Jest plagą większą niż bezrobocie i korupcja. Zabija talenty, niszczy marzenia, psuje gospodarkę. A my sądzimy, że inaczej być nie może
Jest plagą większą niż bezrobocie i korupcja. Zabija talenty, niszczy marzenia, psuje gospodarkę. A my sądzimy, że inaczej być nie może
Ma skośne, zatopione w tłuszczu ślepka, obleśny uśmieszek i śliskie, spocone dłonie. Czai się wszędzie: w ministerialnych gabinetach, w sądowych salach, szpitalach i szkołach. Najczęstszym gościem bywa w samorządach. Nepotyzm – bo o nim mowa – jest w Polsce śmiertelną plagą. Większą niż bezrobocie i korupcja, poważniejszą w skutkach niż głupota i cynizm polityków, boleśniejszą niźli niekompetencja w instytucjach publicznych. Zabija talenty ludzi, niszczy ich marzenia, wysysa energię z życia społecznego. Psuje gospodarkę, demoluje praworządność i moralność. Co gorsza, jest powszechnie akceptowany; nikt nie ma wątpliwości, że ręka rękę myje, a noga nogę wspiera.
Wprawdzie oficjalnie wiemy, że nepotyzm jest zły, wprawdzie są jakieś tam procedury, które mają mu zapobiegać, prawne uregulowania, ale – tu następuje mrugnięcie okiem – przecież to wielki pic. Jeśli ktoś miał kiedyś jakieś wątpliwości, musiał je stracić, kiedy wyciekły taśmy z nagraniami rozmów szefa NIK Krzysztofa Kwiatkowskiego. – Ten dżentelmen wszystko ci zawdzięcza, bo szczerze mówiąc, najsłabiej wypadł – rzuca podczas jednej z nich do Jolanty Gruszki, byłej szefowej gabinetu politycznego premier Ewy Kopacz. Mowa o konkursie na stanowisko wiceszefa jednego z departamentów NIK, na które Gruszka rekomendowała swojego znajomego. Ryba psuje się od głowy, więc nic dziwnego, że jej ogon także śmierdzi i gnije.
Za wysokie mniemanie
Monika ma 35 lat, skończone trzy fakultety na poziomie magisterskim – prawo, politologia i ochrona środowiska. Teraz jest na ostatnim roku studiów doktoranckich. Jesienią będzie zdawać egzamin na aplikację adwokacką. Pracuje jako sprzątaczka, na czarno. I bardzo żałuje, że była taka durna, naiwna i honorowa: kiedy mogła, nie skorzystała z okazji. Oto jej opowieść: urodziła się w G., 17-tys. mieście na Mazowszu. Kiedy ona studiowała prawo, jej wuj był prezesem sądu rejonowego, a jego syn był tam sędzią. Tak niby nie powinno być, ale było. Mało tego, w sądzie pracę znalazło pół rodziny, np. inny wujek był tam złotą rączką, a ciocia dorabiała sprzątaniem. Ktoś może powiedzieć – phi, konserwator, sprzątaczka, ale na prowincji to są bardzo pożądane posady – kiedy innych nie ma, także na takie „synekury” trzeba mieć pchanie. Natomiast w sekretariacie znalazł zatrudnienie syn cioci i wujka, a jej kuzyn. – Bez wykształcenia wyższego, bez stażu. W dodatku pijak – wspomina kobieta. Kiedyś, nawalony w trupa, przewrócił się w robocie, wezwali pogotowie... Wybuchnął skandalik, kazali mu się zwolnić, ale na pocieszenie załatwili pracę w sądzie w Warszawie, taką poniósł karę. – Ja nie chciałam niczego zawdzięczać układom, miałam wysokie poczucie własnej wartości, wierzyłam, że sama dam sobie radę. Przecież jestem inteligentna, przebojowa, więc jak może być inaczej – opowiada Monika. Wyjechała ze swojego miasteczka do Warszawy, to było osiem lat temu. Od tego czasu pracowała w ochronie, w call center, sprzątała. Wszędzie, jak mówi, traktowali ją jak białego śmiecia. Złożyła tysiące podań o pracę i staże w instytucjach publicznych. Przeważnie nawet nie dostawała odpowiedzi. Ogłoszenia o wakatach są zamieszczane, bo tak trzeba, zazwyczaj kandydat już dawno jest wybrany. Kilka razy usłyszała od życzliwych ludzi, żeby sobie dała spokój, bo jak nie ma pleców, żadnej normalnej roboty nie dostanie. – Dziś mam za sobą kilka poważnych załamań nerwowych, depresję, leczę się psychiatrycznie – mówi przygnębiona. Jeszcze nie zrezygnowała, jeszcze walczy, ma nadzieję, że coś się odmieni w jej życiu. Zastanawia się nad nowym kierunkiem: prawem kanonicznym, ale niestety nie ma żadnych duchownych w rodzinie, więc może będzie to kolejna chybiona inwestycja. Gdyby wtedy, osiem lat temu, wiedziała, jaka ją przyszłość czeka, poszłaby pewnie do wuja-prezesa z kwiatami i koniakiem prosić o poparcie. Ale za późno, ten już nie żyje. A ona musi jakoś żyć, choć jakoś nie może.
