O tym, że bez przerośniętego ego, wręcz uwierzenia w swój geniusz, często nie odniesie się sukcesu.
Gdybym nie myślał o sobie, że jestem genialny, że wszystko mogę, już dawno popełniłbym samobójstwo – mówi jeden z moich rozmówców. Stracił wszystko, co budował przez lata, lecz się nie poddaje. Idzie do przodu, wymyśla, tworzy. – Kiedy jadę ferrari przez miasto, to czuję ich wzrok. Gdyby mogli, podrapaliby mi oczyma karoserię, ale to mnie tylko nakręca – zwierza się inny. – Nie spuszczaj wzroku, podnoś głowę. Wtedy tłum się będzie przed tobą rozstępował, niczym fale Morza Czerwonego przed Mojżeszem. I nie będziesz musiał używać siły, bo twoje ego będzie przed tobą kroczyło niczym taran – wykłada swoje credo życiowe następny. Egotycy? A może fajni ludzie, zwycięzcy.
Pojęcie „ego” nie ma u nas dobrych konotacji. Wyrażenia pochodzące od niego – choćby egoista lub egocentryk – mają pejoratywne znaczenie. Ego kojarzy się też z narcyzmem. Bo kultywujemy narzekanie i pełne hipokryzji umniejszanie swoich zalet i zasług, zaś ci z nas, którzy mają dobre zdanie o sobie, często są uznawani za dziwaków. Za tych, którym się przewróciło w głowie. Albo wręcz za jednostki z zaburzoną osobowością. Chcielibyśmy odnieść sukces, ale zamiast podziwiać tych, którym się udało wdrapać na szczyt, zamiast ich naśladować, wolimy ich sukcesy deprecjonować. Kłamiemy: nie zależy mi, najważniejsza w życiu jest skromność i pokora, zadowalam się małym i tak dalej.
Polacy są mistrzami świata w samobiczowaniu się. Na komplementy odpowiadamy zwykle umniejszaniem swoich zasług. – Świetnie ci idzie w biznesie. – Eee, ledwo przędę. – Dobry tekst napisałaś. – A tam, same banały. Znacie to? Tak nas wychowano. Siedź w kącie, nie wywyższaj się, przytakuj. Tyle że bez wypielęgnowanego ego nie ma sukcesu. Nie ma postępu. Bez wiary w siebie nie jesteśmy w stanie przejść przez minowe pole porażek. Nie poprowadzimy firmy, nie stworzymy wielkiego dzieła, nie porwiemy ludzi, nie wygramy wojny.
Kiedy przygotowywałam się do napisania tego tekstu, stworzyłam listę zawodów, w których – jak mi się wydawało – przerośnięte ego jest niezbędne. Każdy z was może sobie zrobić własną. Ja napisałam: artysta, chirurg, polityk, żołnierz, biznesmen, showman, prawnik... No dobrze, dziennikarz.... W rzeczywistości ta lista jest długa, dłuższa niż książka telefoniczna w Pekinie. Rzecz w tym, żeby się na niej znaleźć. I to na pierwszym miejscu.
Umieć się sprzedać
Jest pan narcyzem? Egocentrykiem? – Jak najbardziej – odpowiada. – Ma pan wielkie ego, pielęgnowane i noszone przed sobą w lektyce? – Tak, ale mam podstawy, żeby je mieć – mówi. Jest go pełno na ściankach, gdzie fotografuje się z celebrytami. W telewizji, na portalach internetowych. Ostatnio hitem sieci była jego wypowiedź na temat kobiet, które powiększają sobie wargi i noszą na twarzy „odbyty pawiana”. Można się na niego natknąć także w Empiku, gdzie jego ostatnia książka wystawiana jest w taki sposób, że nie można jej nie zauważyć. Z jego wielką twarzą na okładce, nie „znaczkiem pocztowym” na skrzydełku. Doktor Krzysztof Gojdź, właściciel placówek medycyny estetycznej Holistic Clinic, jest na topie. To marka. Przez jednych kochana, przez innych nienawidzona. Kiedy do niego dzwonię, siedzi w Tajlandii, gdzie prowadzi wykłady dla lekarzy.
