Friedrich Merz na portalu X ochrzcił właśnie nowy format wsparcia dla Ukrainy mianem Berlin Group. Brzmi jak gotowa instytucja, ale na razie jest przede wszystkim projekcją kanclerza: sprytną, medialną i, co tu kryć, skuteczną w narzucaniu ram debaty. Jest w niej oczywiście więcej myślenia życzeniowego niż faktów, ale na wyobraźnię działa znakomicie.
W polityce takie „chrzty” są po coś. Sformułowanie szybko zdobyło uwagę dziennikarzy, a nawet analityków, bo ma zadanie zasugerować wiele; że powstaje trwały format, nie kolejna improwizowana „koalicja chętnych”; że centrum koordynacji jest w Berlinie, a nie na abstrakcyjnym „Zachodzie”; i że Niemcy nie zamierzają tylko firmować europejskich uzgodnień, lecz je organizować. Ten zabieg idealnie pasuje do szerszej narracji Merza: o Berlinie jako politycznym hubie, miejscu, gdzie mają się spinać europejskie decyzje i rozmowy z Waszyngtonem w sprawie Ukrainy i warunków przyszłego procesu pokojowego. W tej opowieści nazwa jest narzędziem polityki: jest zarazem obietnicą i zaklęciem. Dając pozór formatu, ma zadziałać na publiczność, dziennikarzy i elity, zanim zdąży się wypełnić realną treścią.
Szczyt, który dowiózł i nie dowiózł
W tle Berlin Group jest wynik szczytu Rady Europejskiej w sprawie finansowania Ukrainy na kolejne lata. Rada nie dała zgody na forsowaną „pożyczkę reparacyjną” z rosyjskich aktywów, ale przyjęła rozwiązanie zastępcze: nieoprocentowany kredyt 90 mld euro, oparty na wspólnym zadłużeniu UE na rynkach i zabezpieczony jej budżetem. Jednomyślność uzyskano ceną konstrukcyjnej ekwilibrystyki – w formule wzmocnionej współpracy, z wyłączeniem Czech, Słowacji i Węgier z gwarancji finansowych.
I tu zaczyna się przestrzeń na dwie równoległe opowieści. Pierwsza głosi: to gorzki kompromis, bo brak zgody na wariant „reparacyjny” jest polityczną porażką UE i sygnałem, że Europa nie potrafi domknąć najbardziej symbolicznego, a zarazem odstraszającego instrumentu wobec Rosji. Druga opowieść, częściej obecna w zachodnich relacjach, brzmi bardziej technokratycznie: Europa wybrała to, co wykonalne, bo ścieżka z rosyjskimi aktywami wciąż jest obciążona kosztami prawnymi i finansowymi. Niektórzy komentatorzy dodają do tego trzeci wątek, ważny z punktu widzenia Merza: nawet jeśli plan A nie przeszedł, to sama presja i upór mogły wymusić plan B, czyli owe 90 mld euro. Niepowodzenie jako metoda dowiezienia minimum to narracja, która pozwala ogłosić sprawczość mimo braku wielkiego przełomu.
Słowa robią robotę?
Zwracam uwagę na ową Berlin Group, bo to klasyczny niemiecki ruch. Po pierwsze w tamtejszej kulturze politycznej to, co nienazwane bywa traktowane jak nie do końca istniejące. Po drugie ten refleks polega na tym, żeby nie czekać, aż proces dojrzeje i uzyska tytuł, tylko nazwać go wcześniej, by zaczął istnieć w wyobraźni mediów, partnerów i własnego elektoratu. Merzowi taka etykieta jest potrzebna podwójnie. Zamiast tłumaczyć niedosyt po decyzji Rady, łatwiej jest zacząć opowiadać kolejny, nowy rozdział. Poza tym nazwa daje poczucie sterowności i przywództwa. Berlin Group ma brzmieć jak format, który już ma agendę, adres i telefon kontaktowy, choć na razie ma głównie ambicję. Ale uwaga! To więcej niż tylko sprytny PR, to technologia politycznej mobilizacji. Nazwa buduje legitymację: skoro jest wende/zwrot, to trzeba się do niego odnieść; skoro jest group/grupa, to wypada do niej dołączyć albo przynajmniej wytłumaczyć, czemu się nie dołącza.
Niemcy mają szczególny talent do tego, by zjawiska i przełomy najpierw zamknąć w jednym słowie, a dopiero potem wypełniać je – konsekwentnie lub nie – treścią. Stunde Null, Energiewende, Westbindung, Zeitenwende – te pojęcia miały wyznaczyć ramę interpretacyjną, mobilizować instytucje, media i opinię publiczną. Czasem były trafną diagnozą, a czasem właśnie zaklęciem, czymś w rodzaju „niech się stanie”. Takie słowa szybko stawały się „skrzydlate”: żyły poza partyjnymi liniami, a bardzo często także poza granicami Niemiec.
I dokładnie dlatego warto patrzeć na niemiecką politykę nie tylko przez pryzmat decyzji, ale także przez pryzmat pojęć, które są przez nią tworzone i które ją napędzają. Z tego przekonania wyrósł leksykon kultury politycznej, który stworzyliśmy z okazji 20-lecia ekspertyzy niemcoznawczej w Ośrodku Studiów Wschodnich. Zbieramy w nim hasła, które opisywały kolejne epoki, ale też takie, które Niemcy wymyślali, by samym opisem pchnąć rzeczywistość do przodu. Leksykon jest otwarty, bo te pojęcia wciąż się rodzą. Berlin Group pewnie nie przetrwa próby czasu, ale jest najlepszym dowodem, że niemiecka wyobraźnia polityczna często nadal działa w trybie: najpierw nazwa, potem treść.