Papieże i politycy
Profesor Bogdan Wojciszke, psycholog społeczny z SWPS w Sopocie, który problemem nepotyzmu interesuje się od lat, nie ma wątpliwości: to zjawisko powszechne, choć wcale nie nowe. Gdyby sięgnąć do historii, należałoby przywołać historię żyjącego pod koniec pierwszego tysiąclecia naszej ery papieża Sergiusza III, który (sam będąc wybierany na ten urząd w podejrzanych okolicznościach dwa razy) przyczynił się do wstąpienia na stolec Piotrowy swojego nieślubnego syna spłodzonego z prostytutką. W późniejszych czasach to właśnie Kościół katolicki, nie tylko sprawujący rząd dusz, lecz także trzymający w ręku jak najbardziej świecką władzę, wielokrotnie musiał mierzyć się z tą kwestią – nieuzasadnionym faworyzowaniem członków swojej rodziny przy udzielaniu godności i dzieleniu stanowisk (łacińskie słowo „Nepos” oznacza wnuka, siostrzeńca albo bratanka). Bywały o to wielkie awantury, jak na przykład ta z początku XIV wieku, kiedy zakon franciszkanów kłócił się o to z Janem XII, co niemal nie skończyło się uznaniem braciszków za heretyków.
Takie działanie na rzecz własnej rodziny, a w szerszym rozumieniu tego pojęcia, własnej grupy, wciąż ma się dobrze. Wprawdzie podejście do nepotyzmu zmienia się, faluje, w zależności od koniunktury gospodarczej i wyznawanych aktualnie standardów moralnych, jednak nie da się uniknąć impresji, że dziś, kiedy aspirujemy do świata zachodniej cywilizacji, świata równości szans, naszym życiem publicznym wciąż rządzi zasada, że głupi szwagier jest lepszy niż mądry nieznajomy. Świadczy o tym zarówno doświadczenie milionów Polaków, jak i wyniki badań. – Ponad połowa ludzi, którzy wyszli z bezrobocia, przyznaje, że stało się to tylko i wyłącznie dzięki znajomościom – relacjonuje prof. Wojciszke.
Kiedy w listopadzie 2013 roku CBOS zapytał Polaków o problemy, jakie dostrzegają w życiu publicznym, 85 proc. ankietowanych wskazało, iż w świecie polityki często obsadza się krewnych i znajomych na lukratywnych stanowiskach. A 77 proc. zapytanych znało przykłady, że właśnie takie osoby dostają kontrakty i zamówienia rządowe. Z kolei wnioski z badania „Opinie Polaków na temat nepotyzmu w instytucjach publicznych” przeprowadzonego przez Warsaw Enterprise Institute i Dom Badawczy Maison wiosną zeszłego roku są takie, że ten społeczny nowotwór powoduje utratę zaufania do instytucji publicznych, a generalnie rzecz biorąc: do państwa. Co ciekawe, najgorzej zjawisko nepotyzmu oceniają przedsiębiorcy oraz pracownicy na umowie-zleceniu lub umowie o dzieło. Stosunkowo najbardziej umiarkowani w krytycyzmie są bezrobotni i osoby zajmujące się domem. Może dlatego, że jak Monika, chcieli, próbowali, ale im się nie udało.
