Czym się różni kapitalizm od siermiężnych czasów PRL-u? Tym, że wszystko jest na odwrót.
Wtedy kartka na mięso była papierem wartościowym, dziś każdy, kto kupi akcje, może zostać właścicielem zakładów mięsnych. Za komuny praca sama szukała obywateli, z kolei dziś praca każe znaleźć się sama.
Kolejnym przykładem rewolucyjnej różnicy jest zawartość półek osiedlowych sklepów. Efektem kryzysu realnego socjalizmu był wszechobecny ocet. W sklepach nie można było kupić niczego innego poza nim. W przezroczystych butelkach z białą etykietą ocet straszył i stał się jednym z symboli rządów ekipy gen. Wojciecha Jaruzelskiego.
A dziś? No cóż, rodzajów octu jest tak dużo, że trudno je zliczyć, a mimo to go brakuje. Choć jeszcze nie jest sprzedawany spod lady, to jednak staje się towarem deficytowym. Z ulgą można przyjąć tylko, że tłumaczenie handlowców jest takie samo jak to sprzed ćwierć wieku. – Braki towaru są tymczasowe – zapewniają i obiecują, że dostawy już są w drodze i wkrótce półki oraz magazyny się zapełnią.
Ekonomiści uspokajają: nie grozi nam powrót rzeczywistości sprzed 30 lat. – Wszystko przez sezon na grzyby – tłumaczy prof. Jerzy Osiatyński, były minister finansów. – W tym roku jest ich prawdziwy wysyp i obywatele rzucili się, by przygotowywać przetwory.
Czy oznacza to, że w latach 80. grzybów było mniej? Tego pewnie nikt nie zbada.