Szczyt NATO w przyszłym tygodniu może być przełomowy. Prezydent USA coraz krytyczniej wypowiada się o sojusznikach w Europie i podobnież chce wycofać wojska z Niemiec
Dean Williams bardzo przypominał mi dziadka. Miał, jak on, pociągłą twarz, podobnie się poruszał i tak samo lubił opowiadać historie o wielkich ludziach i bohaterskich czynach. Były wciągające i pouczające, choć nie zawsze dobrze się kończyły. W ten sposób profesor Uniwersytetu Harvarda i mój dziadek realizowali swoje cele dydaktyczne – jeden wobec studentów, drugi wobec wnuków.
Służba wojskowa w Grodnie, wojna z Niemcami, niewola w Prusach Wschodnich, brawurowa ucieczka, a potem prześladowania przez UB – te historie fascynowały. Ale dziadek nie chciał budować mitów. „Maszerowaliśmy wtedy nocą przez las. Nagle pojawił się oficer na białym koniu, który wyglądał na generała. Kazał nam zawracać i wystrzelił z pistoletu. Rozświetliło się wtedy całe niebo i zaczęła w nas walić niemiecka artyleria. Wszędzie był tylko ogień i zamęt” – tak wspominał walki nad Narwią we wrześniu 1939 r.
Ten opis pamiętam od dziecka. Dopiero później dowiedziałem się, że była to część losów 33 Dywizji Piechoty, która już przy pierwszym poważniejszym zetknięciu z wrogiem poniosła wielkie straty. Niemcy uderzyli na polskie jednostki, które były w trakcie przegrupowań i wkrótce miały przejść do natarcia. „Na obronę Różana spada, poza ulewą bomb i granatów nieprzyjaciela, seria groźniejszych w swych skutkach sprzecznych rozkazów własnych dowództw” – pisał o walkach w tamtym rejonie Apoloniusz Zawilski, autor monografii „Bitwy polskiego września”. Chaos tamtej nocy nad Narwią był tak wielki, że Polacy strzelali także sami do siebie – opisuje Zawilski. Tę katastrofę wykorzystali Niemcy, którzy zaraz potem podeszli aż nad Bug. Być może więc ten generał na białym koniu wcale nie musiał być niemieckim dywersantem, jak przypuszczał mój dziadek. Możliwe, że przekazywał tylko kolejne rozkazy dowództwa lub samego Wodza Naczelnego.
Ta historia przypomniała mi się, gdy prof. Dean Williams opowiadał o swoich australijskich bohaterach. Było to półtora roku temu, kiedy prof. Cezary Wójcik zorganizował pierwszą edycję Leadership Academy for Poland i wybitni edukatorzy przedstawiali, czym powinno być przywództwo we współczesnym świecie. Dla wielu Australijczyków legendami są Robert O,Hara Burke i William John Wills, którzy w 1860 r. ruszyli z pierwszą ekspedycją w głąb kontynentu. Trasa wiodła z Melbourne na północ i z powrotem, czyli ponad 3 tys. km w jedną stronę. Były to głównie pustynie i busz, gdzie nigdy wcześniej nie dotarł biały człowiek. Burke i Wills badali, czy i gdzie występują tam jeziora, złoto i inne bogactwa. Mieli też wyznaczyć trasę dla planowanego telegrafu. Dużą część tych zadań wypełnili, ale sami nie przeżyli misji. Zginęli z wycieńczenia i chorób po dziesięciu miesiącach wędrówki. Z 19 uczestników ekspedycji żywy powrócił tylko jeden.