– W sytuacji, kiedy praca stała się cennym, rzadkim, ściśle limitowanym dobrem, kiedy wydaje się ludziom, że aby przeżyć, wszelkie chwyty są dozwolone, nepotyzm jest coraz większym problemem – diagnozuje Krzysztof Korzempa, założyciel i prezes Polskiej Fundacji Przeciwko Nepotyzmowi, prywatnie anglista i nauczyciel wychowania fizycznego. Zainteresował się sprawą kilka lat temu, kiedy aplikował na stanowisko urzędnicze Starostwa Powiatowego w Mińsku Mazowieckim. Ludzie się z niego śmiali: po cholerę tracisz czas, wygra pani XY. I wygrała, choć była dziesięć razy kompetencyjnie gorsza od niego. Szlag go trafił. OK, on sobie poradził, nie narzeka na brak pracy, ale inni owszem. A jako że Korzempa ma naturę społecznika, to się spiął w sobie i tak w 2013 roku powstała fundacja. Ludzie ślą e-maile, listy piszą, a jemu resztki włosów stają na głowie. I on, i prof. Wojciszke, podobnie zresztą jak wszyscy inni moi rozmówcy, oceniają, że choć nepotystyczna korupcja najbardziej bije w oczy na najwyższych urzędach (patrz NIK albo historie, które wyprawiają członkowie PSL-u, zupełnie się zresztą z tym nie kryjąc), to normalnego Kowalskiego z największą siłą dopada na poziomie samorządów. – To niewielkie, ale udzielne księstwa – ocenia prof. Bogdan Wojciszke.
Wójt na zagrodzie
Rafał ze sporego miasta na ścianie wschodniej (nawet imię na jego prośbę musiałam mu zmienić, bo obawia się o swoją przyszłość, mogę co najwyżej napisać, że dobiega czterdziestki, ma tytuł magistra i pracuje w urzędzie) obserwuje, jak ten system działa od ładnych kilku lat. Opowiada: w gminach nieważna jest wielka polityka, tylko ta mała lokalna. Jak gostek (bo zwykle na ważne samorządowe urzędy wybierani są mężczyźni) raz się załapał, to tylko bomba atomowa może go ruszyć z tego stanowiska. Jeśli nie został złapany z pięcioletnią dziewczynką in flagranti, to nie ma się czego bać. Bo rządzi i dzieli, obsadza swoimi stanowiska, daje przeżyć kuzynom, szwagrom, szwagrom kuzynów i dalszym znajomym królika. Nikt mu nie podskoczy.
Jak to działa? Weźmy pod uwagę fundusze unijne, każdy chciałby się podpiąć do tego życiodajnego wodopoju. Ale żeby się załapać na tę wspólnotową kasę, trzeba przejść przez pewne biurokratyczne procedury: wypełnić wniosek, napisać biznesplan i tak dalej. – Jakość merytoryczna jednak nie ma tu wielkiego znaczenia, o tym, czy wniosek przejdzie, czy nie, decydują konkretni ludzie. Którzy mogą się przyczepić do źle postawionego przecinka albo przymknąć oko na to, że cały projekt jest do bani i nie rokuje – opowiada. W komisjach, które opiniują takie wnioski, powinni zasiadać eksperci. I zasiadają. Tyle że niekoniecznie kompetentni. Projekty informatyczne oceniają spece od nieruchomości, i na odwrót – to norma.
