Mamy słuszne pretensje do Zachodu, gdy podnosimy, że wielu naszych sojuszników zorientowało się co do natury rosyjskiego ekspansjonizmu dopiero nad ranem 24 lutego 2022 r. Inni politycy i komentatorzy mieli swój moment „a nie mówiliśmy” wcześniej. Po włączeniu się Rosji do wojny w Syrii po stronie Baszara al-Asada w 2015 r., pierwszej agresji na Ukrainę z 2014 r., inwazji na Gruzję z 2008 r. albo po wojowniczej mowie Władimira Putina wygłoszonej w 2007 r. w Monachium. Ale gen ekspansjonizmu przebijał się w Rosji nawet w latach 90., gdy Moskwa imitowała westernizację, wisząc na zachodniej kroplówce.

W 1992 r. Putin był skromnym wice merem Petersburga, zastępcą Anatolija Sobczaka, uważanego przez wielu za demokratę, z pewną – jak się potem okazało – przesadą. Miasto dopiero co przestało być Leningradem, Kreml bez większych przeszkód uznał właśnie samodzielność 14 krajów, które do niedawna były republikami radzieckimi, nie mówiąc już o odpuszczeniu rzeszy państw dotychczasowego bloku wschodniego. Prezydent Boris Jelcyn zaczynał zdobywać na Zachodzie popularność, choć nie taką jak wcześniej Michaił Gorbaczow, teraz polityczny emeryt. The Scorpions „podążali wzdłuż rzeki Moskwy w stronę parku Gorkiego, wsłuchując się w wiatr przemian” (tę piosenkę śpiewają teraz ze zmienionym tekstem). Zresztą komunistyczna symbolika nigdy z parku Gorkiego nie zniknęła, akurat tam stosunkowo trudno było uwierzyć w „wind of changes”. Chyba że bardzo się chciało.

W takich właśnie historycznych okolicznościach Putin został zapytany w filmie dokumentalnym poświęconym nowo wybranym władzom Petersburga, co się stało z posągiem Lenina, który stał w jego gabinecie. – Nie wiem – odparł. I mógłby na tym skończyć, ale nie skończył, decydując się na krótką przemowę potępiającą Władimira Iljicza. – Działacze października 1917 r. podłożyli bombę z opóźnionym zapłonem pod gmach unitarnego państwa, które nazywało się Rosja – odparł.

Putin na tym nie skończył

Tropem bombowej frazy „mina zamiedlennogo diejstwija” poszedł historyk Bartłomiej Gajos z Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego. Jak wykazał, tej samej frazy Putin użył w mowie z 21 lutego 2022 r., podczas której ogłosił uznanie niepodległości parapaństw z Doniecka i Ługańska, co zapowiadało inwazję na Ukrainę z 24 lutego. I przy 13 innych okazjach, odkąd w sylwestrową noc z 1999 na 2000 r. przejął po Jelcynie stery rządów w Rosji. Gajos opublikował wyniki swojego „śledztwa” na łamach wydawanego przez Cambridge University Press periodyku „Nationalities Papers” w pasjonującym tekście „Imperialism and Ethnonationalism in Russia’s Turbulent Years (1989–1994) – How Narratives of Unjust Borders Shaped Putin’s ‘Time Bomb’ Metaphor” (Imperializm i etnonacjonalizm w rosyjskich burzliwych latach 1989–1994. Jak narracje o niesprawiedliwych granicach ukształtowały putinowską metaforę o „bombie z opóźnionym zapłonem”).

Jak zauważył, chyba najpełniej Putin wytłumaczył tę przenośnię w 2016 r. podczas międzyregionalnego forum Ogólnorosyjskiego Frontu Ludowego, organizacji zrzeszającej różne prorządowe struktury, podobnej do Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego z czasów stanu wojennego w Polsce. Już wtedy dało się zauważyć, jak starzejący się Putin zaczyna coraz chętniej wchodzić w długotrwałe dygresje o historii. Prezydent został zapytany przez Daniela Buzgułowa, nauczyciela z obwodu astrachańskiego, o osobisty stosunek do Iljicza i pomysłu przeniesienia jego zmumifikowanych zwłok z mauzoleum na cmentarz.

