W linii prostej z Talkalach do Ajdamun jest 5 km. Jadąc samochodem trasa wydłuża się siedmiokrotnie. Przed rozpoczęciem wojny domowej w Syrii dało się ją pokonać w niecałą godzinę. Teraz między syryjskim miasteczkiem a libańską wioską nikt się nie przemieszcza.

Po środku jest granica. Granica między strachem a nadzieją.

Ibrahim wraz z rodziną do Ajdamun dotarł samochodem ponad trzy lata temu. Od tej pory pozostaje mu tylko wspomnienie domu oraz pola, które uprawiał. Wspomnienie tym boleśniejsze, że codziennie może obserwować swoje dawne gospodarstwo. Z wynajętego od libańskiego właściciela budynku roztacza się panorama na tereny przygraniczne. Nawet nie mając lornetki da się swobodnie rozróżnić poszczególne zabudowania.

"Patrząc na swój dom, mam nadzieję, że kiedyś wrócą normalne czasy. Wierzę, że my też będziemy mogli normalnie żyć, normalnie to znaczy tak jak dawniej" – mówi PAP Samira żona Ibrahima.

Na razie normalnie żyć się nie da. Byt rodziny zależny jest od pomocy innych. Libańczycy nie pomagają już od wielu miesięcy. Sami są w bardzo trudnej sytuacji. Leżący na północy Libanu dystrykt Akkar w muhafazie (prowincji) Dystrykt Północny to najbiedniejsza część kraju. Wsparcie przychodzi od organizacji międzynarodowych. Jedną z nich jest Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM), które m.in. pomaga w zabezpieczeniu dachu nad głową syryjskim uchodźcom.

Z tego typu pomocy korzysta Dżamili i jej rodzina. Piętnaście osób mieszka w garażu, za wynajem którego co miesiąc trzeba zapłacić 200 dolarów plus około 30 dolarów za wodę. Mąż Dżamili ima się różnych zajęć, najczęściej są to prace budowlane. Zarobki są kiepskie, a zlecenia też nie trafiają się codziennie. Gdyby nie wsparcie oferowane przez PCPM rodzina mogłaby pozostać bez dachu nad głową.

Byłoby łatwiej, gdyby Syryjczycy mogli w Libanie pracować legalnie. To jest jednak zabronione. Zabronione jest również tworzenie obozów dla uchodźców. Ci, którym nie udało się znaleźć miejsca w garażu, pustostanie bądź czymkolwiek, co otoczone jest murowanymi ścianami i przykryte dachem, stawiają nielegalne obozowiska. Według przedstawicieli PCPM takich obozowisk tylko w dystrykcie Akkar jest około 400.

W miejscowości Bire trafiam do jednego z nich. W dziesięciu namiotach rozlokowanych między zaniedbanym polem a domami Libańczyków żyje 60 osób. Namioty zbudowane są przede wszystkim z folii i fragmentów plastikowych opakowań. Na górze leżą stare opony, które mają zabezpieczyć konstrukcję przed porywistym wiatrem. Nie zabezpieczą jednak przed przenikliwym zimnem.

W grudniu w Bire oraz w położonych wyżej na terenach górskich miasteczkach i wsiach jest różnie. Jednego dnia mamy 16 stopni Celsjusza, drugiego 8. W nocy tak ciepło już nie jest. Temperatura spada nawet poniżej zera. Zimno, czy to między foliowymi workami, czy betonowymi ścianami, daje się jednakowo we znaki wszystkim ludziom.

Większość rodzin przed poprzednimi okresami zimowymi otrzymała duże zapasy koców. Zakupione zostały również specjalne piece, które stosowane są także w domach Libańczyków. Piece te ogrzewają tylko jedno pomieszczenie, a ciepło tak naprawdę odczuwalne jest jedynie w promieniu półtora do dwóch metrów od urządzenia. Żeby uzyskać choć tyle, trzeba wydać dziennie nawet do 10 dolarów.

PCPM wspiera część rodzin dofinansowując zakup oleju opałowego, który stosowany jest do ogrzewania pomieszczeń. To druga forma pomocy realizowanej przez polską organizację działającą w Libanie. Są też inne jak np. ambulans, przemieszczający się po miasteczkach i wioskach regionu Akkar, z lekarzami przyjmującymi pacjentów również w prowadzącej podstawową opiekę zdrowotną klinice w Bire.

Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej rozpoczyna także program kursów ochrony przeciwpożarowej dla mieszkańców obozowisk wraz z dostarczeniem podstawowego sprzętu umożliwiającego gaszenie ognia.

"W 2015 roku w Dolinie Bekaa, czyli w miejscu, gdzie jest tych obozowisk najwięcej, zginęło w pożarach 55 osób. Co kilka tygodni otrzymujemy informacje o kolejnych ofiarach pożarów, są to głównie dzieci. Libańska straż pożarna potrzebuje czasu, by dojechać do oddalonych nieraz od głównych dróg obozowisk. Dlatego naszym zadaniem jest spowodowanie, by uchodźcy sami mogli ugasić ogień" – mówi prezes PCPM Wojciech Wilk.

Z inicjatywy PCPM powstaje szkoła dla dzieci uchodźców. W 2017 roku ma skorzystać z niej około pięciuset młodych ludzi, którzy będą brali udział w różnego rodzaju 1-3-miesięcznych kursach zawodowych.

Pomysł na szkołę jest wynikiem współpracy PCPM z libańskimi partnerami. Jednym z nich jest przywódca lokalnej społeczności szejk Mohammed Merheb, który opiekuje się uchodźcami od początku trwającej od pięciu lat wojny domowej w Syrii.

Z szejkiem spotykam się w jego biurze. Zaczynamy od wspomnień dotyczących pierwszych dni konfliktu, przez działania, które zostały podjęte, by pomóc uchodźcom przetrwać krytyczny czas. Rozmawiamy o współistnieniu wspólnot chrześcijańskich i muzułmańskich, o codziennych problemach i sprawach, które udaje się zrealizować, albo i nie.

Szejk Merheb mówi, że "najlepszym rozwiązaniem byłby oczywiście pokój i powrót ludzi do swoich domów". "Na razie, tymczasowym rozwiązaniem jest to, co staramy się robić, czyli pomagać potrzebującym, wspierać ich w codziennych sprawach. Byłoby dobrze, gdyby powstały legalne obozy dla uchodźców. Wtedy łatwiej byłoby taką pomoc organizować. Ludzie byliby w jednym miejscu" - uważa szejk.

Na takie rozwiązanie nie zgadzają się libańskie władze. Zgody na obozy nie wydano przez ostatnie pięć lat i raczej nie stanie się to i teraz po wyborze nowego prezydenta. Półtora miesiąca temu został nim maronita Michel Aoun. W 1989 roku jako dowódca libańskiej armii walczył przeciwko Syryjczykom. Teraz jest sprzymierzeńcem Damaszku, a przedstawiciele tamtejszego reżimu nie chcą uznać problemu uchodźców. Skoro nie ma problemu, to nie ma powodów podejmowania kroków zmierzających do jego rozwiązania.

Według danych Biura Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR) w Libanie przebywa nieco ponad milion Syryjczyków, którzy uciekli z kraju. Tutaj nie mają przyszłości. Z nadzieją czekają na zakończenie wojny.

Spośród członków kilkunastu rodzin, z którymi rozmawiałem podczas pobytu w dystrykcie Akkar, każdy potwierdzał, że jeśli tylko w Syrii ucichną strzały, natychmiast powróci z najbliższymi do domu. Na razie trzeba tylko wierzyć, że to będzie możliwe i czekać.