Jednak i tego jeszcze mało. Lojalność wobec samorządowych władz gwarantuje kolejne narzędzie, a mianowicie kontrole owych projektów, które przeprowadza się po kilku latach. Człowiek dostał pieniądze, coś tam zrobił, coś wdrożył, ale naraził się lokalnej władzy. I potem musi oddawać pieniądze. Rafał wie, jak to działa, gdyż pracuje właśnie w takim kontrolnym wydziale. I dostaje dyspozycje od swoich szefów. – Nigdy nic nie jest mówione wprost – opowiada. To są delikatne sugestie, skinienie głową, mrugnięcie okiem. Ale już wiesz: ten projekt jest do uwalenia. I zawsze znajdzie się na to sposób. Kryteria są bardzo niedookreślone, subiektywnie ocenne, łatwo więc znaleźć błąd. – To śmiertelna broń, byłem świadkiem kilku imponujących bankructw przedsiębiorców, którzy najpierw z łaski dostali unijne wsparcie, ale potem czymś się narazili lokalnym włodarzom i musieli wyskakiwać z kasy – wspomina. Jak mówi, ma naturę watchdoga, więc się próbował o takich ludzi upominać, ale dostał po głowie. Więc wymyślił sobie, że spróbuje podstępem: pod fikcyjnym nazwiskiem zażądał w trybie dostępu do informacji publicznej wiedzy o tym, w jaki sposób, według jakiej metodologii, są typowani beneficjenci funduszy unijnych do takich kontroli. Dostał po głowie, bo się domyślili, kto za tym stoi. Zdaje więc sobie sprawę, że jego dni w urzędzie są policzone. Już niemal się przestał bać, choć ludzie, urzędnicy się strasznie boją. Nie może być inaczej w sytuacji, kiedy samorząd jest największym pracodawcą na danym obszarze. I można się ze złości ugryźć we własny zadek, ale nic z tym człowiek nie zrobi. Może co najwyżej emigrować wewnętrznie. Albo założyć własny interes, najlepiej internetowy, bo na terenie gminy niepokorni nie mają szansy.
Triumf kolektywizmu
Wracając do Moniki, tej po trzech fakultetach, która nie może znaleźć pracy zgodnej z kompetencjami i zazdrości nie tylko kuzynowi, który załapał się na posadę w sekretariacie sądowym, ale nawet wujostwu wykonującemu proste roboty fizyczne w tej instytucji. Powszechnie się uważa, iż nepotyzm ma miejsce zwłaszcza tam, gdzie są do wyjedzenia szczególnie smaczne konfitury, duże apanaże, nobilitujące społecznie kontrakty. I to wszystko prawda. Tam, gdzie jest wiele do podziału, wielcy się dzielą i przydzielają stanowiska. Kumplom, szwagrom, kuzynom i ich dzieciom. Jakiś czas temu opinia publiczna ekscytowała się losami córki byłego ministra finansów Jacka Rostowskiego, Mai, która najpierw, tuż po studiach, została członkiem gabinetu politycznego Radosława Sikorskiego, eks-szefa MSZ. Potem, po medialnej awanturze, ekspertką w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych. Sprawa zeszła z nagłówków, więc nie ma sprawy. Albo ta historia z Adamem Jarubasem, marszałkiem województwa świętokrzyskiego, który ostatnio kandydował z ramienia ludowców na fotel prezydencki. Media mu wówczas wyciągnęły, że jego najbliżsi pracują na posadach ściśle związanych z jego stanowiskiem. Żona jest kierownikiem gminnego referatu ds. pozyskiwania funduszy unijnych, a brat Krystian wiceszefem powiatowego urzędu pracy i radnym sejmiku. Jarubas nie widział w tym niczego nagannego. Tłumaczył, że jeśli bliscy polityków są odpowiednio wykształceni, to nie ma sprawy. Wybory się skończyły, sprawa nepotyzmu polityka PSL także. Może z tego powodu, że, jak podnosi prof. Wojciszke, choć aspirujemy do indywidualistycznej kultury Zachodu, wciąż tkwimy w tej wschodniej, kolektywistycznej, gdzie człowiek jest jedynie listkiem na drzewie, źdźbłem trawy na stepie. To zupełnie inne wizje świata, porządku społecznego, państwa. – W indywidualistycznych kulturach zachodnich instytucje publiczne służą dobru jednostki – wywodzi prof. Wojciszke. Ludzie się dobrowolnie stowarzyszają, mając nadzieję, że te instytucje będą służyły dobru wspólnemu. Wybierając do publicznej służby najlepszych, żeby jak najlepiej było jednostkom. Z kolei ta kolektywistyczna, patriarchalna wizja świata zakłada, iż wszyscy w klanie mają świadczyć usługi na jego rzecz. Im bardziej ktoś lojalny, tym bardziej może liczyć na wynagrodzenie. Mierny, bierny, ale wierny – jak to się mówi.
