Sprawa Ostachowicza? Mikstura bezkrytycyzmu, zniekształconego odbioru rzeczywistości i dogmatycznego przekonania do własnych argumentów. Taką gorączką objawia się choroba władzy
Z komunikatu rządu nr 1: Ministerstwo Skarbu Państwa informuje, że dnia 6 grudnia 2007 r. zostało podpisane i wchodzi w życie zarządzenie ministra Skarbu Państwa z dnia 6 grudnia w sprawie zasad i trybu doboru kandydatów do składu rad nadzorczych spółek handlowych z udziałem Skarbu Państwa oraz rad nadzorczych innych podmiotów prawnych nadzorowanych przez ministra Skarbu Państwa. Zarządzenie określa nowe, oparte na zasadach ładu korporacyjnego kryteria doboru kandydatów do rad nadzorczych w ww. spółkach. Proces wyłaniania będzie miał charakter publiczny i transparentny. Rozpoczęcie naboru do każdej ze spółek będzie za każdym razem ogłaszane na stronach MSP. Ogłoszenie będzie zawierało kryteria, które musi spełniać kandydat do rad nadzorczych. Zarządzenie z wdrożeniem tych zasad zapoczątkuje zapowiadane przez rząd premiera Donalda Tuska odpolitycznienie spółek Skarbu Państwa. Z treści zarządzenia wynika także obowiązek wprowadzania analogicznych zasad przez spółki zależne od spółek z większościowym udziałem Skarbu Państwa. Treść zarządzenia została przesłana do pozostałych ministerstw, które również pełnią funkcje nadzorcze nad spółkami Skarbu Państwa, z prośbą o zastosowanie tego typu zasad w nadzorowanych przez nich spółkach, tak aby zasady nadzoru właścicielskiego były spójne.
Z komunikatu rządu nr 2: Ministerstwo Skarbu Państwa informuje, że zgodnie ze statutem PKN Orlen do czasu zbycia ostatniej akcji przez Skarb Państwa jeden członek zarządu jest powoływany i odwoływany na wniosek ministra Skarbu Państwa. Minister Skarbu Państwa, chcąc wykorzystać wieloletnie doświadczenie i unikalne kompetencje Igora Ostachowicza, skorzystał z przysługującego mu prawa i złożył wniosek o powołanie go na członka zarządu.
Obydwie konstatacje dzieli niemal dokładnie siedem lat. Tyle trwał okres wylęgania schorzenia, które opanowaliśmy już w Polsce do perfekcji. Nazwijmy je dla naszych potrzeb władzoidozą.
Natężenie w staszkach
Władzoidoza. Typowa jednostka chorobowa, dotykająca jedynie ludzi na państwowych posadach. Objawy: budowanie relacji z wpływowymi osobami i środowiskami, rozdawnictwo, ze szczególnym uwzględnieniem atrakcyjnych, sowicie wynagradzanych posad w miejscach kompletnie niedostępnych dla innych osób oraz liczenie na wzajemność w chwili znalezienia się za burtą. Choroba trudno wyleczalna, zdarzają się przypadki beznadziejne.
Opisywane schorzenie nie jest jednak domeną wyłącznie panującej dzisiaj opcji politycznej. Tak jak inne dotyka każdej władzy i każdego rządu. Można pokusić się o stwierdzenie, że miarą natężenia schorzenia jest 1 staszek. Autorstwo trzeba przypisać byłemu ministrowi gospodarki oraz Skarbu Państwa w rządach SLD Wiesławowi Kaczmarkowi. To on bowiem zasłynął stwierdzeniem, które choć znane, przy takich okazjach przypominane jest zawsze: „Staszek chciał się sprawdzić w biznesie”. Chodziło o kolegę z rządu, Stanisława Dobrzańskiego, którego właśnie Kaczmarek zrobił szefem ważnej państwowej spółki Polskie Sieci Elektroenergetyczne. Dobrzański zajmował to stanowisko aż pięć lat od 2001 do 2006 r. Można przypuszczać, że dzięki temu dorobił się wielkich pieniędzy.
Dzisiaj Kaczmarek podtrzymuje słuszność decyzji o nominacji, twierdząc, że Dobrzański rzeczywiście w biznesie się sprawdził. Ale fotel w PSE dziwnie nie stał się dla byłego szefa spółki trampoliną do zdobywania jeszcze wyższych menedżerskich szczytów. Szczyt swoich możliwości polityk PSL osiągnął właśnie dzięki wykwitowi władzoidozy.