– Lenin występował za tym, aby państwo, Związek Radziecki, powstało na bazie, jak mówił – mogę się mylić, ale pomysł jest jasny – pełnego równouprawnienia z prawem wyjścia ze Związku Radzieckiego. To jest właśnie ta bomba z opóźnionym zapłonem pod gmachem naszej państwowości. Mało tego, że do granicy przywiązali etnosy wielonarodowego, w istocie unitarnego państwa, do jakichś terytoriów, a przy tym granice ustalali zupełnie samowolnie i, w zasadzie, często w sposób nieuzasadniony. Ukrainie, powiedzmy, pod jakim pretekstem przekazali Donbas? Zwiększenia odsetka proletariatu na Ukrainie, aby mieć tam wielkie wsparcie społeczne. To jakaś bzdura, rozumie pan? I to nie jedyny przykład, jest ich wiele – dowodził. Innymi słowy główna pretensja Putina do Lenina dotyczy tego, że z ziem wcześniej unitarnej Rosji carskiej utworzył federalny ZSRR z prawem secesji, a gdy teoretyczny federalizm na gruzach totalitaryzmu przekształcił się w faktyczny, wszyscy z tego prawa skorzystali.

Jeden z najsłynniejszych cytatów Putina mówi o rozpadzie Związku Radzieckiego jako „największej katastrofie geopolitycznej XX w.”. Te słowa brzmią podwójnie złowrogo, gdy połączy się je z metaforą analizowaną przez Gajosa. Skoro błędem Lenina było wyrysowanie granic tworzących jakieś „niedopaństwa” w rodzaju Ukrainy (czy, jak mówił Putin w tej samej mowie z 2016 r. o Armenii, Azerbejdżanie i Gruzji: „południa Rosji, Federacji Zakaukaskiej czy jak ona tam się nazywała”), to odwróceniem błędu i zarazem zatarciem skutków „największej katastrofy geopolitycznej” musi być odbudowa Rosji unitarnej w granicach sprzed I wojny światowej, a przynajmniej – i taki wariant jest chyba dziś preferowany przez kształtujących myśl ekspansjonistyczną – na ziemiach zamieszkanych przez „trójjedyny naród rosyjski”, czyli Rosjan, Białorusinów i Ukraińców. Stąd atak na Ukrainę, stąd naciski integracyjne na Białoruś. Stąd też moskiewskie oko łypie, choć rzadziej to okazuje, i na północny Kazachstan, i na Mołdawię, i na łotewski Dyneburg z Narwą.

Rosja się nie przyzwyczaiła

Gajos sięga też do 1994 r. Putin uczestniczył wtedy w konferencji Bergedorfer Gesprächskreis, organizowanych regularnie przez Niemców z Körber-Stif tung zamkniętych spotkaniach z udziałem elit. Tamtej dyskusji przysłuchiwali się w Petersburgu sekretarz generalny Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie Wilhelm Höynck (Niemiec), minister obrony Niemiec Volker Rühe, szef kancelarii niemieckiego prezydenta Andreas Meyer-Landrut, liczni eksperci z RFN. I to w ich obecności wiceminister obrony Rosji Andriej Kokoszyn oświadczył, że „Rosja nie w pełni przyzwyczaiła się do obecnych granic”. Putin zaś, wciąż wicemer Petersburga, dodał, że granice te są niesprawiedliwe, bo pozostawiają poza Rosją „25 mln Rosjan”, których los jest dla Moskwy „sprawą wojny i pokoju”. Marzec 1994 r. to już czas po rozjechaniu parlamentu czołgami przez Jelcyna, choć jeszcze przed wybuchem wojny w Czeczenii.