Ćwierć wieku temu z okładem, za czasów komuny, o przydatności człowieka do pełnienia jakiejś funkcji decydowała jego polityczna postawa: członkowie PZPR mogli liczyć na lepsze stanowiska i pensje niż reszta podejrzanego ideologicznie towarzystwa. Odpowiedzią na to były nieformalne związki społeczne. Taka anegdota: moja ciotka, pani z inteligenckiego domu, niepracująca, nieźle sytuowana, wydająca herbatki i obiady dla swoich psiapsiółek i ich mężów, zaangażowała się w latach 80. ubiegłego wieku w komitet kolejkowy usytuowany przy sklepie mięsnym w Gliwicach. Ona i jej koleżanki spędzały długie godziny na naklejaniu na arkusze papieru kwadracików wydzieranych z kartek na mięso i pijąc wódkę z przedstawicielami klasy robotniczej, czyli ekspedientkami owego sklepu. Na szali leżały dodatkowe kilogramy chabaniny, a czasem szynka, której nie powąchali nawet klienci tego sklepu. Ciotka była tym wszystkim nieco zażenowana, ale tłumaczyła mi, młodej i gniewnej, że trzeba jakoś sobie dawać radę. Ale powiedzmy, że to były inne czasy, kiedy ludzie musieli tworzyć nieformalne związki, aby przetrwać. Podobnie było w komunistycznych Chinach, którym społeczny rytm nadawały tzw. guanxi – kręgi znajomych, bez których funkcjonowanie było niemożliwe. Guanxi sprowadza się do tego, że jesteś tym, kogo znasz. Pozostaje pytanie, dlaczego dziś wciąż tkwimy w tym zaklętym kręgu. Na każdym poziomie życia publicznego. Rozglądamy się za znajomymi, którzy mogą coś załatwić. Robotę, zlecenie, leczenie w publicznej placówce zdrowia. – To drugie życie, podziemne, toczy się dalej – ocenia Krzysztof Korzempa. Jest całkiem inne niż to oficjalne, poprawne polityczne, uzbrojone w standardy. Jeśli masz znajomości, możesz się czuć niczym atrakcyjny Kazimierz, choćbyś zamiast mózgu miał spleśniałe pakuły. Jeśli nie, jesteś nikim.
Wszędzie to samo szambo
Sprawa Moniki – nie ukrywam, że jasny szlag mnie trafia, kiedy o niej myślę i piszę – jest jedną z wielu tragedii rozgrywających się na scenie wymiaru sprawiedliwości. Co jest tym bardziej bolesne, że jeśli tam jest kiepsko, to gdzie indziej może być tylko gorzej. Nie ma się do kogo odwołać, pożalić, domagać prawdy. Jej historię wybrałam z kilku, jakie poznałam tylko w ciągu ostatnich kilku miesięcy, głównie z tego powodu, że jest bardzo wyrazista, wręcz przegięta, taka, o których człowiek myśli: to niemożliwe, to nie powinno się wydarzyć. Ale mogłabym opowiedzieć jeszcze wiele innych. Choćby o egzaminach na aplikacje prawnicze, do których pytania były znane gronu wtajemniczonych. Czytaj: dzieciakom urzędujących sędziów. Nie lepiej jest w służbach – policji, ABW, BOR. Są egzaminy, procedury, ale i tak przyjmują tego, kto może się wylegitymować wujkiem w mundurze. Albo oświata. To także jest dramat. Katarzyna ze Świętokrzyskiego opowiada swoją historię. – Pracowałam w szkole jako bibliotekarka. Po studiach, z pełnymi kompetencjami. Byłam dobrze oceniana, kochałam tę robotę z dzieciakami. Ale pięć lat temu, po wyborach samorządowych, nastał nowy wójt. A ja miałam tego pecha, że zaszłam w ciążę i poszłam na macierzyński. Jak wróciłam, okazało się, że jestem niepotrzebna. Jeszcze mnie przetrzymano przez rok, w okresie ochronnym. Zaraz potem dostałam wypowiedzenie z powodu zmian organizacyjnych w szkole. Likwidacja stanowiska. Ale na moje miejsce gładko weszła bratowa sekretarza gminy. Starszy kolega także stracił pracę, na rzecz córki wójta. Państwo w państwie, gdzie pracę mogą mieć tylko znajomi królika. Reszta to mierzwa. I nikt nie powie mi, że samorząd musi oszczędzać, że zadania zlecone niedopłacone przez państwo. Od 2010 roku wójt zatrudnił w tej szkole 15 nowych nauczycieli i tyle samo nowych osób w administracji – ciągnie opowieść. Katarzyna dziś pracuje w sklepie spożywczym. Sprzedaje chleb, kiełbasę, piwo i jabole. Za najniższą krajową, choć i to sobie chwali. Bo ten kolega równolegle z nią zwolniony nie ma niczego.
