Niektórzy klienci Amber Gold mogą rzeczywiście czuć się niezręcznie, gdy padają pytania o to, ile pieniędzy stracili – zwłaszcza jeśli w tle jest też pytanie o to, skąd je mieli, a ciekawość chcieliby zaspokoić pracownicy np. służb specjalnych czy – nie daj Boże – skarbowych.
Wprawdzie po niedawnym wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie nieujawnionych dochodów wygląda na to, że lewe pieniądze są de facto nieopodatkowane (bo tak złej jakości są nasze przepisy), ale po pierwsze nie wszyscy o tym wiedzą, a po drugie nie zmienia to faktu, że lubią one ciszę. Im bardziej są lewe, tym większą, czasem wręcz grobową.
Stąd już tylko krok do tezy, że w ogóle w sprawie Amber Gold klienci sami są sobie winni. Wzbogacili się nie wiadomo jak, a na końcu zgubiła ich chciwość. Trafili na sprytniejszych od siebie, co nie było trudne, bo przecież okazali się wyjątkowo naiwni.
Ale niezupełnie tak jest. Złoto jako lokata nie różni się wiele od np. nieruchomości czy inwestycji giełdowych. W każdym przypadku w grę wchodzą pieniądze z oficjalnego obiegu i z szarej strefy. Te ostatnie zazwyczaj płyną tam, gdzie ich pochodzenie trudniej ustalić i gdzie łatwiej je wyprać. Jeśli Amber Gold stwarzało tu dodatkowe możliwości, to z tego samego powodu, dla którego tak długo mogło prowadzić działalność. Siłą Amber Gold była słabość państwa i jego służb (w tym takich jak ABW).
Firma gwarantowała przecież wysokie, systematyczne zyski przez cały czas inwestycji. Możliwości były więc tylko trzy: dokonała odkrycia wszech czasów, jak zarabiać zawsze i co najmniej tyle, ile się przyrzekło klientom; znalazła nie mniej cudowny sposób na to, z czego pokryć ich straty, gdyby jednak się pojawiły. Albo też, że jest piramidą finansową i bez znaczenia jest to, jak ładne ma biura, jak wiele ogłoszeń zamieszcza w prasie i telewizji oraz jak przekonujący są jej szefowie i sprzedawcy. Proste.
Kilka dni temu rozpoczął się proces właścicieli Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej. Jej przedstawiciele błyszczeli w mediach. W radzie nadzorczej zasiadali znani eksperci. A mimo to po WGI został ponad tysiąc pokrzywdzonych, którym rachunki nie zgadzają się łącznie na kilkaset milionów złotych. Nikt nie gwarantował im dużych zysków, wierzyli tylko, że firma finansowa działająca z licencją i pod nadzorem państwa nie może zrobić im krzywdy. Czy też zgubiła ich naiwność?
Nawet bardzo łatwowiernych inwestorów i ciułaczy nigdy nie zabraknie. Tych, którzy zechcą ich wykorzystać, też nie. Ktoś powinien chronić jednych i walczyć z drugimi. Na razie słabo to wychodzi.