Niewielu w USA spodziewało się tak szybkiego załamania liberalizmu. Demokraci mają najniższe poparcie od 30 lat. Ci z nich, którzy wciąż się cieszą popularnością – jak Alexandria Ocasio-Cortez czy Bernie Sanders – są ludźmi spoza partyjnego establishmentu. Ale natura nie znosi próżni – kapitał porzucił sojusz gospodarczego liberalizmu z emancypacją w stylu woke i próbuje znaleźć dla siebie coś nowego. Stosunki międzynarodowe układane są więc coraz bardziej na zasadzie splotu interesów i ideologicznej bliskości. Na naszych oczach powstaje coś na kształt alt-Zachodu.
Przy czym w jego ramach tech right (technologiczna prawica) wyłania się jako siła redefiniująca globalną politykę. To polityczno-gospodarcza hybryda, w której elity technologiczne z Doliny Krzemowej łączą siły z prawicowymi ideologami. Jednoczy ich sceptycyzm wobec egalitaryzmu i wiara, że technologia niesie zbawienie. W wizji tech rightu innowacje cyfrowe mają się stać narzędziem do przebudowy społeczeństwa. Jej elementem jest również flirtująca z neoreakcjonizmem ideologia, która marzy o korporacyjnych monarchiach z CEO w roli króla.
Przedstawiciele tech rightu to giganci biznesu i polityki. Twarzą ruchu stał się założyciel SpaceX i Tesli Elon Musk. Status międzynarodowej ikony zapewniły mu zaś m.in. publiczne spory z administracją Bidena, ataki na woke i pomysły kolonizacji Marsa. Kolejnym luminarzem tech rightu jest inwestor i twórca oprogramowania Marc Andreessen, który dostrzegł w Donaldzie Trumpie obrońcę przed ograniczeniami rozwoju sztucznej inteligencji (AI). Jego technooptymizm uznaje regulacje państwowe za kajdany, a wolny rynek za jedynego sprawiedliwego arbitra. Z kolei Peter Thiel, libertarianin i współzałożyciel PayPala, snuje fantazje o społeczeństwie rządzonym przez elity technologiczne, tocząc – jak pisze „Le Monde” – zainspirowaną ultralibertariańską filozofią Ayn Rand krucjatę przeciwko biurokracji.
Przyjacielem i dawnym współpracownikiem Thiela jest wiceprezydent J.D. Vance, który łączy elementy tech rightu z ludowym populizmem.
Do tego grona dołączyć można też teoretyka ciemnego oświecenia Curtisa Yarvina, którego idee korporacyjnego absolutyzmu rezonują wśród tech-miliarderów. Innym ideologiem ruchu jest Alexander C. Karp, współzałożyciel i CEO specjalizującej się w analizie big data i narzędziach nadzoru firmy Palantir Technologies oraz autor książki „The Technological Republic” (Technokratyczna republika).
To nie przypadkowa lista, lecz sieć wpływów: Thiel finansuje start-upy, Musk kontroluje media społecznościowe, a Andreessen inwestuje w AI. Ludzie ci tworzą gospodarczo-ekonomiczno-polityczny ekosystem, który silnie oddziałuje na republikańską politykę w USA.
Koalicja na krawędzi
Mariaż tech rightu z populistami o paleokonserwatywnym rodowodzie dał Trumpowi triumf w 2024 r. Wyobraźmy to sobie jako sojusz Doliny Krzemowej z pasem rdzy: z jednej strony innowatorzy forsujący deregulację i nieograniczony postęp technologiczny, z drugiej – populiści z antyimigranckim nastawieniem i marzeniem o tym, by „Ameryka była zawsze na pierwszym miejscu”. Ci pierwsi dostarczyli Trumpowi funduszy i memów, ci drudzy – głosów w kluczowych stanach.
To niełatwa koalicja, bo różnice ideologiczne są fundamentalne. Tech right popiera ściąganie wysoko wykwalifikowanych specjalistów z Indii czy Chin, którzy napędzają innowacje w AI. Lud MAGA, rdzeń masowego trumpizmu, uważa imigrację za zagrożenie dla miejsc pracy i kultury Ameryki. Kolejny punkt zapalny to polityka antymonopolowa. Niektórzy twierdzą, że giganci technologiczni mają zbyt dużą władzę. Inni – jak Andreessen – uważają, że państwo powinno się trzymać z dala od biznesu. Inna linia sporu to izolacjonizm kontra globalizm: Trump promuje doktrynę America First, obiecując koniec zagranicznych interwencji oraz nakładając cła; z kolei technooptymiści patrzą globalnie, promując amerykańskie interesy przez eksport technologii.
Po sporze z Trumpem o zwiększającą deficyt budżetowy „wielką, piękną ustawę” Musk chciał założyć własne ugrupowanie – American Party. Podobno stwierdził, że nie zrealizuje tego planu, „tylko jeśli to J.D. Vance będzie w przyszłości przewodził republikanom”. Vance uosabia bowiem most między populistami a technologicznymi elitami. Jego krytyka woke’owskich korporacji spotyka się z szerokim oddźwiękiem w bazie Trumpa, a postulaty uwolnienia AI i kryptowalut od regulacji przyciągają miliarderów.