Układy i układziki
Z nepotyzmem jest jeszcze i ten problem, że choć oficjalnie go potępiamy, to tak naprawdę nie widzimy w nim niczego złego. Krzysztof Korzempa ubolewa: kiedy się wyrywa, wykłóca, ludzie mają go za świra. No bo o co się piekli, że wujek przyjął do roboty syna swojego szwagra? Przecież rodzina to podstawowa jednostka ładu społecznego. – Już mi to bokiem wychodzi – wzdycha Korzempa. Zwłaszcza to, że każda dyskusja, na każdym poziomie, kończy się w ten sam sposób: mrugnięciami okiem, uśmieszkami, wzruszeniem ramion. Przecież wiecie, rozumiecie, takie jest życie. Kto nie z nami, ten przeciw nam. Trudno udowodnić nepotyzm w sądzie, bo ten nie ogranicza się do prostych schematów: ojciec przyjmuje do roboty córkę, a matka syna.
Profesor Wojciszke także przyznaje, że sprawa jest dużo bardziej skomplikowana. Nakładają się na siebie różne układy, kolesiostwo ma wymiar krzyżowy: ty weź do roboty moją kochankę, a ja przyjmę za to twoją teściową. I znów wszyscy uśmiechają się porozumiewawczo i trącają ramionami. Sąd, nawet jeśli przyjmiemy, że będzie bezstronny, umorzy sprawę. Nie ma się do czego przyczepić. Co gorsza, nie ma komu tego kontrolować. Z sądami już się rozprawiliśmy, o Najwyższej Izbie Kontroli jakoś hadko wspominać, choć i ona zajmowała się tym problemem (że wspomnę o raporcie dotyczącym przetargów drogowych organizowanych w ostatnich latach przez GDDKiA, w którym zwłaszcza łódzki oddział Dyrekcji został fatalnie oceniony. Jako ten, gdzie w „komisjach przetargowych zasiadały osoby, których krewni pracowali w firmach wygrywających przetargi, pracownicy GDDKiA dorabiali sobie w firmach, które zwyciężyły w przetargach”. Ech, życie. Bo najgorsza sprawa to taka, że owego nepotystycznego bajzlu nie ma – tak naprawdę – kto kontrolować. Bo jeśli media na poziomie centralnym zachowują się jak znudzone zabawką szczeniaki, porzucając starą na rzecz nowej, bardziej atrakcyjnej, to te lokalne mają syndrom niekochanych, katowanych i totalnie zastraszonych dzieci. Ot, taki drobny przykład z Somonina koło Kartuz, gdzie na stanowisko gminnego urzędnika w konkursie została wybrana kobieta bez wykształcenia, pokonując ponad 30 lepiej przygotowanych do tej funkcji rywali. Z tego (miejmy nadzieję, że tylko z tego) powodu, iż wcześniej była tam na stażu. W tej samej gminie były jeszcze dwa podobne przypadki, które przeszłyby bez żadnego echa, gdyby nie portal Kartuzy.info. – Efektem naszych publikacji był akt oskarżenia z art. 212 k.k. wystosowany przez wójta. I wycofany po drugiej rozprawie – opowiada Bartosz Kitowski, redaktor naczelny portalu. Tłumaczy, że oni sobie mogą pozwolić na niezależność i krytyczne spojrzenie, bo jako nieliczni w regionie nie biorą ani grosza od samorządu. I to im pozwala zachować niezależność. Reszta medialnego towarzystwa musi się uśmiechać nawet wówczas, kiedy im sikają na głowy. Nic się nie stało.