– To była heroiczna wyprawa, ale czy na tym powinno polegać przywództwo? Czy ci ludzie naprawdę musieli zginąć? Do samej śmierci Burke i Wills strzelali do Aborygenów, a przecież właśnie dzięki nim mogli ocaleć. To oni przecież wiedzieli, jak przeżyć na bezludziu i gdzie znaleźć żywność i wodę – tłumaczy prof. Dean Williams. Z reguły mówi spokojnie, ale temat przywódców, którzy wiodą ludzi na manowce, nie zostawia go obojętnym. Williams doradzał m.in. władzom wielu państw w Azji i Afryce i wie, że życie społeczeństw może być lepsze, jeśli organizują je mądrzy liderzy. – Muszą to być ludzie, którzy są kreatywni i otwarci na współpracę. Współczesne wyzwania są zbyt skomplikowane, by ich rozwiązanie powierzyć tzw. wielkim ludziom, którzy wszystko wiedzą lepiej i sami o wszystkim chcą decydować – uważa prof. Williams.
Wykładowca z Harvardu ma oczywiście rację, ale co stanie się, gdy obecne problemy będą nadal rozwiązywane według starych recept? Nasz świat czekają przecież wielkie zmiany – niestety, nie do końca na lepsze. Oby nie było to coś, co przypomina wrzesień 1939 r. z opowieści mojego dziadka. Jest to jednak z pewnością podróż w nieznane – podobna do tej, którą 150 lat temu rozpoczęli Australijczycy. Tylko kto teraz będzie nam przewodził? Czy znowu ci, którzy wszystko wiedzą lepiej, nie chcą współpracy, pogardzają innymi i z nimi walczą, a w konsekwencji wywołują chaos?

NATO gorsze od NAFT-y

„Właśnie rozmawiałem z królem Salmanem z Arabii Saudyjskiej i wyjaśniłem mu, że z powodu zamieszania i dysfunkcji w Iranie i Wenezueli proszę, by Arabia Saudyjska zwiększyła wydobycie ropy, może nawet do 2 mln baryłek dziennie, aby nadrobić różnicę. Ceny są za wysokie! Zgodził się!” – ogłosił tydzień temu na Twitterze prezydent USA Donald Trump. Kilka dni później informował, że rozmowy z Koreą Północną idą dobrze, i przypominał, że od ośmiu miesięcy Pjongjang nie przeprowadził żadnego testu nuklearnego i rakietowego. „Cała Azja jest zachwycona. Gdyby nie ja, bylibyśmy teraz na wojnie z Koreą Północną!” – napisał.
Od kilku miesięcy Trump jest w ofensywie. Realizuje kolejne pomysły, jego kandydaci wygrywają w różnego rodzaju wyborach, a jego popularność jest na poziomie wyników Baracka Obamy w tym samym okresie prezydentury. Ma duże szanse na reelekcję. Wielu Amerykanów sądzi, że jedynie Trump jest w stanie poradzić sobie z problemami, których inni bali się nawet podjąć. Ceny ropy są wysokie? Bo państwa OPEC i Rosja ograniczały przez półtora roku produkcję, a teraz zwiększyły wydobycie tylko o milion baryłek dziennie. W takiej sytuacji wkracza prezydent, który jednym telefonem do króla rozwiązuje problem. Albo rosnące zagrożenie wojenne na Półwyspie Koreańskim? Z tym nie mógł sobie poradzić żaden z powojennych prezydentów USA. W tym przypadku Trumpowi wystarczył jeden dzień, by przekonać Kim Dzong Una do rezygnacji z broni jądrowej i wejścia na drogę pokoju.
Takie „załatwianie” trudnych spraw między przywódcami rzeczywiście może robić wrażenie. Dobre relacje między nimi oraz ich odważne decyzje mają sprawić, że skorzystamy na tym wszyscy – lepiej będzie się przecież rozwijać gospodarka i większe będzie nasze bezpieczeństwo. To oczywiście świetne przesłania dla propagandy i PR, ale czy tak rzeczywiście działa świat? Czy w ten sposób uwzględniane są kluczowe interesy zainteresowanych stron? A co, jeśli liderzy się nie lubią, mylą albo świadomie wprowadzają w błąd?