– Ciężko zapracowałem na sukces – mówi. I streszcza swoje życie: pochodzi z Dębna koło Gorzowa, z biednej rodziny. Rodzice byli rencistami, więc było cieniutko. Zawsze wiedział, że chce się wybić. Marzył o medycynie, więc ją skończył, potem była SGH. – Ale uznałem, że nie stać mnie na to, by pracować jako lekarz. Nie chciałem biegać z dyżuru do przychodni, z przychodni do szpitala, liczyć każdy grosz – opowiada. Założył więc firmę konsultingową w branży medycznej i robił kasę. Wyjechał do Stanów, gdzie skończył American Academy of Aesthetic Medicine. Wrócił do kraju, wylansował się. – Ale napisałem również doktorat z pogranicza psychologii i psychiatrii, właśnie na temat wypalenia zawodowego lekarzy. Bo z badań wynika, że aż 80 proc. moich kolegów jest wypalonych zawodowo. A ja robię to, co kocham. Z pasją, radością, z pełną empatią dla moich pacjentów – opowiada.
Jak mówi, zdaje sobie sprawę z tego, że jest solą w oku dla wielu osób. Także dla swojej konkurencji, bo to on jest znany, a oni nie. – Uważam, że sukces należy pokazywać, chwalić się nim, może kogoś się nim zarazi – śmieje się. I dodaje, że hejt, jakiego doświadcza, tylko go nakręca. Żeby pokazać, udowodnić po raz kolejny, że jest świetny. Że to do niego będą przychodzić wygładzać swoje twarze gwiazdy, jego zaproszą do telewizji, by poprowadził program. – W USA podpatrywałem ludzi, którzy odnieśli sukces i zastanawiałem się, co zrobić, żeby też go osiągnąć. Co? Ciężko pracować i inwestować w siebie. Oraz być w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie, poznawać odpowiednich ludzi. Umieć się sprzedać, podejmować szybko decyzje, nawet ryzykowne. I mieć trochę szczęścia.
Można powiedzieć, że Gojdź się stworzył od podstaw, budował swój wizerunek i sukces po kawałku, konsekwentnie. Jego symbolem jest dla niego jego ferrari, które tak wkurza ludzi, że drapią mu karoserię wzrokiem. Jeśli chce się być lekarzem gwiazd, to samemu też trzeba błyszczeć. Ale, zauważa, trzeba jeszcze coś potrafić. Za kolorową postacią nie może stać pustka. – Gdybym nie reprezentował wysokiego poziomu zawodowego, nie zapraszano by mnie, abym w krajach na różnych kontynentach szkolił lekarzy medycyny estetycznej. Gdyby moi pacjenci nie byli ze mnie zadowoleni, nikt ze środowiska celebryckiego nie powierzyłby mi więcej swojej twarzy – wywodzi.
– Jeśli uważasz, że autopromocja jest poniżej twojej godności, będziesz musiał z godnością znosić sukcesy ludzi mniej zdolnych od siebie – zauważa dr Paweł Fortuna. Sam jest człowiekiem wielu talentów: psycholog, coach, kompozytor („Dziewczyna szamana”), pisarz nagradzanych książek (jedna z najsłynniejszych to „Pozytywna psychologia porażki. Jak z cytryn zrobić lemoniadę”), prowadzi firmę doradczą Fortuna & Fortuna, inicjuje oraz realizuje wiele akcji społecznych.