Bez polowania na czarownice
Nepotyzm nie zawsze bywa zły. Po tym wszystkim, co wcześniej napisałam, pewnie to zdanie brzmi niczym herezja, ale będę się przy nim upierać. Bo weźmy jako przykład dowolną firmę rodzinną: to, że po ojcu sukcesję przejmuje syn albo córka, mógłby zakwestionować tylko szaleniec. Tak samo jak fakt, że prywatny właściciel zatrudnia na kierowniczych (i nie tylko) stanowiskach swoich krewniaków i znajomych. Jego przedsiębiorstwo, jego pieniądze, jego ryzyko. Jednak spojrzenie się zmienia, kiedy rzecz dotyczy domeny publicznej. To nie powinna być prywatna piaskownica. Ale jest. Wbrew temu, co oficjalnie się mówi. A te wszystkie konkursy, przetargi, te wszystkie przepisy i kodeksy etyczne to, niestety, jeden wielki pic. Ustawka. Listek figowy skrywający społeczną słabiznę. Bo nie wystarczy ogłosić konkursu na stanowisko w publicznym urzędzie, podając wymagania – te można tak sprokurować, aby odpowiadał im tylko jeden, z góry wyznaczony człowiek. Należałoby jeszcze wyjaśnić, skąd i dlaczego wzięły się takie, a nie inne wymagania. Profesor Wojciszke opowiada o takim właśnie wyścigu do posady z wynikiem z góry przesądzonym, gdzie kandydat na podrzędne stanowisko urzędnicze miał się wykazać znajomością listy słów, jakich użył Adam Mickiewicz, pisząc „Pana Tadeusza”. Jako że znał wcześniej pytanie, przegonił konkurentów, którzy w koszmarnych snach nie byliby w stanie przewidzieć tego zadania.
– Wiadomo, że te wszystkie konkursy na stanowiska to bullshit – uśmiecha się znajomy HR-owiec z pewnej publicznej instytucji. I przekonuje mnie, iż to, że bierze się ludzi z polecenia, po znajomości, jest jak najbardziej w porządku. Tworząc jakiś zespół, należy tak wybierać do niego jednostki, aby mieć do nich zaufanie. Kompetencje są ważne, ale nie najważniejsze, bo zawsze można uzupełnić wykształcenie, trochę się podszkolić. Jednak zaufania nie zastąpi nic. – Świadectwa, certyfikaty to są zimne, puste dokumenty. Dla mnie bardziej się liczy, kiedy ktoś, kogo znam, komu ufam, mówi: to jest człowiek, na którego można liczyć – dorzuca. Można i tak.
„Nepotyzm bywa określany mianem pasożytnictwa rodziny lub klanu na państwie. Częste występowanie tego zjawiska sprawia, że interesy państwowe i społeczne schodzą na drugi plan, a rolę pierwszoplanową odgrywają prywatne interesy urzędników. Faworyzowanie członków rodziny przy zatrudnianiu w instytucjach państwowych jest zaprzeczeniem idei merytokracji oraz sabotowaniem demokratycznego państwa prawa” – możemy przeczytać na stronie Polskiej Fundacji Przeciwko Nepotyzmowi (http://www.antynepotyzm.pl). Dlaczego to jest złe? Nie tylko z tego powodu, że Monika czy Rafał przeżywają osobisty dramat i nie mogą znaleźć pracy, która by odpowiadała ich wykształceniu, zdolnościom i predyspozycjom. Ta nepotystyczna dyskryminacja sprawia, że marnujemy ludzkie talenty, wysyłamy w kosmos energię społeczną i entuzjazm, do śmietnika wyrzucamy wskaźniki efektywności pracy. Jest jak za PRL-u: czy się stoi, czy się leży. I tak pieniądze wpłyną na konto. Ty mnie posmyrasz po plecach, ja cię też podrapię.
