Pozornie chaotyczne demonstracje w pewnym momencie znajdują punkt wspólny i mogą doprowadzić do realnej zmiany politycznej. Pożar w bukareszteńskim klubie Colectiv nie miał nic wspólnego z polityką. Wielka tragedia, w której 30 października 2015 r. życie straciło 27 osób, w połączeniu z narastającą niechęcią do klasy politycznej w ciągu zaledwie kilku tygodni doprowadziły jednak do obalenia rządu.
Wcześniej 44-letniego premiera Victora Pontę nie były w stanie przygnieść skandale korupcyjne ani podejrzenia o plagiat. Stanowiska pozbawiła go ulica, która nie miała nawet wyraźnych liderów, struktur organizacyjnych czy źródeł finansowania. Dokładnie rok temu w Rumunii, która jest pełnoprawnym członkiem UE i NATO – przetestowano nowy model społecznego buntu. Jest on dostosowany do warunków środkowoeuropejskich. I śmiertelnie groźny dla polityków. Nie tylko rządzących, ale i opozycji.
Seria protestów, do których w ostatnich miesiącach doszło w Polsce, ma podobną naturę. Organizowane są ad hoc. Nie mają wyraźnych liderów. Są zdecentralizowane. Dotyczą konkretnych tematów: przeciw zaostrzeniu prawa aborcyjnego, przeciw zmianom w edukacji czy dostępie dziennikarzy do Sejmu. Zawsze jednak ewoluują – delikatnie mówiąc – w kierunku kwestionowania polityk prowadzonych przez rząd PiS. Jako zjawisko wrosły w krajobraz polskiej polityki. Ich dynamiki nie da się przewidzieć. Nie można ich również sprowadzić do politycznego zadymiarstwa.
Analizując przypadki rumuński i polski, można postawić tezę, że dla każdej władzy hashtag (#) jest groźniejszy niż politycy opozycji. Znaczek, który w mediach społecznościowych pozwala ustalić poziom zainteresowania danym tematem – stał się elementem rozpoznawczym tego typu protestów.
Wspólnym mianownikiem obydwu wydarzeń jest wspomniany symbol i to, że systemem politycznym zachwiały organizacje spoza głównego nurtu polityki. Punktem wspólnym Polski i Rumunii jest też kontekst ekonomiczny. W obydwu państwach sytuacja gospodarcza jest relatywnie dobra (poza prognozami wzrostu dla Polski, o których pisaliśmy w wydaniu czwartkowym). Jak informowaliśmy w Magazynie DGP, opisując rewolucję #Colectiv: w gospodarce rumuńskiej nie wydarzyło się nic, co mogłoby zapowiadać bunt. Latem 2015 r. obniżono VAT na żywność z 24 do 9 proc., co nakręciło sprzedaż. Deficyt budżetowy był mniejszy niż 2 proc., wzrost PKB w 2015 r. kształtował się na poziomie 3,5 proc. Bezrobocie nie przekraczało 7 proc., co w przypadku Rumunii jest świetnym wynikiem. W Polsce podobnie. Jak podawaliśmy na naszych łamach, mamy przed sobą dwa lata relatywnie wysokich płac i niskiego bezrobocia. Realny wzrost przeciętnego wynagrodzenia w przedsiębiorstwach jest w tym roku najwyższy od 2008 r. i wynosi 5 proc. W przyszłym ma to być 5,7 proc. Stopa bezrobocia rejestrowanego pod koniec października wyniosła 8,2 proc.
Mimo tych wyników zarówno Rumuni, jak i Polacy wyszli na ulicę. Dla pierwszych motywem przewodnim było wypowiedzenie posłuszeństwa zdemoralizowanej klasie politycznej. Dla drugich – walka o ochronę instytucji demokratycznych (m.in. Trybunał Konstytucyjny, wolność zgromadzeń, swobodny dostęp mediów do parlamentu).
Różnica jest taka, że w przypadku rumuńskim nie doszło do polaryzacji społeczeństwa w takim stopniu, jak obserwujemy to u nas. Grupa popierająca socjaldemokrację (PSD), z której wywodził się Victor Ponta, nie organizowała protestów wspierających szefa rządu (choć w ostatnich wyborach parlamentarnych w Rumunii, które odbyły się tydzień temu, wygrała właśnie PSD, uzyskując nieco ponad 45 proc. głosów. Drugie miejsce zajęła Partia Narodowo-Liberalna z wynikiem zaledwie 20 proc.). Także obóz tzw. dobrej zmiany może liczyć na w miarę trwałe poparcie. Według ostatnich sondaży rząd PiS popiera 37 proc. wyborców (grudniowe badanie CBOS).
Geneza środkowoeuropejskich buntów społecznych typu # sięga dalej niż 2015 roku. Jest nią protest Rumunów o przyszłość wsi Ro?ia Montană w 2013 r. Chodziło o zablokowanie budowy jednej z największych na świecie kopalni złota i równocześnie dewastacji ekologicznej tej transylwańskiej miejscowości. Protesty wybuchły w Bukareszcie, Klużu, Jasach, Timiszoarze, Londynie, Berlinie i Brukseli. Inwestycja, która zakładała relokację mieszkańców, została zablokowana, choć przez pierwszy tydzień manifestacji wydarzenia relacjonował tylko jeden kanał telewizyjny – Digi24.
Nowy typ buntu ma także znaczenie dla opozycji. Jeśli szczegółowo analizować wydarzenia w Rumunii i Polsce, widać, że nie jest ona konieczna dla powodzenia przedsięwzięcia. W przypadku #Colectiv za manifestacjami stały NGO, ruchy miejskie sprzeciwiające się dyktowanej przez deweloperów zabudowie Bukaresztu (m.in. Salva?i Bucure?tiul, czyli organizacja, której udało się ocalić przed wyburzeniem wiele cennych zabytków stolicy), organizacje ekologiczne zajmujące się obroną biosfery delty Dunaju (Salva?i Dunărea) czy szanowane redakcje (m.in. magazynu satyryczno-śledczego „Academia Ca?avencu”). W Polsce podobnie. Czarny protest organizowały organizacje feministyczne. Marsze antyrządowe – KOD. Przeciw reformie edukacji – związek zawodowy. Potencjalnie ważną rolę może odegrać stowarzyszenie Miasto jest Nasze, które oprócz samego faktu ujawnienia afery reprywatyzacyjnej dostarczyło informacje o sieci powiązań ludzi w nią zaangażowanych.
Analizując przypadek rumuński i polski, nie warto porównywać celów buntów. One są różne. Podobna jest mechanika wydarzeń. Pozornie chaotyczne demonstracje w pewnym momencie znajdują punkt wspólny i są w stanie doprowadzić do realnej zmiany politycznej. Niedocenianie #buntów wydaje się nierozsądne.