Co ciekawe, politycy lewicy przy najnowszej odsłonie choroby władzy wykazali się – nie po raz pierwszy – wyjątkowo krótką pamięcią. Włodzimierz Cimoszewicz o sprawie Igora Ostachowicza mówił tak: – Ten mechanizm nazywa się nepotyzm. Leszek Miller też szedł za ciosem: – To nagroda za wierną służbę – napisał szef SLD na Twitterze.
Nepotyzm? To pojęcie jest już nieco przyprószone czasem, bo powstało, jak podaje Wikipedia, w XVII wieku, by opisać powszechną praktykę wynoszenia przez ówczesnych papieży swoich bliskich krewnych do godności kardynalskiej lub książęcej oraz pozwalania im na gromadzenie bogactw pochodzących ze środków publicznych. Pochodzi ono od włoskiego słowa „nipot” i łacińskiego „nepos”, oznaczających bratanka lub siostrzeńca. Teoretycznie zatem, w klasycznej definicji, słowo to oznacza mianowanie na stanowiska członków rodziny, zwykle mało kompetentnych. Ale dzisiaj coraz częściej rozumiemy je również jako załatwianie podobnych przysług znajomym, poleconym, kolegom – wszystkim, którzy mogą się nam w jakiś sposób, choć niekoniecznie od razu, odwdzięczyć. Efektem tego załatwiania może być posada warta 2,5 mln zł rocznie albo inne korzyści. Chodzi przy tym o omijanie lub lekceważenie procedur – to ważne szczególnie w administracji publicznej oraz spółkach Skarbu Państwa. Tam, gdzie nie są one respektowane, władza naraża się na krytykę. Według badań CBOS (Polacy o nepotyzmie z życiu publicznym, 2012 r.) nepotyzm należy do najbardziej powszechnych patologii naszego życia publicznego. Ponad cztery piąte ankietowanych (84 proc.) uważa, że wśród urzędników państwowych i polityków częstym zjawiskiem jest obsadzanie krewnych lub znajomych na stanowiskach w urzędach, spółkach, bankach itp., a tylko 8 proc. respondentów sądzi, że zjawisko to jest rzadkie. Ta patologia życia publicznego była najczęściej wskazywana także w poprzednich latach, w podobnych ankietach pracowni. Większość badanych (61 proc.) uważa, że nie powinno się zatrudniać krewnych, ponieważ w przypadku takich osób niemożliwa jest obiektywna ocena ich kompetencji i pracy. Rzadziej niż kilka lat temu jesteśmy przekonani o tym, że praca w jednym miejscu z członkiem własnej rodziny jest zjawiskiem pożądanym i wygodnym. W 2009 r. uważało tak 37 proc. Polaków, trzy lata później znacznie mniej – tylko 24 proc. W tym kontekście nie dziwi również ogólna konstatacja, że życie zawodowe i rodzinne należy od siebie oddzielić. Pogląd taki popierało 57 proc. w 2009 r., w 2012 r. już 70 proc. z nas.
Zdaniem ekspertów władzoidoza do tego stopnia niszczy mechanizmy samokontroli władzy, że nie jest ona w stanie przewidzieć reakcji społecznych. – Utrata instynktu samozachowawczego, oderwanie od rzeczywistości, lewitowanie wokół własnych spraw i problemów. Separacja od normalnego życia. I creme de la creme – traktowania państwa jako łupu i branie w jasyr jego klejnotów, w tym wypadku posad w spółkach Skarbu Państwa – ocenia prof. Mikołaj Cześnik z Instytutu Nauk Politycznych PAN.
Zespół hedera
W ocenie Leszka Mellibrudy, psychologa biznesu z Active Business Mind, władzoidoza może mieć podłoże typowo psychologiczne. Oto mechanizmy, które hipotetycznie mogły towarzyszyć ostatniej emanacji władzoidozy – decyzji, która poruszyła poczucie przyzwoitości wielu Polaków.
Po pierwsze, orlenowska nominacja dla Igora Ostachowicza mogła być przysługą dla byłego premiera Donalda Tuska ze strony ministra skarbu Włodzimierza Karpińskiego. Psychologowie określają takie działania mianem zespołu hedera (od łacińskiej nazwy bluszczu). Bluszcz pospolity (Hedera helix) to niezwykle odporna i stale zielona roślina, symbol wierności. – Każdy menedżer wysokiego szczebla otoczony jest ludźmi, którzy niemal jak bluszcz oplatają go, służąc wsparciem i działaniami potwierdzającymi lojalność oraz pełne oddanie. Będąc już w innej ekipie, „kwiat bluszczu” ma wewnętrzną potrzebę kolejnego potwierdzenia własnej ważności poprzez przysługi, które docenione będą przez byłych mocodawców. Ludzie bluszcze nie liczą się z szerszym otoczeniem, które im podlega. Postawę taką charakteryzuje potrzeba działania, aby się wykazać. A jednocześnie wyraźne okazywanie intencji z bezwarunkowym ukłonem w jedną stronę – w stronę lidera, na którego się gra. Posada dla Ostachowicza może być interpretowana jako rewanż bluszczu Karpińskiego dla mocodawcy, czyli Tuska – tłumaczy Leszek Mellibruda.