Arabia Saudyjska produkuje 10 mln baryłek ropy dziennie. Zwiększenie wydobycia o 2 mln i to po jednym telefonie z Waszyngtonu byłoby rzeczywiście wielkim osiągnięciem. Jednak już dzień po triumfalnych zapowiedziach Donalda Trumpa Biały Dom w oficjalnym komunikacie przyznał, że sprawy mają się inaczej. – Król Salman potwierdził, że Królestwo utrzymuje wolne moce produkcyjne na poziomie dwóch milionów baryłek dziennie, które roztropnie wykorzysta wówczas, jeśli będzie to konieczne, aby w ten sposób zapewnić równowagę na rynkach – ogłosił rzecznik Białego Domu. Jeszcze trudniejsza jest kwestia negocjacji o rozbrojeniu nuklearnym Korei Północnej, która jak na razie, według ocen ekspertów, w szybkim tempie modernizuje swoje instalacje atomowe.
W przyszłym tygodniu Donald Trump przyjedzie do Brukseli na szczyt NATO i będzie zajmował się problemami Europy. „Kiedy spotkaliśmy się w styczniu, mówiła pani o zakupach sprzętu wojskowego, w tym samolotów F-35, w Stanach Zjednoczonych. To były dobre pierwsze kroki. Rozumiem wewnątrzpolityczne presje, ale coraz trudniej jest wyjaśnić amerykańskim obywatelom, dlaczego niektóre kraje nie wypełniają naszych wspólnych zobowiązań w dziedzinie bezpieczeństwa” – napisał niedawno prezydent USA do premier Norwegii Erny Solberg. Na zakończenie dodał, że podczas szczytu trzeba wzmocnić wiarygodność Sojuszu i oczekuje od Norwegii „mocnego ponownego zobowiązania do realizacji ustalonych celów”. Listy o podobnej treści i formie otrzymali również przywódcy kilku innych państw europejskich.
Dobrze, że jest ktoś, kto mobilizuje Europejczyków, by bardziej dbali o swoje bezpieczeństwo. Jest również oczywiste, że wobec nowych zagrożeń NATO musi mieć wiarygodne środki do odstraszania potencjalnych agresorów. Tylko czy naprawdę taki jest też cel Trumpa? Obejmując prezydenturę, twierdził, że NATO jest „przestarzałe”. Później dystansował się od tej opinii, lecz wątpliwe, by jego zdanie o Sojuszu istotnie się poprawiło. Na spotkaniach z europejskimi liderami mówił, że „NATO jest tak samo złe jak NAFTA”, czyli Północnoamerykański Układ Wolnego Handlu. A według Trumpa NAFTA to „najgorsza umowa w historii Ameryki”, z której chciał się wycofać, ale na razie renegocjuje warunki z Kanadą i Meksykiem. Podczas rozmów ze szwedzkim premierem Stefanem Löfvenem mówił z kolei, że USA powinny współpracować z NATO tak jak Szwecja, która nie jest członkiem Sojuszu. Potem współpracownicy prezydenta przekonywali, że ich szef żartował. Żartował?
W ostatnim czasie amerykański prezydent coraz krytyczniej wypowiada się o europejskich sojusznikach. – W kwestii handlu Europa jest gorsza od Chin – miał mówić prezydentowi Francji Emmanuelowi Macronowi, któremu zaoferował układ handlowy w zamian za wyjście z Unii Europejskiej. Taka Unia bez Francji nie miałaby już większego sensu. Nie miałaby też znaczenia na świecie i nie byłaby w stanie skutecznie walczyć w wojnach handlowych z Chinami czy USA. Prowadziłoby to do dalszej marginalizacji i destabilizacji . A może właśnie o to chodzi? Obawiam się, że w tym przypadku mógł nie być to żart.

