Dobra wiadomość: nie tylko Polacy toczą burzliwe dyskusje o wydarzeniach ze swojej historii. Zła: niektóre z takich sporów potrafią się toczyć latami, cichnąc i odradzając się bez żadnego powodu
Liczył się rozmach. Na 400-lecie odkrycia Ameryki przez Kolumba Antonín Dvořák zapowiedział skomponowanie symfonii (w jego dorobku to IX symfonia e-moll „Z Nowego Świata”, op. 95), władze Nowego Jorku nazwały jedną z dzielnic Columbus Circle, a na 664-akrowym terenie wzdłuż jeziora Michigan w Chicago zaplanowano World Columbian Exposition. Wystawę, która pochłonęła w 1892 r. astronomiczną wówczas kwotę 30 mln dol., otworzył prezydent Grover Cleveland. I nie przecinał przy tym byle wstęgi, tylko wcisnął inkrustowany kością słoniową złoty klawisz telegrafu. W ten sposób uruchomił system fontann, silników elektrycznych oraz modeli okrętów minifloty Kolumba, które dotarły w 1492 r. do wybrzeża Ameryk.
Świętowanie 500. rocznicy wyprawy genueńczyka zdawało się więc równie doskonałą okazją do pokazania się światu. Prym, oczywiście, wiodły Hiszpania i USA. Ta pierwsza zapowiedziała zbudowanie replik żaglowców Kolumba: „Nina”, „Pinta” i „Santa Maria”. Madryt założył w Stanach także specjalną fundację, która miała pilotować akcję „Miesiąc miodowy”, symboliczne małżeństwo nowojorskiej Statuy Wolności i pomnika Kolumba w Barcelonie. Tyle że przez stulecie, jakie ubiegło od wielkiej wystawy w Chicago, narracja historyczna zaczęła się szybko zmieniać.
„Teraz, ze swojej bazy na Haiti, Kolumb wysyłał w głąb lądu ekspedycję za ekspedycją” – napisał Howard Zinn w pamiętnej „A People’s History of the United States – 1492 to Present”, książce z 1980 r., która zmieniła sposób, w jaki Amerykanie patrzą na siebie i swoją historię (jej polskie wydanie pt. „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych. Od roku 1492 do dziś” ukazało się dopiero w tym roku). „Nie znaleźli złotych pól, ale musieli wypełnić wracające do Hiszpanii statki jakimś rodzajem dywidendy. W 1495 r. ruszyli na wielki rajd po niewolników, otoczyli kilkanaście setek mężczyzn, kobiet i dzieci z plemienia Arawak, zapakowali do zagród strzeżonych przez Hiszpanów i psy, a potem upakowali pięćset najlepszych »okazów« na statki. Niemal połowowa z nich zmarła w czasie podróży. Reszta została wystawiona na sprzedaż. Kolumb napisał potem: »W imię Świętej Trójcy, niechaj wysyłani będą wszyscy niewolnicy, których da się sprzedać«”.
I tak też się stało. W ciągu 70 lat po „odkryciu” z wielusettysięcznego plemienia Arawak zostało kilkaset osób. Taki sam los spotkał wkrótce lud Taino. Według Zinna w 1650 r. nie było na Haiti już żadnego Arawaka. Z Taino przetrwało kilkaset osób.
Tuż przed 500. rocznicą wyprawy w obu Amerykach zaczęły się mnożyć grupy tworzone przez niedobitków rdzennych mieszkańców obu kontynentów. W Ekwadorze, Gwatemali, Peru i USA aktywiści zaczęli żądać odwołania obchodów lub przynajmniej podkreślenia losu, jaki spotkał ludzi, którzy mieli nieszczęście stanąć na drodze Kolumba i jego następców. W USA Kościoły protestanckie stanęły po ich stronie przeciw Kościołowi katolickiemu, który entuzjastycznie popierał projekty upamiętniające Kolumba. Starcie skończyło się remisem. „Organizatorzy zaczęli zmieniać słownictwo. Słowo »odkrycie« zastępowano słowem »natknięcie się«, »święto« słowem »upamiętnienie«” – pisał na kilkanaście miesięcy przed rocznicą amerykański historyk Norman Thrower, który przygotowywał wówczas do druku monumentalne „Repertorium Columbianum” – 12-tomową edycję wszystkich dokumentów na temat Kolumba i jego wyprawy w tłumaczeniu na język angielski.