Ze śmiechem przyznaje, że niektórzy znajomi nazywają go swoim ulubionym narcyzem. Czy nim jest, nie odpowie na to pytanie. Natomiast ciężko pracuje, robi tysiąc rzeczy naraz, czasem sam nie wie, skąd bierze energię, która go napędza. Mówi, że narcyzm to rodzaj głodu. Nie jesteśmy pewni, kim jesteśmy. Chcemy potwierdzenia tego. I jeszcze, żeby ludzie nas lubili, żebyśmy byli wyraziści. Jeśli tego brakuje, człowiek raczej nie zostanie liderem. Ludzie wyczują, że jest zimny, nie pójdą za nim. A liderzy są potrzebni w różnych miejscach, na różnych stanowiskach i mogą zrobić wiele dobrego – np. pomagać innym, promując ich pomysły, nadając impet ciekawym projektom czy wzmacniając wiarę w siebie ludzi szlachetnych, lecz nieśmiałych. Problem w tym, co za tą odrobiną narcyzmu stoi. Bo jeśli jakaś pasja, jakaś idea – to wyśmienicie. Gorzej, gdy jest to wewnętrzna pustka, potrzeba błyszczenia, by zakryć bezbarwność. Taki człowiek jest na równi pochyłej. – Bo to trochę tak, jakby szukał siebie w pustym pokoju – mówi dr Fortuna. Raczej nie znajdzie.
A to, że nasze ego, nasz narcyzm coraz śmielej wychodzi na powierzchnię, wbrew naszym deklaracjom oraz otrzymanemu wychowaniu – można się przekonać, zerkając na portale społecznościowe. Tam – jedni w skali mikro, inni w makro – zajmują się budowaniem własnej marki. Dla jednych sukcesem będzie 200 lajków pod selfie, inni mają o wiele bardziej mocarstwowe plany. Jednak autopromocja jest sztuką, do której także należy mieć talent.
Doktor Fortuna opowiada o dwóch swoich ulubionych przykładach emanacji ego: Salvadorze Dalim oraz Tadeuszu Kantorze. Obaj sztukę sprzedawania siebie opanowali do perfekcji, ale też wierzyli w siebie, aby nie powiedzieć, że byli w sobie zakochani. Kiedy Dali przyjechał do Nowego Jorku, nikt go tam nie znał. Więc zabrał się do roboty. Zaproponował, że za darmo ułoży wystawę w jednym ze znanych domów handlowych. A potem, aby wywołać skandal i zainteresowanie swoją osobą, rozbił szybę wystawową i zdemolował swoje dzieło. Potem wydawał gazetę „Dali News”, w której opisywał swoje życie i przemyślenia. Stołował się w modnej restauracji, gdzie każdy, za odpowiednią opłatą, mógł zjeść obiad w jego towarzystwie i podyskutować. Wreszcie stworzył ranking najgenialniejszych malarzy wszech czasów i umieścił się na pierwszym miejscu. – I on sam się stworzył, bo wierzył w swój geniusz – podsumowuje Fortuna. A Kantor? Był także przekonany, że jest geniuszem, a jego teatr jest najlepszy na świecie. I tak się zachowywał. Kiedyś pojechał do Meksyku ze swoim spektaklem. Na scenie powinna była leżeć górka czarnoziemu, a z oczywistych powodów rozsypano ziemię o czerwonawym zabarwieniu. Kantor dostał szału: jak to, przyjeżdża najlepszy teatr na świecie, z najlepszym spektaklem, a ci tutaj... Zażądał, aby natychmiast się stawili u niego minister kultury oraz gleboznawca z tytułem doktora habilitowanego. – Podobno sytuację uratował portier, który poszedł za teatr i udało mu się ukopać trochę ziemi w ciemniejszym kolorze – kończy anegdotę dr Paweł Fortuna.
Wystarczająco megalomańsko?
