Wieczorem 2 sierpnia 1944 r. do szpitala przy ul. Widok 7 przyniesiono młodego chłopaka. Dom, w którym przebywał, został zbombardowany i część się zawaliła. Schował się we wnęce, w której nie oberwał się strop i dzięki temu przeżył. Na imię miał Adam, mówili do niego Adaś. Nazwisko jakoś na K. Tyle zapamiętała Bronisława Magdalena Ochman, pielęgniarka.

Teraz Adaś leżał na noszach, pokryty wapnem i gruzem, ze zmiażdżoną prawą nogą. Już po chwili szykowano się do operacji. Lekarze myli ręce, pielęgniarki przygotowywały narzędzia oraz próbowały rozebrać i umyć pacjenta. „Ja tnę na nim resztki łachów, Marynka doprowadza do porządku twarz, która jest właściwie jedną raną. W ustach, w nozdrzach, w uszach pełno gruzu. Trzeba go usunąć, żeby można było dać narkozę. Najgorzej jest z oczami – powieki zupełnie poranione, a pod powiekami też gruz. Chłopak odzyskuje przy tej toalecie przytomność: zaczyna jęczeć i krztusić się. Marynka cierpliwie obmywa twarz i oczy, które się nie otwierają” – wspominała Ochman.

Operacja przebiegła sprawnie. Rany oczyszczono, a nogę, a właściwie to, co po niej zostało, amputowano. Ledwo przenieśli Adasia do łóżka, a już pojawił się kolejny ranny. 16-letni Rysio trafił do szpitala z postrzałem brzucha. Czekając na swoją kolej, dostał zastrzyk z morfiny. Przez chwilę mniej go bolało. Po kilku minutach, gdy lekarze odpoczęli po zabiegu, zajęto się nim. Najpierw przełożono go na stół, potem rozebrano, umyto. Zgodnie z procedurą. Żeby uspokoić chłopca, lekarka, dr J., pogłaskała go po głowie i pocałowała w czoło. Ten po chwili wyszeptał: „Ja się nie boję”.

Po operacji Rysio, tak jak Adaś K., trafia na salę. Jeszcze śpi, ale „po narkozie jest niespokojny, rzuca się”, jak napisze później Ochman. Razem z koleżanką zostały z nim. Musiały uważać, żeby rany na brzuchu się nie otworzyły. Dochodziła godzina 3 nad ranem, gdy w końcu chłopiec się uspokoił. Zasnął. Zasnęli też lekarze i pielęgniarki. Wszyscy próbowali złapać odrobinę snu. W najbliższych tygodniach będzie on jedną z wielu rzeczy, których będzie im brakować. Jednego będzie pod dostatkiem – rannych i chorych.

Organizacja w chaosie

Powstanie miało trwać zaledwie kilka dni. To zdanie jest nie tylko efektem myślenia życzeniowego dowództwa Armii Krajowej, lecz również wnioskiem wprost wynikającym z planów. Pomimo tych optymistycznych założeń i tak konieczne było stworzenie zaplecza medycznego. W każdym oddziale liniowym miał znajdować się patrol sanitarny. Chodziło o zapewnienie walczącym natychmiastowej pomocy. Poważniej ranni mieli trafiać do szpitali i punktów opatrunkowych, których sieć pokrywała niemal całą stolicę. Zakładano, że jej uzupełnieniem wraz ze zdobywaniem kolejnych obszarów miasta staną się niemieckie szpitale wojskowe. Żeby przygotować się do codziennej pracy, gromadzono zapasy leków, środków opatrunkowych. Wymagało to ostrożności – nie mniejszej niż zbieranie i przechowywanie broni. Większe ośrodki lecznicze wraz z magazynami znajdowały się bowiem pod baczną niemiecką kontrolą.

Mimo to wiele punktów udało się dobrze wyposażyć. Ochman zapamiętała, że 1 sierpnia, krótko po godzinie 17, „na stół wjechały bele ligniny, waty, gazy i z zapałem zaczęto przygotowywać tampony, bandaże i płaty ligniny. Anita z zachwytem oglądała piękny zestaw narzędzi chirurgicznych pokryty warstwą wazeliny. Zdaje się, że chyba to zdobycz dr G. Prócz tego wiele pęset, kocherów, peanów, strzykawek, igieł, stanowiących istne bogactwo”. Przez dużą część powstania w wielu punktach miasta funkcjonowały lokale, w których przyjmowali specjaliści. Nie tylko leczono przypadki nagłe, ale również dbano o opiekę nad chorującymi przewlekle, np. na astmę. Otwarte były apteki, które za darmo wydawały leki potrzebującym.

Chaotyczny początek walk przekreślił jednak wiele założeń, także tych dotyczących spraw medycznych. Ponieważ część szpitali znajdowała się na terenach, których powstańcom nie udało się opanować, bądź też szybko wpadły w ręce wroga, niezbędne okazało się stworzenie nowych. Nie były one tak dobrze zaopatrzone i wyposażone jak te prawdziwe, ale dawały rannym szansę na przeżycie. Zakładali je często ludzie, którzy z różnych powodów nie dotarli do swoich oddziałów czy placówek medycznych. W pierwszych dniach pomagali im cywile. Przynosili pościel, żywność, oddawali meble na wyposażenie. W ten sposób nie tylko wspierali potrzebujących, lecz również mieli poczucie, że w jakimś stopniu i oni biorą udział w powstaniu.

Powstańcze szpitale w ruchu

Niemal każde pomieszczenie nadawało się na szpital. Po kilkunastu dniach nikogo nie dziwiło, że wykorzystywano na nie prywatne mieszkania oraz piwnice, choć po te sięgano w ostateczności i najczęściej w dzielnicach ogarniętych ciężkimi walkami. Podpułkownik doktor Stefan Tarnawski „Tarło”, który kierował służbą zdrowia powstańczej Starówki, napisał po wojnie, że „wobec stałego zwężania się pierścienia walki i niszczenia przez lotnictwo i artylerię budynków pod koniec walki na Starówce pozostała tylko nieduża grupka ruin, w których znajdowali się ranni; prawie w każdej piwnicy ocalonej spotkać można było rannych”.

Wraz z natężeniem walk wzrastało zapotrzebowanie na prowizoryczne szpitale.

Liczba pacjentów rosła lawinowo. Tarnawski wspominał, że o ile na początku byli nimi głównie żołnierze oddziałów liniowych, o tyle po miesiącu ok. 70 proc. stanowiła ludność cywilna.

Wiązało się to z coraz większą przewagą Niemców, którzy po osiągnięciu najważniejszych celów operacyjnych, którymi było oczyszczenie tras prowadzących do mostów na Wiśle, mogli się skupić na terroryzowaniu mieszkańców. Nieustanny ostrzał artyleryjski i bombardowania sprawiły, że większość ran nie pochodziła od postrzałów, ale od trafienia odłamkami albo w wyniku przysypania gruzami.

Na Starówce sprawdzian wytrzymałości ochrony zdrowia nastąpił 13 sierpnia. Eksplozja Borgwarda B IV, niemieckiego ciężkiego nosiciela ładunków wybuchowych, do której doszło na ul. Kilińskiego, sprawiła, że w ciągu kilku godzin szpitale były zmuszone do przyjęcia kilkuset rannych.

Lawina żelaza zrzucana każdego dnia na Warszawę powodowała dodatkowo, że personel tych stworzonych ad hoc szpitali musiał być gotowy do odbywających się w trudnych warunkach przeprowadzek. Kiedy dom, w którym się znajdowały, zostawał zbombardowany, pacjentów przenoszono gdzie indziej. W długich kolumnach, często po gruzach, szli pacjenci wraz z lekarzami, pielęgniarkami i sanitariuszkami. Najciężej rannych transportowano na noszach.

Ucieczka przed planowym mordem

Ewakuacje były niezbędne, również gdy zbliżali się Niemcy, którzy już w pierwszym tygodniu sierpnia wymordowali pacjentów oraz personel kilku placówek na warszawskiej Woli. Informacje o tych zbrodniach rozniosły się po całym mieście, wzbudzając uzasadnioną panikę. W pierwszych dniach września zarządzono ewakuację szpitala, w którym pracowała Bronisława Magdalena Ochman. Niemieckie natarcie zagroziło dużej części Śródmieścia. Kto miał siły, uciekał. Akcja miała się odbyć po zmroku. Problem stanowiła logistyka. Na 30 osób, które trzeba było przetransportować, były tylko cztery pary noszy.

Do przejścia mieli długi odcinek, na dodatek poprzecinany barykadami. Wszystko odbywało się przy akompaniamencie krzyków ludzi uciekających przed wrogimi oddziałami oraz huku pożarów. „Na Brackiej kłąb oszalałych ludzi usiłuje dostać się do bramy. Na prawo pali się Szpitalna i cały plac Napoleona. Płomienie zlewają się i tworzą wielką, czerwoną i gorejącą ścianę. Jest widno jak w dzień” – zapamiętała pielęgniarka.

Starówkę ewakuowano kanałami, a nie wszyscy pacjenci nadawali się do tego, aby zabrać ich pod ziemię. Decyzje o tym podejmowali często lekarze. Jeden z nich, Tadeusz Pogórski „Morwa”, opowiadał, że gdy chodził po salach i patrzył, kto może iść, a kto powinien zostać, zdawał sobie sprawę, że wielu skazuje na śmierć. „Nigdy nie zapomnę ich wzroku, jak patrzyli na mnie jak na wyrokodawcę” – wspominał. Część lekarzy, pielęgniarek i sanitariuszek postanowiła nie opuszczać najciężej rannych.

W tym gronie była również Anna Jakubowska „Paulinka” z batalionu „Zośka”, której siostra i brat cioteczny leżeli w największym szpitalu na Starówce, w pałacu Raczyńskich przy ul. Długiej 7. Po tym, jak próby zabrania ich do kanału się nie powiodły, uznała, że musi się nimi zająć. Koledzy z oddziału przekonali ją jednak, że jako żołnierz ma obowiązek walczyć dalej, a jej rodzinie pomóc może jedynie odwiezienie do prawdziwego szpitala – takiego, jaki mają Niemcy.

Większość spośród tych, którzy zostali, w tym siostrę i brata ciotecznego „Paulinki”, hitlerowcy zamordowali w ciągu pierwszych godzin po zajęciu tego obszaru.

Byle nie do szpitala

Szpitale szybko przestały być bezpieczną przystanią, szansą na wyzdrowienie, a stawały się zagrożeniem. Wróg ostrzeliwał je z pełną premedytacją. Do tego dochodziły rosnące problemy z wodą, żywnością, środkami opatrunkowymi, lekami.

Brakowało też morfiny, przez co ludzie cierpieli z powodu niedającego się uciszyć bólu. Coraz trudniej było o utrzymanie czystości.

Rannych kupy. Na salach krzyki, jęki, oczy błyszczące gorączką, zakrwawione bandaże, ropiejące rany. Żywi leżą obok konających. Pomiędzy szpalerami żyjących stygną zwłoki tych, którzy już dali za wygraną w tej ostatniej, najważniejszej walce o egzystencję. Ostatni krzyk bólu zastyga w rozwartych ustach, w bezwiednym skurczu rąk, w agonijnych rysach twarzy. Inni jeszcze walczą o łyk powietrza, o dodatkowe uderzenie serca – o życie. Ich nagrodą za zwycięstwo nie są Krzyże Walecznych i Virtuti Militari, nie są cytaty pochwalne, lecz prosta, ludzka możliwość dalszej egzystencji. Toż to miejsce nie dla mnie. Ja należę do żywych, do tych chodzących po ulicach, do tych, co martwią się brakiem żywności, do tych, co reagują normalnie na lęk, którzy kryją się na odgłos samolotu i schylają się na świst kuli” – wspominał Leszek J. Wójcicki „Jeleń”.

Wiele osób wolało zostać między swoimi. W oddziale, z rodziną. Tam mogli często liczyć na lepszą opiekę, na to, że ktoś coś zdobędzie specjalnie dla nich. Żołnierze mieli jeszcze kilka innych motywacji. Przede wszystkim nie chcieli opuszczać przyjaciół. Po drugie – bliżej frontu było bezpieczniej. Bojąc się, że omyłkowo zaatakują swoje pozycje, Niemcy częściej zrzucali bomby i ostrzeliwali budynki położone w głębi terenów zajętych przez Polaków. A większość szpitali znajdowała się właśnie z daleka od linii frontu. Żołnierze, którzy tam trafili, odmawiali więc zostania albo uciekali przy pierwszej okazji.

Cierpieli nie tylko pacjenci. Z braku wystarczającej liczby chętnych do pracy personel był nieustannie zmęczony. Lekarze operowali po kilka, kilkanaście godzin, sami niejednokrotnie będąc na skraju wyczerpania. Do fizycznego zmęczenia dochodziło to psychiczne, związane z ciągłą i nierówną walką ze śmiercią. Barbara Piotrowska-Gancarczyk „Basia-Pająk”, sanitariuszka z batalionu „Wigry”, służyła w szpitalu przy ul. Długiej 7. Pewnej nocy z koleżanką miała się opiekować łącznie prawie 80 osobami. Do pojenia ich dostały jedną filiżankę kawy. „Dzielimy ją skąpo, najwyżej po łyżeczce na jeden raz”.

Wśród rannych był młody chłopak, któremu amputowano nogę aż do pachwiny. „Basia-Pająk” zapamiętała, że robił wrażenie półobłąkanego. Rzucał się na łóżku, krzyczał, a gdy do niego podeszła, złapał ją za szyję. Ledwo się uwolniła. W innym miejscu leżała na podłodze, twarzą do niej, młoda, naga dziewczyna. Była cała poparzona. „Ta nie doczeka świtu. Umiera samotnie na gołej podłodze. Myślę o jej najbliższych, których zresztą nie znam – matka… ojciec… rodzeństwo… Oby się nigdy nie dowiedzieli, jak umierała ich może jedyna, ukochana córka… siostra. Smukłe, młode ciało dyszy jeszcze. Cóż ja mogę dla niej zrobić? Nawet nie mam jej czym okryć”. Tuż obok leżał starszy mężczyzna. Miał przestrzelone gardło. Dusił się, umierał. Obok siedziała jego żona, bezradna i wyczerpana. Płakała.

Gdy pogrzeb to luksus

Zmarłych trzeba było pochować. Najlepiej jak najszybciej, żeby nie ryzykować wybuchu epidemii. Dzielnice, w których pochowanie ciała w ziemi było sprawą najpilniejszą, były też tymi, gdzie było to najtrudniejsze, tam bowiem, gdzie ginęło najwięcej ludzi, najgęściej padały bomby i pociski.

Stanisław Komornicki „Nałęcz”, młody podchorąży, wraz z towarzyszami broni przyszli pewnego dnia do szpitala przy ul. Długiej 7. Szukali kolegi, który niedawno trafił tu ranny. Nie mogli go znaleźć w salach. Wyszli na podwórze. Pod murem naprzeciwko siebie zobaczyli stos napuchniętych od słońca ciał. Czekały na ostatnią posługę, ale jak zanotował Komornicki, „nie miał ich kto pochować, a poza tym nie było gdzie. Skrawki wolnej od gruzu ziemi na skwerach i w fosie pod murami obronnymi były już od dawna zajęte”.

W końcu znaleźli kolegę. Leżał martwy na noszach. Szybko wzięli się za kopanie mu grobu. Zrywali asfalt z podwórka przy jakimś domu. Robota szła im powoli, ale nie przestawali. Dopiero niemiecka artyleria zmusiła ich do zejścia do schronu. Kiedy po jakimś czasie wyszli na powierzchnię, w miejscu, gdzie kopali, widniał olbrzymi lej. Ale ciała też nie było. Zostało rozerwane przez pocisk. „Z nadpalonych desek wydobytych z gruzowiska zmontowaliśmy niewielki krzyż i zatknęliśmy go na krawędzi leja”. Jeden z nich wypisał chemicznym ołówkiem na krzyżu imię, nazwisko i pseudonim zmarłego.

Więcej szczęścia miał Rysio ze szpitala przy ul. Widok 7. Zmarł nad ranem 5 sierpnia, a już wieczorem odbył się jego pogrzeb. „Ze wszystkimi honorami szpitalnymi. Trumnę na prześcieradłach zaniosły siostry, kapelan odprawił modły, poświęcił ziemię koło śmietnika, potem same zasypałyśmy mogiłę, aż wyrósł mały pagórek… pierwszy pagórek” – pisała Ochman. Chociaż tyle mogli zrobić lekarze i pielęgniarki. Pomóc im umrzeć z godnością i z godnością pochować. W powstańczej Warszawie to było bardzo dużo. ©Ⓟ