Choć aktywistom nie udało się doprowadzić do zmian w podręcznikach szkolnych, to odnieśli kilka innych zwycięstw. Podczas obchodów w Denverze kontrparada aktywistów na wiele godzin zablokowała marsz ku czci Kolumba, zorganizowany przez tamtejszą wspólnotę włoską. – Po tym parady nie organizowano aż do 2000 r., a i tak z trudem udało się ściągnąć jakąś grupkę chętnych – wspominała Anna Vann, współorganizatorka parad w Denverze. – Trzeba było ciężko walczyć, żeby ludzie przyszli chociaż popatrzeć – dorzucała. Krok po kroku ten proces postępuje: w ubiegłym roku w Portlandzie w Oregonie, w Albuquerque w Nowym Meksyku czy w hrabstwie Bexar w Teksasie zamiast Columbus Day zorganizowano Indigenous Peoples’ Day.
A widzi pan, żeby Aborygeni uczestniczyli w zabawie?
Świętowanie odkryć przestaje być modne. „Parada zaczęła się z godzinnym opóźnieniem” – zaczynał opis dorocznego festiwalu upamiętniającego lądowanie Jamesa Cooka na północno-wschodnim wybrzeżu Australii, w dzisiejszym stanie Queensland, amerykański dziennikarz Tony Horwitz. „Na czele szli mężczyźni przebrani za XVIII-wiecznych zbiegłych więźniów. Ciągnęli za sobą kule i łańcuchy, a jeden bił pozostałych czymś, co wyglądało na skakankę. Pseudoolimpijska platforma wiozła boginię w pewnym wieku w pseudogreckiej szacie, pijącą szampana; za nią postępowały kobiety z nadwagą trzymające nadmuchiwane koła do pływania”.
A to był dopiero początek. „Na końcu parady jechali policjanci, pozdrawiając tłum z furgonetki. Powitały ich przekleństwa, balony z wodą i zgniecione puszki piwa. Policja zaczęła polewać widzów wodą z węża. W zamieszaniu jeden z policjantów spadł z furgonetki i leżał na drodze, gdzie stanowił lepszy cel dla balonów z wodą. – Już są ofiary – powiedział Roger. – Nie – zaprzeczyła kobieta stojąca obok nas. – On jest tylko pijany w trupa. Wszyscy gliniarze zawsze tankują”.
Potem były takie atrakcje, jak: przeciąganie ciężarówki z piwem, zawody aut domowej roboty (w tym zaadaptowanej na potrzeby festiwalu trumny z lokalnego zakładu pogrzebowego), konkurs mokrego podkoszulka (kilka lat wcześniej wygrany przez sukę, która nieco wcześniej urodziła szczeniaki), wyścigi amatorów piwa z podręcznymi lodówkami „esky” („padli wszyscy dwadzieścia kroków od startu, tworząc stertę połamanych pojazdów, otartych kolan i potłuczonych butelek” – pisał Horwitz). Pośród tłumu, opisywał reporter, „stała niewielka grupa Aborygenów, spokojnie pijących wśród białych hulaków”. Tak ich obecność skomentowała uczestniczka festiwalu. „Aborygeni, kiedy nie piją, są bardzo potulni. Ale jak tylko coś wypiją, przestają być ludźmi” – dowodziła. „To podobno ich kraj. Ale czy widzi pan, żeby uczestniczyli w zabawie? Mało prawdopodobne. Zbyt leniwi, zbyt pijani” – ucięła.