Jeśli sam nie wierzysz w siebie, nie oczekuj, że zrobią to inni. Uda ci się, pod warunkiem że jesteś nie tylko narcyzem, lecz i faktycznie geniuszem. Wtedy jest tak, jakbyś miał w sobie silnik o wielokrotnie większej mocy. Lekko nadepniesz na pedał gazu, a już jesteś na czele. A jeśli jeszcze nie, zrobisz wszystko, aby tam się znaleźć. Nawet jeśli upadniesz, to się podniesiesz. Dorota Minta, psycholog i psychoterapeuta z Warszawy, przyznaje, że często namawia swoich pacjentów, aby pozwolili sobie na nieco egoizmu, pozwolili dojść do głosu swojemu ego, polubili siebie, uwierzyli w swoją sprawczość i zaakceptowali własne wybory. To wszystko, jak mówi, składa się na charyzmatyczność. Na umiejętność przekonania do swoich racji innych, porwania ich za sobą.
Andrzej Lichota jest artystą, choć trudno zamknąć go w jednej szufladzie – jest malarzem, rysownikiem, reżyserem i twórcą filmów animowanych, bywa też ich producentem. Ma na koncie grę komputerową. Ostatnio kwitnie: sprzedał obrazy do Nowego Jorku i Londynu, miał wystawę we Włoszech, został entuzjastycznie przyjęty. W październiku jego obrazy zawisły w krakowskiej galerii Archetura. Błyszczy, udziela wywiadów, sprzedaje. Na początku nowego roku jedzie do Szwajcarii, galeria w Lucernie zaprosiła go na rozmowy. Potem do Oslo.
Na ten sukces długo pracował. I nigdy nie stracił wiary. To było tak: skończył krakowską ASP i przygotowywał pracę na wystawę, która miała być jego mocnym wejściem w artystyczny świat. Ale ktoś zostawił na noc włączony piec w pracowni. Od pieca rozgrzała się blacha, która była nań oparta, od blachy podłoga... – Obrazy spłynęły. Były i nie ma. Straciłem też pracownię – relacjonuje. Nie dość że po pożarze smród był nie do wytrzymania, to jeszcze artysta stracił serce do tego miejsca, nie był w stanie tam pracować. No i nie miał za co tworzyć. A bycie malarzem to dość drogie hobby. Kosztują blejtramy, farby, zwłaszcza jeśli się lubi, jak on, malować z rozmachem. I dobra pracownia, z przestrzenią i odpowiednim światłem, to również niemały wydatek. – Powiedziałem sobie, że nie jestem w stanie oszczędzać, robić malutkich obrazków, żeby nie wymalować za wiele farby, więc najpierw zarobię na to, bym mógł tworzyć tak, jak tego chcę, jak to czuję – tłumaczy Lichota.
Przeżyć i zarobić pozwolił mu TeD, człowieczek, któremu dał życie, a który grał potem główną rolę w rysunkach satyrycznych sprzedawanych pismom w kraju i za granicą. Żeby rysować historie z TeDem, wystarczyła kartka papieru. Ale kiedy już zgromadził pieniądze, malował jak wściekły przez trzy lata. – Nigdy nie wziąłem żadnego grantu, żadnej dotacji. Wierzyłem w siebie, swoją wizję. I łut szczęścia – streszcza. To nie jest tak, że ciągle frunie na skrzydłach twórczej euforii, czasem łapie dół, nie chce mu się. Albo strzeli mu w krzyżu, jak ostatnio, bo to jest kawał ciężkiej, fizycznej pracy, takie malowanie. Ale daje sobie tylko chwilę, a potem mówi: Andrzej, rusz dupę i idź do pracowni.
Na serio wierzę w reinkarnację. Bo kiedy myślisz w kategoriach wielu wcieleń, to stosunek do przejściowych trudności masz mniej więcej taki jak Chiny do swoich ostatnich 100 lat na tle 4 tysięcy całej historii... Czy jest dostatecznie megalomańsko?
