Na osiem miesięcy przed wyborami białoruska opozycja nie ma pomysłu, jak dostosować swoje działania do zmieniającej się sytuacji w regionie
25 marca, święto białoruskiej opozycji, minął spokojnie. Jednak sama opozycja jest w najgorszej kondycji od lat, co w kontekście spodziewanych na listopad wyborów prezydenckich jest szczególnie znaczące. Przeciwnicy Alaksandra Łukaszenki po wybuchu wojny w Zagłębiu Donieckim nie odnaleźli się w nowej sytuacji.
Marsz z okazji 97. rocznicy ogłoszenia Białoruskiej Republiki Ludowej, do której odwołuje się prozachodnia opozycja, był legalny. W przeddzień manifestacji, na którą według „Naszej Niwy” przyszedł ponad 1 tys. Białorusinów, jej organizatorzy spotkali się z przedstawicielami milicji. Nieformalny układ brzmiał: nie będzie prowokacji, jeśli nie będzie radykalnych haseł ani zakrywania twarzy manifestantów. Mimo to po akcji zatrzymano trzy osoby. Tysiąc osób w milionowym Mińsku to wciąż niewiele. Opozycja nie znalazła sposobu, jak przeniknąć do świadomości Białorusinów.
Sondaże NISEPD dają najpopularniejszym politykom z jej grona kilkuprocentowe poparcie. Na szefa kampanii Mów Prawdę! Uładzimiera Niaklajeua chciałoby zagłosować 3,5 proc. Białorusinów, na lidera ruchu O Wolność Alaksandra Milinkiewicza – 2,8 proc., a na przebywającego w więzieniu socjaldemokratę Mikołę Statkiewicza – 2,7 proc. Łukaszenka cieszy się przy tym 40-proc. poparciem. Problem opozycji polega na tym, że nawet najpopularniejsi liderzy nie spieszą się na wybory. Milinkiewicz, pamiętany z kampanii 2006 r., stara się właśnie o posadę rektora Europejskiego Uniwersytetu Humanistycznego w Wilnie. Niaklajeu nie chce ryzykować powtórki z 2010 r., gdy – pobity w wieczór wyborczy przez milicję – trafił do aresztu, by ostatecznie usłyszeć wyrok w zawieszeniu.
Pewne poparcie wśród opozycji ma kandydatura Statkiewicza, ostatniego więzionego dekabrysty, jak nazywa się tu ofiary powyborczych represji z 2010 r. W zamyśle zgłoszenie Statkiewicza miałoby postawić władze przed wyborem: albo uwolnią znanego więźnia politycznego, albo staną w obliczu bojkotu głosowania. Mińskowi zaś zawsze zależało na stworzeniu pozorów demokracji i rzeczywistego wyboru. Tyle że warunkiem skutecznego bojkotu byłoby jego ponadpartyjne uzgodnienie, a to – ze względu na osobiste ambicje liderów – jest niemożliwe.
Chęć wystawienia własnego kandydata zgłosiła już grupa umiarkowanych stronnictw popieranych przez Milinkiewicza i Niaklajeua, tworząca koalicję Referendum Ludowe (NR). Nazwisko, które ma być ogłoszone wiosną, poza garstką osób zaangażowanych w działalność opozycyjną zapewne nic nikomu nie powie, skoro nie będzie nim ani Milinkiewicz, ani Niaklajeu. Wątpliwe, by w sytuacji blokady medialnej i słabości struktur partyjnych udało się chociażby wypromować kandydata w społeczeństwie. Jak się dowiedzieliśmy, niewykluczone, że ze względów wizerunkowych NR wystawi kobietę.
Niechęć znanych liderów do startu wynika z dwóch czynników. Po pierwsze z dziewięciu alternatywnych kandydatów z 2010 r. trzech trafiło do więzienia, trzech innych – na pewien czas do aresztu, a siódmy, złamany przez KGB i zmuszony do kompromitującego wystąpienia w telewizji, wycofał się z polityki. Po drugie zaś kandydat w wyborach musiałby wziąć na siebie odpowiedzialność za Płoszczę, czyli białoruski odpowiednik Majdanu. W przeciwieństwie do poprzednich wyborów nikt nie będzie raczej wzywał do masowych protestów, choć można się spodziewać spontanicznych protestów. Opozycja boi się jednak scenariusza ukraińskiego i krwawej prowokacji. Także dlatego, że Białorusini są ostro podzieleni w sprawie Ukrainy.
49 proc. popiera prawo tzw. Noworosji do samostanowienia. 40 proc. – nie popiera lub wprost deklaruje, że żadna Noworosja nie istnieje. Strach przed krwawym scenariuszem sprawia, że aż 62 proc. Białorusinów uważa, że opozycja nie powinna wzywać do protestów, nawet jeśli Łukaszenka znów sfałszuje wybory. Znaczna część opozycji, przerażonej wariantem, w którym Białoruś staje się kolejną ofiarą rosyjskiej agresji, podziela te obawy. Jej przedstawiciele, choć anonimowo, skarżą się na malejące wsparcie Zachodu, także finansowe, dla wszelkich niezależnych inicjatyw. W obliczu wojny w Zagłębiu Donieckim wiele unijnych stolic uznało Łukaszenkę za polityka, o którego warto zabiegać. To w Mińsku odbyły się dwie konferencje w sprawie pokoju na Ukrainie. Nasiliły się też formalne i mniej formalne kontakty między politykami i dyplomatami z UE i Białorusi.