Ta tyrada – i ogólny, współbrzmiący z nią klimat konferencji – został przez Niemców odnotowany. I jak pisze dr Gajos – już na blogu, więc już w bardziej publicystycznym tonie – „jeśli ktokolwiek powie wam, że Zachód w latach 90. był naiwny, pokażcie mu to; ostrzeżenia się pojawiały i – co ciekawe – nie pochodziły z ust wschodnich Europejczyków”. Szkoda, że nikt z nich nie wyciągnął wniosków. Może jednak warto wytykać Zachodowi naiwność. Niekoniecznie tylko na zewnątrz; Stanisław Bieleń, czołowy badacz stosunków międzynarodowych z Uniwersytetu Warszawskiego, jeszcze w 2004 r. pisał prześmiewczo w „Studiach Europejskich”, że „polskie media, politycy i analitycy nie chcą dostrzec, że miejsce przymusu i dominacji ideologicznej Rosji w «bliskiej zagranicy» zajmują wspólne interesy polityczne i gospodarcze”. Równolegle zaś Rosjanie przechodzili do działania. Gieorgij Szachnazarow, doradca Gorbaczowa, przyznał we wspomnieniach, że otoczenie prezydenta ZSRR wykluczało „oddanie Krymu Ukrainie”, gdyby Ukraina wybiła się na niepodległość. Cała I poł. lat 90. to próby oderwania półwyspu rękoma miejscowych elit, które zdążyły nawet przestawić zegarki na czas moskiewski, dopóki prawnokonstytucyjnymi metodami nie spacyfikował ich Kijów.

Ukraina broniona przez Polskę

2003 r. to rosyjski desant na ukraiński półwysep Tuzła, powstrzymany zdecydowaną postawą prezydenta Łeonida Kuczmy (po aneksji przez Rosję półwysep pomógł w budowie mostu do rosyjskiego Kraju Krasnodarskiego). W tym konflikcie izolowanego przez Zachód wtedy Kuczmę wsparła Warszawa, choć po cichu. „Polska stanowczo popiera zachowanie integralności terytorialnej i suwerenności Ukrainy, szczególnie w kwestii budowy przez Federację Rosyjską tamy w Cieśninie Kerczeńskiej” – pisała po spotkaniu marszałków obu parlamentów, Marka Borowskiego i Wołodymyra Łytwyna, agencja Interfaks-Ukrajina.

Być może to pierwszy raz po 1991 r., kiedy Warszawa stanęła w obronie sąsiada zagrożonego rosyjskim ekspansjonizmem. Sami zresztą się z nim już wtedy stykaliśmy, w postaci mniej lub bardziej wprost formułowanych sugestii, że po wejściu do Unii Europejskiej powinniśmy stworzyć dla Rosji coś na kształt korytarza do obwodu królewieckiego. Kreml wiedział, z czym w Polsce kojarzy się transgraniczny korytarz, a jednak takie oferty padały w pewnym momencie dość regularnie.

Putin nie był pierwszy

Gajos dowodzi, że to nie Putin był autorem frazy o bombie z opóźnionym zapłonem. Ślady tej metafory zaprowadziły go do Gleba Rara, przedstawiciela rosyjskiej białej emigracji z niemieckimi korzeniami, na przełomie lat 80. i 90. narodowo-konserwatywnego dziennikarza Radia Swoboda, miłośnika faszyzującego myśliciela Iwana Iljina, nazwanego z pewną tylko przesadą ulubionym filozofem Putina. To właśnie Rar określił w 1991 r. relacje międzyetniczne w rozpadającym się ZSRR mianem „bomby z opóźnionym zapłonem podłożonej przez konstytucję z 1918 r. i umowę związkową z 1922 r.”.

Syn Gleba Rara, Alexander Rahr, przejął schedę po ojcu i stał się jednym z najbardziej zapamiętałych apologetów Kremla w Niemczech, kajzerem Russlandversteherów. W 2011 r. Rahr napisał książkę „Russland gibt Gas” (Rosja dodaje gazu). Tytuł w pewnym sensie okazał się proroczy, choć za powrót Rosji do pretensji o status supermocarstwa autor oskarżał, rzecz jasna, zachodnią rusofobię. ©Ⓟ