Założył fundację TeD, żeby promować młodych artystów. On ma już ten komfort, że nie musi sprzedawać obrazów, jeśli nie ma na to ochoty albo jak mu się nabywca nie podoba. – Dlaczego jesteś świetny? – pytam. – Bo się nie poddaję, bo tworzę całym sercem, bez koniunkturalizmu. Czasem myślę, że faktycznie jestem genialny, ale daję sobie klapsa i nakazuję myśleć, że wciąż jestem w drodze – śmieje się Lichota.
Ale jeśli w przypadku twórcy – malarza, aktora, kompozytora – to, czy jest genialny, czy nie, czy uda mu się zaistnieć, czy nie, dotyka przede wszystkim jego samego, to są profesje, których przedstawiciele są niejako skazani na bycie bogiem. To lekarze – powierzamy im przecież to, co mamy najcenniejszego. A jeśli są, jak prof. Zbigniew Religa, kardiochirurgami (bo zwłaszcza tych, którzy za pomocą skalpela wchodzą do tajemniczej groty ludzkiego ciała, jesteśmy skłonni tak traktować), wiara w siebie, zdolność do ryzyka, szybkość podejmowania decyzji są nieodłączne. A także zdrowa dawka egoizmu, żeby się nie załamać, kiedy pacjent ginie. Proszę zwrócić uwagę – pacjent ginie albo lekarz go traci. Nigdy nie umiera. Jak na wojnie, którą każdego dnia toczą. Polityk, zwłaszcza ten, który doszedł do władzy, także musi mieć w sobie narcyza. Podobnie prawnik – na przykład sędzia, który decyduje często o być albo nie być drugiego człowieka. No i adwokat, oczywiście. – Często jest tak, że jestem dla klienta ostatnią deską ratunku – opowiada mec. Dawid Biernat, gwiazda warszawskiej palestry (zasłynął m.in. korzystnymi dla reprezentowanych przez siebie osób rozstrzygnięciami w sprawach kredytów frankowych, o czym pisałam już w Magazynie DGP). Wtedy prawnik musi być opoką klienta, wiedzieć wszystko, błyskawicznie wymyśleć rozwiązania. Nie dać się porwać emocjom, bo od emocji to jest klient. – Ale trzeba mieć na swój temat dobre zdanie. Emanować pewnością – stwierdza mec. Biernat. Ale i on podkreśla, że idzie za tym katorżnicza praca. Przedzieranie się przez ustawy. Przez akta. Żeby tego dnia wejść na salę i dać swój show, po którym, zamiast oklasków, rozlega się stukanie sędziowskiego młotka. I słychać wyczekiwany wyrok. A jeśli wyrok nie jest po myśli mecenasa? Nic, idzie się dalej, traktując to nie jako porażkę, ale lekcję. Mając świadomość, że jest się świetnym, bo inaczej trudno byłoby wykonywać ten zawód.
A policjanci? A żołnierze? Mają podobnie. Zwłaszcza jeśli dowodzą – muszą wierzyć w swój geniusz, aby móc ryzykować życie innych. Choć czasem trzeba jeszcze większej odwagi, żeby zrzucić mundur i zbudować życie od nowa.
Twarz Krzysztofa Liedela jest równie znana jak dr. Gojdzia, choć nie jest lekarzem obracającym się wśród celebrytów, ale ekspertem ds. terroryzmu. Jest zapraszany jako ekspert do mediów elektronicznych, daje wywiady, jest bohaterem książki, ale książki także sam pisze. Wykłada w Collegium Civitas i na Uniwersytecie Warszawskim, pracuje dla ONZ (Komitet Kontrterrorystyczny w Genewie). I jeszcze jest wiceprezesem Polskiego Związku Rugby (wcześniej był prezesem). A zaczynał jako milicjant, bo się naczytał opowieści o Sherlocku Holmesie i postanowił zostać nim, tyle że w polskim wydaniu. Nie wątpił, że tak będzie, bo do czego się brał, zawsze mu się udawało, należał do tych, co wygrywają, a nie płaczą w kącie.