Choć Horwitz nie dostrzegł oznak upojenia u Aborygenów, trudno się spodziewać, by mieli oni zamiar cieszyć się z lądowania białych. Dzień Lądowania czy Dzień Założycielski – czy jakkolwiek nazywa się na kontynencie dotarcie tam białych – przez rdzenną ludność nazywany jest Dniem Inwazji, Dniem Żałoby albo Dniem Przetrwania. – Dzień Australii przypada na 26 stycznia. To data, która symbolizuje przybycie białych ludzi do Australii w 1788 r. Nie jest to data szczególnie dla nas przyjemna. Brytyjczycy byli uzbrojeni po zęby i od chwili, kiedy postawili stopę w naszym kraju, zaczęły się rzeź i wydziedziczanie Aborygenów – jak ujął to lapidarnie aborygeński aktywista Michael Mansell. – Wciąż cierpimy z powodu wysysającego życie szaleństwa nazwanego Brytyjską Australią – stwierdził swego czasu aborygeński muzyk Phill Moncrieff. – A oni oczekują, że dołączymy do ich triumfalnych potańcówek na grobach naszych przodków – wzruszał ramionami.
W ciągu ostatniego ćwierćwiecza australijscy Aborygeni poszli tropem aktywistów amerykańskich i zaczęli równolegle świętować Dzień Przetrwania. W Sydney, w tamtejszym parku Wiktorii, od 2003 r. organizowany jest festiwal o nazwie Yabun („pieśń z rytmem” w języku lokalnej społeczności Eora), w Perth organizuje się z kolei serię wydarzeń pod wspólną nazwą „Too Solid”. Podobne wydarzenia są organizowane w Melbourne (festiwal „Share the Spirit”), Canberze czy Adelajdzie. Problem jednak w tym, że nawet jeżeli australijskie władze demonstracyjnie wspierają te przedsięwzięcia, to i tak są one dobitnym dowodem na trwałe rozbicie narodu. Zwolennikom zasypywania podziałów pozostaje jedynie ubolewać. – 90 proc. ludzi uważa, że Dzień Australii powinien obejmować kultury Aborygenów i ludów Cieśniny Torresa – twierdzi Mike Dodson, prawnik specjalizujący się w przepisach dotyczących rdzennych mieszkańców Australii i Australijczyk Roku 2009. – Mocno wierzę w to, że kiedyś wybierzemy datę, która będzie akceptowalna dla wszystkich Australijczyków – dodaje.
Odległa perspektywa, choć i tak bardziej prawdopodobna niż w Izraelu. Tam 14 maja – rocznica deklaracji niepodległości Państwa Izrael w 1948 r. – pozostaje świętem wyłącznie żydowskich mieszkańców kraju. Palestyńczycy „świętują” dzień później – i w ich kalendarzu jest to święto nazywane Nakba, Dniem Katastrofy. Niejedynym zresztą, bowiem od pewnego czasu Izraelczycy coraz chętniej świętują też, wypadającą mniej więcej w tym samym czasie, rocznicę „zjednoczenia” Jerozolimy – czyli zwycięstwa w wojnie sześciodniowej, które skutkowało przyłączeniem wschodniej części miasta do przejętej już w 1948 r. części zachodniej. W ubiegłym roku demonstracyjny marsz upamiętniający wydarzenia z 1967 r. został tak zaplanowany, by przemierzył też arabskie dzielnice, co już na wiele dni przed wydarzeniem zagęściło atmosferę w i tak już podzielonym mieście (i kraju).
Zresztą 14 maja nie łączy też wszystkich Izraelczyków. Ci, którzy są przekonani, że konflikt bliskowschodni zostanie wcześniej czy później zażegnany – w sposób akceptowalny dla obu narodów – nierzadko demonstracyjnie odmawiają świętowania rocznic deklaracji niepodległości. „Jesteśmy Żydami, którzy nie będą świętować. To czas, by przyjąć do wiadomości narrację innych, cenę, jaką inni zapłacili za europejski antysemityzm i ludobójczą politykę Hitlera” – napisało kilka lat temu kilkudziesięciu żydowskich intelektualistów w liście opublikowanym tuż przed obchodami 60. rocznicy powstania Izraela. Autorzy wymienili kilka bolesnych wspomnień z 1948 r.: masakry palestyńskich wiosek, marsz śmierci urządzony dla 70 tys. arabskich mieszkańców miejscowości Lydda i Ramla, wypędzenie 700 tys. Palestyńczyków. „Będziemy świętować, kiedy Arabowie i Żydzi będą żyć jak równi z równymi, na pokojowym Bliskim Wschodzie” – deklarowali.