Ale żeby nie było, iż jesteśmy tacy najgorsi. Na całym wielkim, także tym lepszym w naszym mniemaniu, świecie, występuje podobne zjawisko. To dlatego ludzie z klanu Kennedych byli i są ważnymi graczami na amerykańskiej scenie, z tego samego powodu za wschodnimi granicami Polski rządzą oligarchowie. I choć cywilizowany, demokratyczny świat stara się jakoś z tym walczyć, nie za bardzo mu to wychodzi. Bo może prawda jest taka, że nepotyzm leży w naszej ludzkiej naturze. Jak opowiada prof. Wojciszke, kiedy robiono badania wśród zawodowych żołnierzy, pytając ich o sfabrykowaną akcję dywersyjną, jej oceny były ściśle uzależnione od okoliczności, w jakich ją przedstawiono. Kiedy ankietowani słyszeli, że to wróg wyciął nam jakiś wredny numer, byli bardziej skłonni oceniać te działania jako niemoralne, niż gdy mieli świadomość, że to „nasi” wymyślili taki świetny podstęp.
Tak, nie da się ukryć, znów niepostrzeżenie pojawia się kategoria „my” skonfliktowana, wroga „onym”. A że ludzie żyją z kontaktów społecznych, a w dodatku jako polskie społeczeństwo jesteśmy bardzo nieufną nacją unikającą kontaktów z obcymi, wolącą się kolegować z rodziną i szeroko pojętymi swojakami, co potwierdza znów tegoroczna Diagnoza Społeczna, wszystko staje się bardziej zrozumiałe. Co nie znaczy, że jasne jak słońce. Bo nepotyzm – co podnoszą wszyscy moi rozmówcy – to rodzaj korupcji. Coś w rodzaju kradzieży, a na pewno wielka nieuczciwość. Którą ludzie się nawzajem zarażają od siebie. Profesor Bogdan Wojciszke podaje przykład działania tego mechanizmu: w Holandii, bardzo praworządnym państwie, postanowiono sprawdzić, ilu ludzi będzie skłonnych postawić rower w miejscu zakazanym, jeśli dostanie ku temu zły przykład. Badacze, żeby się o tym przekonać, zastosowali wybieg: stawiali swój rower tuż pod znakiem zakazu. I się okazało, że tam, gdzie stawał nielegalny rower, znajdowały się rzesze naśladowników. – Bo nieuczciwością ludzie się szybko zarażają. Łatwiej nam łamać reguły, kiedy widzimy, że ktoś wcześniej już to zrobił. W dodatku bezkarnie – mówi prof. Wojciszke.
Idée fixe Krzysztofa Korzempy i jego fundacji jest wprowadzenie takich zmian w ustawodawstwie, żeby nepotyzm zrównać z korupcją i podobnie go spenalizować. Wojciszke jest przeciwny. Nie ideologicznie, ale z praktycznego punktu widzenia. Jego zdaniem wymagałoby to nowego zastępu pilnujących. A kto miałby ich pilnować? Bo przecież nie Najwyższa Izba Kontroli. I sama już nie wiem, czy to wszystko jest bardzo zabawne, czy przytłaczająco smutne.
Kolektywistyczna wizja świata zakłada, że wszyscy w klanie mają świadczyć usługi na jego rzecz. Im bardziej ktoś lojalny, tym bardziej może liczyć na wynagrodzenie
Od dwóch tygodni w cyklu „Wkurzeni.PL” opisujemy zjawiska, które budzą w Polakach złe emocje. W pierwszym odcinku Mira Suchodolska szukała przyczyn naszych niespełnionych aspiracji i poczucia zmarnowanej szansy, które nie omija ani młodych, ani starych. We wtorkowym numerze DGP Maciej Miłosz zastanawiał się, ile jest w tym rozczarowaniu naszej winy.
Tydzień temu w tekście „Nierówności: Wyścig z żółwiem” Anna Wittenberg przekonywała: „Jeśli coś naprawdę denerwuje Polaków, to fakt, że inni mają więcej. A my nie mamy ich jak dogonić”, co we wtorkowym wydaniu kontrował Marcin Hadaj, pisząc o magicznej utopii równości
W najbliższy wtorek Marcin Hadaj o tym, czy nepotyzm rzeczywiście powinien nas tak oburzać, a za tydzień, w czwartym odcinku cyklu Wkurzeni.pl, Anna Wittenberg o pułapkach demografii
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama