Redukując etatyzm w swoim kraju, prezydent Francji staje się dla Niemiec realnym partnerem do tego, by zmieniać Unię Europejską.
W piątek francuski prezydent Emmanuel Macron podpisał pięć dekretów reformujących rynek pracy. W najbliższych tygodniach podpisze kolejnych 20. Już wczoraj zostały one opublikowane we francuskim odpowiedniku polskiego „Monitora”, stając się obowiązującym prawem. Trybunał Konstytucyjny potwierdził już zgodność nowych regulacji z francuską konstytucją. Macron tym samym staje się najmniej etatystycznym prezydentem w najnowszej historii Francji.
Podjęcie prób uzdrowienia gospodarki było warunkiem koniecznym współpracy Berlina i Paryża przy dokonywaniu zmian w UE. Nowy rząd RFN najpewniej doceni decyzje Macrona, a po powołaniu nowej koalicji prace przy reformie Wspólnoty nabiorą tempa.
Zdaniem prof. Érica Fassina, politologa z uniwersytetu Paris VIII, decyzja wprowadzenia za pomocą dekretów tak istotnej społecznie reformy, jaką jest reforma rynku pracy, oznacza wyznaczenie parlamentowi roli wykonawcy woli prezydenta. Parlament staje się zatem instancją podrzędną wobec władzy wykonawczej. Macron, kandydat neoliberalny, stał się prezydentem „nieliberalnym” („illiberal”) – twierdzi Fassin. Jest to główny zarzut, który stawiają prezydentowi związki zawodowe oraz lider formacji „France Insoumise” („Francja Niepokorna”), Jean-Luc Mélenchon, główny trybun ludowy Francji i najsilniejszy obecnie opozycyjny wobec Macrona polityk. Według Mélenchona Macron dopuszcza się „socjalnego zamachu stanu” i przyczyni się do jeszcze większego zubożenia francuskiego społeczeństwa.
Dogonić Niemcy
Zdaniem specjalisty ds. polityki społecznej Marca-Antoine’a Authiera z Instytutu Montaigne prezydent wybrał drogę dekretów, ponieważ ta metoda jest szybsza i skuteczniejsza, a reforma rynku pracy jest niezbędna, by dogonić gospodarczo europejskich partnerów Francji, przede wszystkim Niemcy. „Sprzeciwiamy się polityce Merkel”– krzyczał jednak Mélenchon podczas niedzielnej demonstracji w Paryżu, znajdując poklask wśród tzw. klasy ludowej, czyli robotników i zubożałej części klasy średniej. „Dość biedy pracujących i akumulacji bogactwa zamożnych”– skandował wśród aplauzu tłumu.
Francuską reformę rynku pracy bardzo chwalił podczas posiedzenia Rady Ministrów w Pałacu Elizejskim 30 sierpnia niemiecki wicekanclerz i minister spraw zagranicznych Sigmar Gabriel. – Jestem pod wrażeniem reformy i jestem przekonany, że pozwoli wam ona wzmocnić waszą pozycję gospodarczą – mówił Gabriel, dodając, że wspólne posiedzenia francuskich i niemieckich ministrów są tradycją, którą należy kontynuować. Macron uważany jest we Francji za germanofila, a Pałac Elizejski podkreśla, że francuski prezydent i niemiecka kanclerz są na „ty”, kiedy rozmawiają po francusku. Nie dziwią pochwały socjaldemokraty Gabriela. Inny socjaldemokrata Gerhard Schröder, który zreformował niemiecki rynek pracy w latach 2003–2005, uważany jest za ojca obecnego sukcesu gospodarczego tego kraju, który ma jeden z najniższych wskaźników bezrobocia w UE (3,7 proc.) wobec 9,8 proc. we Francji (dane Eurostatu z lipca 2017 r.). Schröder zaprzągł do reformowania niemieckiego rynku pracy Petera Hartza, menedżera Volkswagena, który wprowadził tzw. mini jobs, czyli umowy o pracę na niepełny etat oraz znacząco ograniczył zasiłki dla bezrobotnych, zaostrzając również zasady ich przyznawania.
Gorący wrzesień
Filozofia Macrona jest jednak nieco inna. Stawia on raczej na telepracę, której pracodawca nie będzie mógł odmówić pracownikowi bez konkretnego uzasadnienia, jak również na ograniczenie roli związków zawodowych oraz uproszczenia reguł dialogu społecznego, do którego nad Loarą przywiązuje się ogromną wagę. Francuzi jednak obawiają się, że ograniczanie przywilejów socjalnych doprowadzi do dalszego ubożenia wielu grup społecznych. W stawianych za gospodarczy wzór Niemczech 16 proc. społeczeństwa żyje w biedzie. Dla Francji odsetek ten wynosi 14 proc. Do biednych zaliczani są w Niemczech ci, którzy zarabiają miesięcznie mniej niż 950 euro, czyli 60 proc. mediany zarobków. 70 proc. Niemców pozostających bez pracy uznawanych jest za biednych, podczas gdy średnia europejska wynosi 45 proc.
Seria manifestacji organizowanych od dwóch tygodni w Paryżu i Marsylii oraz innych dużych francuskich miastach budziła spore obawy administracji Macrona, dysponującego obecnie zaledwie 37 proc. poparciem społecznym. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy główne siły policyjne CRS (Compagnies Républicaines de Sécurité) przeznaczone do tłumienia zamieszek nieoficjalnie poparły demonstrantów. Najpierw 400, a następnie 2000 policjantów tej formacji w obliczu zakazu strajkowania wzięło zwolnienia lekarskie, co ostro skrytykował francuski minister spraw wewnętrznych Gérard Collomb. – To nie koniec, ale dopiero początek – ostrzega Mélenchon. Kolejne manifestacje związkowców, transportowców i emerytów zaplanowane są na koniec września.
Do tej pory jednak organizatorom nie udało się zebrać więcej niż 200 tys. protestujących. Nie doszło do poważniejszych starć z policją, a demonstrujący wykazywali się bardziej poczuciem humoru niż frustracją. W ostrych słowach krytykowano przede wszystkim arogancję Macrona, który przeciwników reformy pracy nazwał nieudacznikami. „Nieudacznicy Francji łączcie się” głosiły transparenty protestujących. Dziś na ulice wyjdą transportowcy, za kilka dni emeryci, a w październiku urzędnicy.
Macron zachował jednak zimną krew i zapowiedział, że nie wycofa się z reform. Z godnym podziwu spokojem wyszedł w czwartek do demonstrujących w Marsylii związkowców i przekonywał ich do swoich racji, zwłaszcza do potrzeby zreformowania szkoleń zawodowych. Zadziwiająco rzeczową dyskusję prezydenta na temat cięć budżetowych i szkolnictwa ze sfrustrowaną bezrobotną marsylianką zarejestrowały stacje telewizyjne. Żadna ze stron nie wydawała się przekonana do swoich racji, ale nikt nie stracił nerwów.
Związkowe cięcia
Z prezydentem zgadzają się przedsiębiorcy. – Naszym problemem nie jest wysokie bezrobocie, ale bezrobotni, którzy nie mają żadnych kwalifikacji i żadnych szans na znalezienie zatrudnienia – wyjaśnia nam Michel Perez, właściciel agencji zatrudnienia „La Terra Compétences”. Podobnego zdania jest zrzeszenie francuskich przedsiębiorców Medef, publikujące kontrowersyjny spot zatytułowany: „Gdyby szkoła wykonywała swoją robotę, nie byłbym na bezrobociu”, który wywołał ostrą polemikę ministra edukacji Jeana-Michela Blanquera.
Czego nie mogą wybaczyć prezydentowi związkowcy i lewica poza niedemokratyczną – ich zdaniem – formą wprowadzania reformy? Przede wszystkim ograniczania wpływów związków zawodowych na negocjacje między pracownikami małych i średnich firm we Francji. Obecnie właściciel firmy nie może negocjować nowych warunków pracy, zmian organizacyjnych w firmie czy wysokości pensji bezpośrednio z załogą, a jedynie z przedstawicielami związków zawodowych. W przypadku braku związku zawodowego w danej firmie należy zaprosić do negocjacji członka związku spoza niej. Dla związkowców zmiana prawa w tym zakresie jest przekroczeniem czerwonej linii. Dla przedsiębiorców niezbędnym skróceniem procedur.
Kolejnym punktem zapalnym jest redukcja etatów dotowanych przez państwo, czyli ok. 400 tys. miejsc pracy w służbie zdrowia, pomocy społecznej i edukacji, w których państwo dopłaca kilkaset euro miesięcznie do etatu. Redukcja ta ma przynieść 2 mld euro oszczędności dla budżetu. – Nie wyobrażam sobie, żeby cięcie tak społecznie potrzebnych miejsc pracy miało uratować nasz budżet. Niech Macron przestanie obniżać podatki, w tym ISF, podatek od fortun – uważa Marie Lambert, demonstrująca w niedzielę na pl. Bastylii nauczycielka sympatyzująca z „France Insoumise”.