Ale „przyjmowanie do wiadomości narracji innych”, jak pisali autorzy listu, nie jest proste ani oczywiste. W Izraelu nawet archeologia jest dziś kwestią polityczną i służy do udowadniania takich czy innych racji. A co dopiero mówić o historii współczesnej! Ilan Pappe czy Benny Morris to izraelscy historycy, których książki zburzyły mit bohaterskich założycieli państwa i ujawniły historie, o których m.in. wspomniano w liście. Pappe, ledwie rok po opublikowaniu książki „Etniczne czyszczenie Palestyny”, wyjechał z Izraela. „Niemal codziennie grożono mi przez telefon śmiercią” – wspominał wkrótce potem w rozmowie z dziennikiem „Yedioth Ahronoth”.
Zadziwiający paramilitarny szyk miały również obchody stulecia powstania wielkanocnego, które wybuchło w kwietniu 1916 r. w Irlandii. Rządzący wówczas wyspą Brytyjczycy potraktowali rebelię jako nóż wbity w plecy w czasie zmagań na kontynencie – i w sześć dni spacyfikowali irlandzką „ruchawkę”. Zginęło 500 osób (około jednej trzeciej stanowili Brytyjczycy), pięć razy tyle było rannych. Liderzy powstania trafili na szubienicę. Był i niespodziewany efekt tej pacyfikacji – wskutek represji Irlandczycy zradykalizowali się i w ciągu pięciu lat uzyskali niepodległość.
Obchody poprzedziła na Zielonej Wyspie długa dyskusja, jaką formę powinny one przybrać i jakim językiem należałoby mówić o wydarzeniach historycznych. Z jednej strony zderzały się racje historyczne: walka z „kolonialną okupacją brytyjską” czy argumenty, że Stany Zjednoczone narodziły się z wojny, a nowożytna Francja ze zburzenia Bastylii – co nie przeszkadza nikomu w świętowaniu. Z drugiej strony podkreślano, że nie chodzi o antagonizowanie, było nie było, sąsiadów i partnerów (dyskusja miała miejsca w kwietniu br.) w Unii Europejskiej. Ostatecznie ulicami Dublina przemaszerowała kolumna zamaskowanych bojowników, z USA ściągnięto weterana ruchu na rzecz „irlandzkiej sprawy”, sędziwego Johna Hunta, a w obchodach nie wziął udziału żaden przedstawiciel domu Windsorów.
Tym razem tylko sztuczne ognie
Nie to, by Brytyjczycy byli subtelniejsi. „Upamiętniamy 200. rocznicę spalenia Białego Domu. Tym razem tylko sztuczne ognie” – takim tweetem popisała się ambasada Królestwa w Waszyngtonie. Było to przypomnienie incydentu z 1814 r., kiedy to podczas wojny z sąsiednią kolonią (dziś Kanadą) Brytyjczycy na krótko zajęli siedzibę prezydentów USA, zmuszając do ucieczki Jamesa Madisona. Choć autor wpisu na Twitterze nie ukrywał, że to – kąśliwy, ale jednak – żart, to Amerykanie odebrali to jako poważny afront i wezwali ambasadora na dywanik, a placówka ledwie dwie godziny po zamieszczeniu tweeta w sieci oficjalnie przeprosiła. Z kolei w Kanadzie spalenie Białego Domu uważane jest za usprawiedliwiony odwet za spustoszenie przez Amerykanów Yorku (dzisiejszego Toronto) dwa lata wcześniej. Nawet szacowny dziennik „National Post”, analizując konsekwencje konfliktu sprzed dwóch stuleci, zamknął swoje rozważania dwuznaczną frazą: „Być może spalenie Białego Domu było najlepszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiliśmy”.
Rocznice bitew generalnie sprzyjają kontrowersjom. Weźmy choćby bitwę pod Poitiers z 732 r. – kiedy to wojska frankijskie odparły armię Abd ar-Rahmana, co zapoczątkowało wypieranie muzułmanów z Europy – której pamięć odżyła ni stąd, ni zowąd kilka lat temu. Dziś, w kontekście sporów o napływ imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, Poitiers nagle stało się symbolem oporu przeciw „inwazji”.
Jednak to niejedyny taki symbol. Siedem lat temu emocje Ukraińców rozbudziło 300-lecie bitwy nad Połtawą. Wojska cara Piotra Wielkiego pokonały wtedy Szwedów, co w podręcznikach na Wschód od Bugu zostało uznane za przełomowy moment europejskiej historii – hegemonię Skandynawów w Europie Środkowej i Wschodniej zastąpiła dominacja carskiej Rosji. Dla Ukraińców ważny był jednak inny wątek: hetmana Iwana Mazepy, który przed bitwą zmienił strony i zastąpił sojusz z Moskwą aliansem ze Szwedami. Na lata w radzieckiej i ukraińskiej historiografii przylepiono mu łatkę zdrajcy.
Tymczasem na 300. rocznicę starcia pod Połtawą ówczesny prezydent Wiktor Juszczenko postanowił zmienić tę interpretację – mimo protestów opozycji uznał, że Mazepę należy zrehabilitować. – Mazepa nie jest zdrajcą, bo nie zdradził Ukraińców. Miał tylko jeden cel: utrzymać niepodległość ukraińskiego państwa – dowodził, uzasadniając w ten sposób ustanowienie specjalnego odznaczenia sygnowanego nazwiskiem hetmana. – Juszczenko gloryfikuje takie postacie, by uczynić z Rosji wroga. Nie pozwolimy na to – protestował deputowany Partii Regionów Walery Konowaliuk. – Za pomocą intryg i zdrady Mazepa zabiegał o własną niezależność, a nie wolność Ukraińców – dorzucał.
Z kolei na Zachodzie olbrzymie emocje budzi dziś bitwa nad Sommą, której symboliczne stulecie wypadło na początku lipca tego roku. „Gen. Douglas Haig, znany jako »rzeźnik znad Sommy«, był opisywany jako pozbawiony wyobraźni i tępy, i był odpowiedzialny za śmierć wielu żołnierzy” – pisał jeden z internautów w komentarzach do informacji o upamiętnieniu bitwy. „Nigdy nie powinien zostać mianowany dowódcą brytyjskiego korpusu ekspedycyjnego. Czy ktokolwiek przeprosił za jego śmiertelne błędy i porażki?”. Nie. I pewnie nie przeprosi, choć tylko pierwszego dnia tej jatki zginęło 60 tys. żołnierzy. Alianci byli przekonani, że trwające tydzień bombardowania niemieckich okopów sprawią, że to będzie „łatwe zwycięstwo”. Stało się inaczej, bitwa przeciągnęła się od początku lipca do połowy listopada. Na polach nad Sommą zginęło w sumie milion ludzi: Brytyjczyków, Francuzów i Niemców. Wyspiarze do dziś uznają tę kampanię za najkrwawszą w dziejach brytyjskiej armii.
Historia najnowsza również nie szczędzi podobnych przykładów. Choćby na Bałkanach, gdzie Chorwaci co roku świętują kolejne rocznice operacji „Burza” (i czasem przeprowadzonej kilka miesięcy wcześniej operacji „Błysk”) – czyli ofensywy podjętej w sierpniu 1995 r., która położyła kres istnieniu Republiki Serbskiej Krajiny, doprowadzając przy okazji do exodusu od 150 tys. do 200 tys. mieszkających tam Serbów.