Rozbudowane ego? Osobowość narcyza? On woli określenie cojones. Bycie chłopem z jajami jest bardziej męskie. Więc poszedł do tej milicji, która za chwilę zamieniła się w policję, i z przerażeniem spostrzegł, że w tej formacji takie cechy jak przebojowość czy odwaga nie są szczególnie cenione. Bardziej promowani są ulegli i usłużni. Postanowił więc szybko awansować, aby zmniejszyć liczbę tych nad sobą, których uważał za gorszych. I szedł jak taran do przodu, wreszcie w 2005 r. trafił do MSWiA, gdzie został naczelnikiem wydziału ds. przeciwdziałania zagrożeniom terrorystycznym departamentu bezpieczeństwa publicznego, który nawiasem mówiąc, sam stworzył. Jego ówczesne funkcje i tytuły można zresztą mnożyć, ale nie w tym rzecz. W 2007 r. konflikt z szefem resortu Januszem Kaczmarkiem sprawił, że znalazł się poza ministerstwem, a nie miał ochoty wracać do służby jako czyjś podwładny. Miał wysłużone 20 lat, więc przysługiwała mu emerytura. – Mała, niewiele ponad 2 tys. zł. Więc mu siałem postanowić, kim chcę być. Czy jak wielu moich kolegów mundur policjanta zamienię na uniform ochroniarza i będę pilnował parkingu za pięć złotych za godzinę, czy wymyślę siebie na nowo – wspomina.
Wymyślił. Ale musiał popracować nad sobą i swoim wizerunkiem. Napisał pracę doktorską, wreszcie miał na to czas, stworzył Centrum Badań nad Terroryzmem. Robi to, co najlepiej potrafi i co kocha: pracuje na rzecz bezpieczeństwa. A co z Sherlockiem Holmesem? – Wydałem książkę, zbiór cytatów Sherlocka. Wciąż mi ta postać towarzyszy – uśmiecha się były glina. I przyznaje, że ostatnio, kiedy wybuchła kwestia odbierania emerytur „esbekom” (on także zalicza się do tej kategorii, bo uczył się w szkole policyjnej w Legionowie), zdenerwował się, ale głównie ze względu na kolegów. Bo to, czy on dostanie 2 tys., czy 1,5 tys. emerytury, nie stanowi dla niego większego problemu. Dobra whisky i cygara, które uwielbia, kosztują więcej.
Na takie przyjemności nie stać jeszcze dwóch moich kolejnych bohaterów, biznesmenów – Daniela Dziewita i Piotra Krupy. Obaj odnieśli sukcesy, mieli dobrze prosperujące firmy, a potem popadli w kłopoty. Dziewit zbankrutował na skutek niekorzystnej umowy podpisanej z galerią handlową, a Krupa, twórca firmy eBilet, stracił ją na rzecz nielojalnych wspólników. Obaj stracili grube miliony. Pierwszy założył stowarzyszenie, które pomaga poszkodowanym przez nieuczciwych kontrahentów, napisał książkę na ten temat („Przeliczeni – tajemnice galerii handlowych”), pisze bloga, prowadzi firmę szkoleniową. Ostatnio znów jest na górze: założył portal PracaDlaUkrainy.pl będący rodzajem wirtualnego urzędu pracy – pośredniczy między specjalistami ze Wschodu szukającymi zajęcia w Polsce a naszymi przedsiębiorcami. Trafił w punkt, teraz przygotowuje niemieckojęzyczną wersję portalu. Jak to się stało, że się nie załamał? Mówi, że dzięki swojej porażce spostrzegł, że jest wiele osób w gorszej niż on sytuacji, którym postanowił pomóc. No i ma o sobie dobre zdanie. – Gdybym nie wierzył w to, że jestem genialny, że za moment znów będzie dobrze, pewnie bym się zabił – mówi całkiem poważnie.
