Powracająca jak bumerang dyskusja o czterodniowym tygodniu pracy skłoniła mnie do przyjrzenia się tematowi pracy jako takiej. Oczywiście nie chodzi o tytuł XIX-wiecznej książki Lorenza Diefenbacha, parafrazujący biblijne słowa o prawdzie, tym bardziej że stwierdzenie „praca czyni wolnym” w ubiegłym wieku nabrało zupełnie innego znaczenia. Po prostu przyjrzyjmy się, czy na skracanie czasu pracy stać w ogóle naszą gospodarkę i nas samych.
Argument nr 1: dobrostan
Głównym argumentem jest dobrostan pracowników. Europa to nie Chiny, więc nawet sama dyskusja o nieformalnym modelu pracy 996 (od godz. 9 rano do godziny 9 wieczorem przez 6 dni w tygodniu), czyli 72 godz. tygodniowo, pozostaje w kategorii bajek. Szczególnie że w Chinach dotyczy to sektorów produkcyjnych i technologicznych (ktoś się zdziwił?). Nie trzeba dodawać, że gospodarka Państwa Środka nie obfituje w liczne święta państwowe i niepaństwowe różnej maści, takie jak „sześciu króli” (cytat z klasyka polskiej polityki).
W 2025 r. mamy w Polsce 13 dni ustawowo wolnych od pracy (święta), co z weekendami daje 116 dni wolnych w roku.
Dodajmy teraz do tego kolejne 52 dni będące konsekwencją wprowadzenia czterodniowego tygodnia pracy. W totalu prawie połowa roku na luzaku, czyli żyć, nie umierać. A o urlopach już litościwie nawet nie wspomnę.
Dla pełnego obrazu dorzucę jednak kilka danych: w Polsce mamy 22 mln osób w wieku produkcyjnym, dodatkowy dzień wolny od pracy oznacza więc de facto „wyparowanie” z rynku 4 mln pracowników. Efekt porównywalny do przyspieszonego scenariusza wynikającego z ostatnich badań GUS, wskazujących, iż przy uwzględnieniu trendów demograficznych do 2060 r. z grupy 22 mln ludzi w wieku produkcyjnym zostanie 15 mln (scenariusz średni, nie pesymistyczny). Z tym że ten scenariusz pokazuje roczny – przyspieszający z biegiem lat – średni ubytek rzędu 200 tys.
Argument nr 2: Polacy jako najbardziej zapracowany naród
Kolejny mit: jesteśmy jednym z najbardziej zapracowanych narodów w Unii Europejskiej. Porównując gruszki z jabłkami, pewnie tak, ale doliczając do czasu pracy Francuzów czy Belgów 15 minut przerwy dziennie (u nas wliczane do czasu pracy, u nich nie), wyjdziemy na podobne 40 godzin tygodniowo. A teraz wisienka na torcie: jeśli się okaże, że pracę przeznaczoną na pięć dni można zrobić w cztery, to oznacza, że organizacja pracy była zorganizowana po prostu nieefektywnie. Jeśli zaś wynik będzie przeciwny, wtedy trzeba będzie zatrudnić nowych pracowników.
Ciekawe tylko, skąd ich wziąć (patrz: wyżej), szczególnie że już teraz mamy chroniczny niedobór rąk do pracy, a automatyzacja procesów i robotyzacja produkcji pozostaje na razie w sferze marzeń. Do tego wszystkiego nowym pracownikom trzeba będzie zapłacić, czyli mamy gotowy przepis na wzrost kosztów i cen.
Badaniem dobrostanu pracodawców nikt się nie zajmie, byłby to przejaw aberracji umysłowej, bo przecież oczywistą oczywistością jest, że (kolejny klasyk) przedsiębiorca jest krwiopijcą najgorszego sortu. Fakt, że pieniądze są przedsiębiorcom potrzebne na inwestycje, jest dla decydentów nieistotny. Prawda zaś jest taka, że pracodawcy mierzą się ze stale rosnącymi kosztami pracy, co w oczywisty sposób przekłada się na koszt wytwarzanych produktów. Zatem inwestujemy w dziś, a nie w jutro niestety.
Zapomniany raport Mario Draghiego
Nie zamierzam piać peanów pod adresem dalekowschodniego systemu czy kultu pracy wszechobecnego w agresywnej wersji kapitalizmu. Trudno jednak nie zauważyć, że świat odjeżdża Europie w coraz szybszym tempie. Minął rok od opublikowania raportu Maria Draghiego, który pokazywał wszystkie mankamenty i postępującą niekonkurencyjność europejskich gospodarek. I co? I nic.
Rządzącym radziłabym się więc skupić na tym, że gospodarka potrzebuje zachęt inwestycyjnych i jak kania dżdżu łaknie pieniędzy na cyfryzację, automatyzację procesów, robotyzację. A jak już roboty zaczną za nas pracować…©℗