Po drugie, za mechanizm władzoidozy może odpowiadać umysłowa frywolność osobowości autorytarnych na szczytach, wyrażająca się w myśleniu typu: „Dopóki mogę, to zrobię, co chcę (lub uważam za słuszne) – w końcu to ja za to odpowiadam i tylko tak powinno to odbierać otoczenie”.
Po trzecie wreszcie, u podstaw schorzenia często znajduje się postawa, którą specjaliści nazywają wystandaryzowanym cynizmem. To postawa polegająca na przeświadczeniu o własnej racji, bagatelizowaniu krytyki i traktowaniu potencjalnie krytykujących z wyższością, a przy tym odmawianie im prawa do wydawania ocen cieszącego się przewagą władcy. Powstaje ona z połączenia omnipotencji i bezkrytycznych przekonań zbudowanych na wcześniejszych doświadczeniach własnych lub cudzych.
Reguła wzajemności
Doskonałą diagnozę władzoidozy podaje prof. Bogdan Wojciszke ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, autor „Psychologii społecznej”. Pisze w tej kultowej książce mniej więcej tak: „Badania jednoznacznie pokazują, że możliwość kontroli innych ludzi najzwyczajniej deprawuje. Ludzie na stanowiskach kierowniczych w poczuciu, że osiągnęli już całkiem spory sukces, przestają nad sobą pracować, nie dbają o ciepłe stosunki między sobą a podwładnymi. Już Machiavelli mawiał, że ten, kto ma władzę, nie musi nikogo za nic przepraszać, ponieważ władza daje pewne przywileje, które mogą być nadużywane. U osoby u szczytu władzy uruchamiają się zupełnie inne mechanizmy niż u większości zwykłych pracowników. Są to m.in. autorytatywne przekonanie o własnej racji, przeświadczenie o słuszności podejmowanych decyzji, budowanie efektywnych relacji na przyszłość, merkantylna wymian usług. Zdobycie wysokiej pozycji powoduje lekceważenie norm społecznych, skutkuje nieprzestrzeganiem ich”.
– Władza kocha przywileje, kocha też je rozdawać, ale tylko tym, z którymi łączą ją odpowiednie związki – ocenia prof. Bogdan Wojciszke. – To powszechny mechanizm, znany nie tylko w Polsce. Cały świat, również demokratyczny, ma z tym problem. Ale szczególnie silny jest on tam, gdzie ograniczone są mechanizmy kontrolujące władzę. Tam, gdzie nie ma monitoringu społecznego lub jest on jedynie pozorny, władza choruje najsilniej. Przejrzystość, słowo klucz powracające przy każdej tego typu okazji, wciąż należy w Polsce do słownika pojęć nieistniejących.
Faktycznie, mechanizm ten znany jest nie tylko u nas, w innych krajach występuje być może nawet jeszcze częściej i w jeszcze większym nasileniu.
Z badań opublikowanych na Wyspach w 2011 r. wynika, że nepotyzm jest w Wielkiej Brytanii zakorzeniony wyjątkowo silnie. Ponad 33 proc. ankietowanych pracowników przyznało, że spokrewniona z nimi osoba pomogła im w karierze lub bezpośrednio zapewniła stanowisko. I że w związku z tym nie widzą oni nic złego w pokonywaniu poszczególnych szczebli kariery w taki sposób.
W USA, teoretycznie, nepotyzm jest eliminowany przez regulacje prawne zakładające, że osoba kierująca danym urzędem nie może zatrudnić żadnego krewnego ani powinowatego. Są jednak dwa „ale”. Po pierwsze, za tego typu działania nie grożą żadne konsekwencje karne. Po drugie, prawo dopuszcza „wyjątki” zakładające możliwość zatrudniania członków rodziny i znajomych w przypadku nieznalezienia innego kandydata o niezbędnych kwalifikacjach. Przy czym określenie „niezbędne” jest dość plastyczne.
Nepotyzm jest powszechny w Afryce, Chinach, Indiach. W Chinach przyjęto niedawno osobne regulacje zabraniające takich działań, ale mimo to mało kto się nimi szczególnie przejmuje. Uprawiający nepotyzm stoją bowiem na tyle wysoko w strukturach państwa, że właściwie ponad prawem.