Piotr Krupa jeszcze jest w drodze do swojego kolejnego wielkiego sukcesu. I on nie ma wątpliwości, że jest geniuszem. Zarabia jako korepetytor, a w przerwach pracuje nad kolejnymi projektami. Metodą na życie po katastrofie jest połączenie dwóch strategii – działania mikro, żeby cokolwiek się działo na poziomie praktycznym (podtrzymanie finansowe), i planowanie „rzeczy wielkich”. – Trzymanie na celowniku marzeń równie dużych jak kiedyś, a nawet większych – mówi. Inwestuje to, co mu się uda zarobić, w portal Demok.pl (promujący demokrację bezpośrednią), w duży portal społecznościowy, na którym będzie można praktykować alternatywną ekonomię, oraz w szkołę, taką stacjonarno-internetową. „Ja zupełnie na serio wierzę w reinkarnację oraz starą lotniczą zasadę, że zawsze walczy się do końca. Mam mentalność dziecka, takiego 20-letniego powstańca warszawskiego. Ale kiedy myślisz w kategoriach wielu wcieleń, to stosunek do przejściowych trudności masz mniej więcej taki jak Chiny do swoich ostatnich 100 lat na tle 4 tysięcy całej historii... Czy jest dostatecznie megalomańsko?” – pisze do mnie w e-mailu.
Megaloman? A może urodzony wojownik, jak wielu przed nim, którzy dzięki pracy, ale także wierze w siebie, nieustępliwości, odnieśli sukces. Frank O’Dea, zanim założył sieć kanadyjskich kawiarni Second Cup, był alkoholikiem mieszkającym na ulicy. Suze Orman, amerykańska guru doradztwa finansowego, prezenterka, pisarka, mówca motywacyjny, zanim zaczęła zarabiać miliony dolarów, także mieszkała na ulicy i nie miała co jeść. A Roman Kluska? Optimusa założył z niczego, a zbudował imperium informatyczne. Kiedy go zniszczono (przedsiębiorca został niesłusznie aresztowany i oskarżony), otrzepał się i poszedł dalej. Nie zwątpił w siebie ani na moment. Tyle że teraz żyje spokojniej, mieszka na wsi i robi sery.
Ścigać się mądrze
Coraz częściej, mimo naszej narodowej minoderii i hipokryzji, mimo panującej kultury narzekania, bohaterami masowej wyobraźni stają się właśnie ludzie sukcesu. Zwycięzcy. Często narcystyczni, potrafiący się sprzedać. Takie czasy, do których się dopasowujemy. Mamy społeczeństwo i kulturę osiągnięć. A to, jak zauważa dr Fortuna, stworzyło obraz współczesnego supermana: człowieka sukcesu motywowanego osiągnięciami, który jest zawsze uśmiechnięty, młody, aktywny, skuteczny, wielozadaniowy i perswazyjny. Z jednej strony to dobrze, bo kiedy amerykański psycholog David McClelland przeanalizował związki pomiędzy ulubionymi bohaterami bajek a stanem gospodarki danego kraju, okazało się, że tam, gdzie wzorcem osobowym był heros i nadczłowiek, wskaźniki ekonomiczne były wyższe niż w rejonach zapatrzonych w romantycznego mazgaja.
Jest tylko jedno „ale”. Osiągnięcie sukcesu nie jest jednoznaczne z doświadczeniem szczęścia. Czasem te stany się nawet wykluczają. Fortuna znów wraca do samochodowej analogii i opowiada o handlowcu z Katowic, który go zapytał podczas jednego z wykładów, czy on jest normalny, bo kiedy jedzie samochodem autostradą, czuje przymus, aby wszystkich wyprzedzać. Odparł mu, że wszystko z nim OK i że na pewno jest świetnym handlowcem. Ale sztuka życia polega na tym, żeby mając nawet najszybsze auto, rozpędzać się mądrze, żeby nie przeoczyć tego, co jest piękne i ważne. A kiedy już nawet dojedziemy jako pierwsi do mety, nie rozbijając się po drodze, może się okazać, że dalej już nic nie ma.