W Turcji kontrowersje towarzyszą kolejnym rocznicom masakry demonstrantów na placu Taksim 1 maja 1977 r., kiedy to nieznani sprawcy otworzyli ogień do protestujących robotników. Symbolem byłaby też, oczywiście, masakra na placu Tiananmen w Pekinie, gdyby tylko Chińczycy o niej wiedzieli. Dzisiaj wiedza na ten temat jest na tyle skromna, że jedna z chińskich gazet przyjęła do druku ogłoszenie z kondolencjami „dla rodzin ofiar 4 czerwca” w przekonaniu, że chodzi o katastrofę w kopalni.
Odsetek historycznej racji
Chińczycy są zresztą autorami unikatowego w skali świata kompromisu w sporze o historię. „Mao Zedong, który sprawował absolutną władzę nad życiem jednej czwartej części światowej populacji, był odpowiedzialny za śmierć przeszło 70 mln ludzi w czasach pokoju, więcej niż jakikolwiek z XX-wiecznych przywódców” – tak zaczynają swoją biografię przywódcy Państwa Środka Jung Chang i Jon Holiday. Można rzec: to punkt widzenia mniejszości. Za Wielkim Murem obowiązuje wykładnia sformułowana w 1981 r. przez Deng Xiaopinga: Mao miał w 70 proc. rację, a w 30 proc. się mylił.
W tej drugiej puli była zapewne rewolucja kulturalna, zapoczątkowana dokładnie 50 lat temu (w maju 1966 r.) kampania, która zamieniła się w wieloletni ciąg chaosu i okrucieństwa, od prześladowań intelektualistów po niszczenie zabytków. Dziś Pekin chciałby zapomnieć o rewolucji – i pewnie nawet udałoby się przemilczeć kontrowersyjną rocznicę, gdyby nie koncert pieśni rewolucyjnej zorganizowany na początku maja w chińskim odpowiedniku Royal Albert Hall – Wielkiej Hali Ludowej przy placu Tiananmen. Odświeżenie kilku pieśni z tego okresu wywołało demony przeszłości i przypomniało Chińczykom o ówczesnych wydarzeniach. Choć z perspektywy kilku miesięcy wydaje się, że był to krótki przebłysk.
Problem w tym, że przeszłość – i spory o nią – potrafią wracać niespodziewanie i w nieskończoność. Kilka lat temu Norwedzy starli się o 150. rocznicę urodzin Knuta Hamsuna, wybitnego pisarza, który znany jest jednak bardziej ze swojej sympatii do nazizmu. Chorwaci próbują obecnie rehabilitować kard. Alojzijego Stepinaca, skazanego po drugiej wojnie światowej na śmierć przez reżim Tity – a obarczanego współodpowiedzialnością (a przynajmniej milczącą akceptacją) dla pronazistowskiego państwa ustaszów. Ukraińcy otwarcie zaczęli obchodzić rocznice związane ze Stepanem Banderą.
Lista trupów w szafie jest znacznie dłuższa. O uwielbieniu włoskich artystów dla Mussoliniego wciąż mówi się nad Tybrem półgębkiem. Austriacy – wyjąwszy znanego w Polsce pisarza Martina Pollacka – niechętnie wspominają o swoim wyjątkowo entuzjastycznym poparciu dla kanclerza Adolfa Hitlera. Słoweńska prawica od kilku lat ożywia pamięć o domobrańcach – formacji zbrojnej, która blisko współpracowała z III Rzeszą w imię obrony interesów Słowenii. Na Słowacji ks. Jozef Tiso z postaci jednoznacznie negatywnej staje się stopniowo postacią dwuznaczną. A w Stanach Zjednoczonych – wskutek nabrzmiewających ostatnich konfliktów rasowych – flaga Konfederacji stała się symbolem niepożądanym. Być może jednak chodzi o coś innego. Trawestując kontrowersyjnego – a jakże – klasyka: dajcie mi wydarzenie historyczne, a kontrowersje się znajdą?