– Dobre warunki rozwoju władzoidozy stwarza rozpowszechniona w polskim życiu publicznym reguła wzajemności – wskazuje dr Paweł Fortuna, psycholog z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. – W większości środowisk zawodowych, także w środowisku władzy, funkcjonuje pewien automatyzm wymiany usług. Pół biedy, jeśli osoby umieszczane w oparciu o ten schemat na intratnych stanowiskach są w miarę kompetentne i idzie się z nimi porozumieć. Jeśli jednak wystaje im słoma z butów, co wcale nie jest takie rzadkie, sytuacja działa na strukturę organizacji wyjątkowo destabilizująco, a zdeprymowani w ten sposób pracownicy niższych szczebli zdolni są do działań sabotujących firmę. To nigdy nie kończy się dobrze – dodaje dr Fortuna.
Wspomniana reguła wzajemności bierze się z czysto egoistycznych przesłanek, u podstaw których leży przeświadczenie, że ręka rękę myje, że raz wyświadczona przysługa opłaci się osobie świadczącej ją nie z altruistycznego, ale interesownego punktu widzenia. Bo przecież skoro będąc przy władzy, przywilejach i możliwościach, podajemy rękę komuś, kto jest w potrzebie, wiążemy go ze sobą niemal na stałe. Oczywiście może zdarzyć się przypadek niewdzięczności, jest on jednak znacznie rzadszym zjawiskiem niż bezwarunkowe niemal posłuszeństwo.
Reguła wzajemności to zjawisko dość dobrze scharakteryzowane. Robert B. Cialdini, profesor psychologii z Uniwersytetu Stanowego w Arizonie, wieloletni badacz procesów związanych z podejmowaniem decyzji (najbardziej znany jako autor książki „Wywieranie wpływu na ludzi”), objaśnia ją mniej więcej tak: jedna z najbardziej rozpowszechnionych i podstawowych norm ludzkiej kultury wymaga, by w jakiś sposób rewanżować się za to, co od kogoś otrzymujemy. Poczucie zobowiązania na przyszłość umożliwia budowę stałych relacji, transakcje i wymiany, które są korzystne dla społeczności. Dlatego wszyscy są od dziecka ćwiczeni, by jej przestrzegać, inaczej spotkają się z poważną dezaprobatą. W kręgach władzy odrzucenie tego mechanizmu uznaje się za szczególnie rażącą potwarz.
Amerykański specjalista z zakresu zarządzania Robert Greene w słynnej książce „48 Laws of Power” („48 praw władzy”) uzupełnia teorię Roberta B. Cialdiniego. Reguła wzajemności dla niego również jest ważna, psycholog podnosi jednak także inne zasady postępowania władzy dotkniętej władzoidozą. Obok stwierdzeń typu: „Kontroluj możliwości wyboru: niech inni grają kartami, które ty rozdasz” i „Graj na ludzkiej potrzebie wierzenia, by stworzyć oddanych ślepo naśladowców” akcent pada tu m.in. na prawo numer 11. Brzmi ono: „Naucz się utrzymywać innych w zależności od ciebie”. Załatwienie wartej 2,5 mln zł rocznie posady urzędnikowi zarabiającemu dotąd mniej niż 200 tys. zł rocznie – więc ponad 10-krotny wzrost wynagrodzenia – jest niczym innym jak realizacją tej ostatniej, nieco makiawelicznej, ale jakże skutecznej i praktykowanej często zasady polskiego życia publicznego.
I rzecz ostatnia. Władzoidoza powoduje, że czujność władzy staje się stępiona. W polskich warunkach jeszcze do niedawna w PO mówiło się, że „wolno nam wiele, bo i tak nie mamy z kim przegrać”. PiS nie jest już tak słaby, jak w ciągu pierwszych lat rządów PO, wciąż jednak nie stanowi tak poważnego zagrożenia dla rządu, by stać się skutecznym panaceum na objawy choroby władzy. – Bezczelność i arogancja. Zamiatanie afer pod dywan. Testowanie wyborców. Władza będzie brnąć, dopóki siarczyście nie dostanie po łapach – ocenia dr Marek Kochan, ekspert komunikacji społecznej z Uniwersytetu Warszawskiego.
Tym razem lekarstwo znalazła premier Ewa Kopacz, grożąc ministrowi Karpińskiemu dymisją, jeśli nie wypije piwa, które nawarzył. Już jednak trzeba szukać antidotum na kolejny atak władzoidozy. Bo że nastąpi, nie ma wątpliwości.