Europa bez Amerykanów

Nie jest jasne, na ile poważne są doniesienia dziennika „Washington Post” o możliwym wycofaniu wojsk amerykańskich z Niemiec. Obecnie stacjonuje tam 35 tys. żołnierzy z USA, podczas gdy w latach 80. było ich tam prawie 250 tys. W ostatnich latach zajmowali się głównie operacjami poza Europą. Niewykluczone więc, że informacje gazety wynikają z rutynowych działań planistycznych Pentagonu. A co jeśli jest inaczej? W końcu Niemcy wydają na obronność tylko 1,2 proc. PKB zamiast 2 proc., mają ponad 60 mld dol. nadwyżki w handlu z USA, a Angela Merkel „ucieleśnia wszystko to, czego nienawidzi Donald Trump” (miał sam to powiedzieć podczas szczytu G7). Amerykański prezydent nie odniósł się bezpośrednio do rewelacji „Washington Post”, które zapowiadałyby przecież wielką geopolityczną zmianę na Starym Kontynencie. Czy na lepsze? Być może część tych sił trafiłoby do Polski, ale czy dzięki temu NATO byłoby silniejsze, a Europa bezpieczniejsza? Dotychczasowy układ sił dał Europejczykom ponad 70 lat pokoju.
Po rozmowach z Kim Dzong Unem prezydent Trump nakazał wstrzymanie ćwiczeń wojskowych z armią południowokoreańską, które miały odbyć się w tym roku. Według amerykańskiego przywódcy te „gry wojenne” są „bardzo prowokacyjne” i dla dobra negocjacji z Kimem należy je zawiesić. Być może to podejście jest słuszne, chociaż kłóci się z zapowiedziami Waszyngtonu, który chce utrzymać „najwyższą presję” na Koreę Północną do czasu jej pełnego rozbrojenia nuklearnego. Zakładając, że ostatecznie do tego właśnie dojdzie, to co będzie finalną nagrodą dla Pjongjangu? Czy również rozbrojenie reszty półwyspu, w tym ewakuacja 25 tys. amerykańskich żołnierzy z Korei Południowej? Do takiego scenariusza nie chcą dopuścić władze w Seulu, ale czy ich argumenty będą miały dość siły, gdy wielcy przywódcy będą chcieli realizować swoją wizję „nowego ładu pokojowego w Azji”?
Być może już wkrótce poznamy, jaka jest wizja Trumpa dla Europy. Niedawny szczyt grupy G7 w Kanadzie pokazał, że nie pasuje mu obecny model Zachodu i chce go zmienić. Być może podobną „dysrupcją” okaże się szczyt NATO w przyszłym tygodniu w Brukseli. Niewykluczone, że sojusznicy staną się gorsi od niedawnych wrogów Ameryki i mimo dobrej woli nie da się z nimi porozumieć. Zaraz odbędą się rozmowy Donalda Trumpa z Władimirem Putinem w Helsinkach.
Amerykańsko-rosyjska masa negocjacyjna jest już naprawdę duża. W najbliższych miesiącach zaczną ponownie obowiązywać sankcje USA wobec Iranu i prezydent Trump zapewne jeszcze zwiększy presję na ten kraj. Niewykluczone są nawet akcje militarne. W takiej sytuacji potrzebni będą Rosjanie, którzy już okazali się pomocni i w czerwcu zgodzili się na zwiększenie wydobycia ropy. Co uzyskają w zamian? Więcej możliwości działania w Syrii? Więcej swobody wobec Ukrainy? Możliwe. A jakieś obietnice dotyczące zjednoczonej Europy? W końcu obydwaj prezydenci tak bardzo jej nie lubią i chcą zmiany status quo. Nie znajdują tam też przywódców, z którymi mogliby się porozumieć. Tego od razu się nie dowiemy – także dlatego, że część rozmów ma się odbyć bez jakichkolwiek doradców. Usłyszymy zapewne tylko, że dzięki dobrej woli i mądrości dwóch wielkich ludzi świat stanie się lepszy i bezpieczniejszy oraz że powinniśmy im zaufać. W takich sytuacjach zawsze przypominają mi się nauki dziadka i prof. Williamsa.