz w sercu, Polaku
Aż przyszedł rok 1989 i wszystko się zmieniło. Czy naprawdę? Niby mieliśmy karnawał wolności, niby wszystko było wolno, bo nikt nie patrzył na ręce, ale gdzieś tam, w środku, szybko zaczęliśmy snuć wspomnienia o tęsknej młodości. Media pokazały nam inny świat, zaczęliśmy rozmawiać o sprawach, od których wcześniej wstydliwie płonęły nam policzki, przyjęliśmy do wiadomości, że demokracja oznacza prawa nie tylko większości, ale przede wszystkim mniejszości. Publiczna krytyka Kościoła i patrzenie na ręce hierarchom, wcześniej niewyobrażalne, weszły nam w nawyk tak szybko, aż proboszczowie musieli nas strofować z ambony. Lewicowa wrażliwość zalała nas niby wodospad i tak jak szybko nas zmoczyła, tak też szybko wyskoczyliśmy na powierzchnię, łaknąc haustu świeżego powietrza. Konserwatywnego. Nawet wejście do Unii Europejskiej, które, biorąc pod uwagę naszego historycznego pecha, trafiło się nam jak ślepej kurze ziarno, nie wepchnęło nas z powrotem do lewicowej wody.
W 2005 r. dwie partie o konserwatywnych korzeniach i takiej samej wrażliwości zgarnęły całą pulę. Polityczna lewica odeszła do lamusa, a konserwatywny bębenek rozbrzmiał z całą siłą. To był rytm, który Polacy czują, który noszą w genach i w sercu. Choć Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość nie podzieliły się władzą, tylko rozpoczęły bratobójczą wojnę, nie zatrzymało to renesansu konserwatyzmu. Bo przecież nie dlatego Donald Tusk wymachiwał od czasu do czasu liberalnym sztandarem, by go zawiesić na swoim pałacu, tylko by rozsierdzić braci Kaczyńskich. Związki partnerskie, prawa osób homoseksualnych, restrykcyjna ustawa antyaborcyjna, nawet in vitro i konwencja antyprzemocowa, dwie lewicowe jaskółki wpuszczone do kraju po latach uników, nic nie zmieniły. Wiedział Tusk, jakim społeczeństwem rządzi, a jego głośna myśl, że władza nie powinna być forpocztą obyczajowych zmian, bardziej świadczyła o jego politycznej roztropności niż o koniunkturalizmie.
Wszystko wróciło do normy wraz z objęciem rządów przez PiS w 2015 r. Opozycja wścieka się na takie postawienie sprawy, szczątki lewicy, które podnoszą głowę i rozglądają zszokowane, także, ale nie dlatego PiS ma taki dobry ze społeczeństwem kontakt, że je omamił, tylko dlatego, że je rozumie. Nadają na jednej fali. Polityczne spory i wojny sobie, marsze, protesty i obrona demokracji także, ale konserwatywny duch przenika wszystkich. Opór przeciw uchodźcom nie wziął się znikąd, to kwintesencja sprzeciwu wobec nowego i nieznanego. Piętnastolatkowie opowiadający, czego by to muzułmańskim imigrantom nie zrobili, gdyby zjechali na ulice polskich miast, to nie jest wytwór telewizji, bo ich polityka niewiele interesuje. Zastraszanie, wyszydzanie młodych gejów to nie wina Kaczyńskiego, ale wartości, w które oprawca wierzy. Podobnie jak palenie tęczy na placu Zbawiciela (skuteczne) czy deprecjonowanie feminizmu (jeszcze nie).
W takim postawieniu sprawy można się narazić na zarzut uogólnienia, bo przecież lewicowcy żyją nad Wisłą, piszą, mówią, nawet pokazują się publicznie – choć niezbyt odważnie – ale przecież tak jest w demokracji, że rządzą ci, którzy mają większość. Partie o lewicowej wrażliwości zbyt mało mają gleby, by urosnąć. Niestety (bo nie jest to polityk, którego słowami powinno się podpierać w jakimkolwiek kontekście) rację ma Roman Giertych, gdy powtarza, że „jeśli da się Polakom wybór, czy są za PiS czy za opozycją, która mówi o LGBT i aborcji, to część ludzi zagłosuje na PiS – mimo że są przeciwnikami dyktatury”.
Nie ten kraj, nie ta dusza, nie te realia.
Niestety.