Co skłoniło potentatów finansowych do zwrotu w prawo? W jednym z wywiadów w 2024 r. Andreessen opowiadał o spotkaniu przedstawicieli administracji Bidena z ludźmi branży AI. Ci drudzy mieli usłyszeć, że rozwój sztucznej inteligencji będzie się odtąd odbywał pod kontrolą administracji – podobnie jak kiedyś miało to miejsce w przypadku technologii nuklearnych. Andreessen z rozbrajającą szczerością przyznał, że właśnie to sprawiło, że on i wielu innych techmiliarderów postawiło na Trumpa. W podcaście komentatorki Bari Weiss Andreessen mówił wręcz o „cichej wojnie” z administracją Bidena i zarzucał demokratom, że chcieli zakazać mniejszym firmom badań nad sztuczną inteligencją, powołując się na bezpieczeństwo narodowe. Dla technologicznych gigantów było to egzystencjalne zagrożenie. Wydaje się więc, że ich zwrot w prawo to nie tylko kwestia ideologii, lecz także kalkulacji.
Alt-prawicowa przyszłość
Tech right jest nie tylko amerykańskim fenomenem. To nowy prawicowy globalizm. Jednak to, że duzi gracze na rynku technologii AI stawiają na konserwatystów, nie powinno zaskakiwać. Po pierwsze, jak zauważył Immanuel Wallerstein, kapitał nie potrzebuje wielkiego, zintegrowanego państwa-świata, lecz wielu państw narodowych pod hegemonią jednego silnego regulatora. Chodzi o to, że globalny rząd ograniczałby kapitalistom pole manewru nadmiernymi regulacjami. Małymi krajami łatwiej manipulować, choć dobrze jest też mieć po swojej stronie jedno z większych państw, które w razie czego będzie wymuszać otwieranie rynków.
Po drugie, konserwatywne rządy walczą z imigracją, a zatem będą bardziej skłonne inwestować w automatyzację, niż sprowadzać ludzi z zewnątrz, by uzupełnić niedobory na rynku pracy. Tutaj także może pomóc AI – zastępując tanią siłę roboczą maszynami.
Po trzecie, sztuczna inteligencja jest bardzo ważna dla obronności, która stanowi istotny punkt na liście wydatków konserwatywnych rządów. Superkomputery, drony, cyberwojna – to wszystko wymaga mocy obliczeniowej, a prawicowe partie – z ich naciskiem na wzmacnianie zdolności militarnych – chętnie inwestują w takie projekty.
Po czwarte, superkomputery zużywają ogromne ilości energii, więc prawicowy sceptycyzm wobec zielonych technologii jest na rękę Dolinie Krzemowej. Musk i reszta tech rightu woli kopać bitcoiny i trenować AI na paliwach kopalnych lub atomie, niż uginać się pod presją postulujących oszczędności energetyczne ekologów. Nawet rządzona przez Partię Pracy Wielka Brytania w ramach programu Golden age of nuclear, ogłoszonego podczas ostatniej wizyty Donalda Trumpa, przystąpiła wraz z amerykańskimi firmami do budowy mikromodułowych elektrowni jądrowych na potrzeby zaawansowanych centrów danych oraz parku biznesowego London Gateway.
Nowe średniowiecze
Nadal pozostaje otwarte pytanie o kierunek, w jakim będzie ewoluowała scena polityczna w USA. Możliwe, że w końcu siły odśrodkowe rozsadzą koalicję Trumpa, a wtedy rzeczywiście powstanie trzecia partia, o której marzy Musk. Byłoby to bardzo rzadkie zjawisko w historii amerykańskiego systemu, ale nie można go wykluczyć.
Mniejsze partie funkcjonowały w USA przez prawie całą drugą połowę XIX w. Ich pojawienie się było związane z czynnikami, które występują też obecnie, zwłaszcza z ostrym sporem między ludem a elitami. To nie przypadek, że jedno z takich prominentnych ugrupowań antyestablishmentowych nazywało się Partią Populistyczną.
Politycy spoza mainstreamu nigdy nie mieli jednak zasobów, by wygrać z duopolem – a tym bardziej nie mają ich teraz, chyba że je dostaną. Być może więc ci, którzy niepokoją się dzisiaj o stan demokracji, powinni najbardziej obawiać się nie samych populistów, a baronów medialno-technologicznych, którzy chcieliby – tropem Yarvina – przemodelować państwo w korporacyjno-gabinetowy system rządów, a z obywateli uczynić akcjonariuszy.
Gdyby ich plany się ziściły, nastałoby prawdziwe nowe średniowiecze, a cała historia Zachodu zatoczyłaby wielkie koło. ©Ⓟ