W sobotę była ważna rocznica. 23 sierpnia 1939 r. szefowie dyplomacji III Rzeszy i ZSRR, w imieniu Hitlera i Stalina, podpisali pakt o nieagresji. Zawierał on tajny protokół o rozbiorze naszej części Europy, ciągnącej się od Finlandii po Rumunię. Dwaj dyktatorzy – ponad głowami narodów wciśniętych pomiędzy ich imperia – podzielili region po swojemu. Moskwa otrzymywała prawo do zagarnięcia Besarabii, Finlandii, Łotwy i Estonii, a także ziem polskich do linii Narwi, Wisły i Sanu (potem skorygowano ustalenia, w zamian za Lubelszczyznę i wschodnie Mazowsze Stalin otrzymał od Hitlera Litwę). Niemal równocześnie zawarto wiele innych porozumień, w tym gospodarczych (radzieckie surowce pozwoliły Niemcom lepiej przygotować się do kolejnych agresji) oraz dotyczących ścisłej współpracy policji politycznych i służb specjalnych (o sojuszu ówczesnego wcielenia swojej „firmy” z Gestapo pewnie woli dziś nie pamiętać weteran KGB Władimir Putin).
Z geostrategicznego punktu widzenia – abstrahując od czynników ideologicznych i totalitarnego charakteru dogadujących się stron – było to porozumienie dwóch wielkich potęg ówczesnego świata, uchylające suwerenność mniejszych państw i przyznające tym imperiom prawo dowolnego dysponowania położonymi między nimi terytorium, zasobami naturalnymi i przemysłowymi oraz ludźmi. Czyli coś, co imperia bardzo lubią i do czego z natury swojej dążą – w przeciwieństwie do tych, którzy stają się przedmiotami takiej rozgrywki.
Imperializm po nowemu
Chociaż wiele się zmieniło w zewnętrznych i wewnętrznych uwarunkowaniach, a nawet w regułach międzypaństwowej gry, choć świat z „hierarchicznego” stał się „sieciowy” (oparty na zmiennych interakcjach bardzo różnych podmiotów, które bywają sojusznikami w jednej kwestii, a jednocześnie przeciwnikami w innej) z wszelkimi tego stanu konsekwencjami – to 86 lat po tamtym pakcie Europa Środkowo-Wschodnia znowu stanęła wobec groźby uchylenia jej suwerenności wspólną decyzją innych graczy. Tyle że wbrew dość powszechnemu mniemaniu, tym razem nie chodzi o ewentualne porozumienie Moskwy i Berlina (także w wersji: „niemiecka Unia Europejska”). Współcześni Niemcy mogą sobie co najwyżej marzyć o nowej, mocarstwowej roli, ale na tym koniec. W przewidywalnej perspektywie mają kraj pogrążony w dosyć poważnym kryzysie, wynikającym z wyczerpania się dotychczasowego modelu rozwoju, niesamodzielny strategicznie, niezdolny ani do przekształcenia UE w jednolitą i kontrolowaną przez siebie organizację (tym bardziej w ścisłą federację), ani do ustanawiania stref wpływów na zewnątrz. Są skazani na poszukiwanie swojego miejsca w układach multilateralnych, oczywiście wciąż z dobrymi narzędziami do odgrywania w nich znaczącej roli – ale bynajmniej nie do bezwzględnego dyktowania warunków.
Gorsze w skutkach dla naszych interesów może się natomiast okazać porozumienie Moskwy i Waszyngtonu. Owszem – wyczerpana wojną i źle zarządzana Rosja nie ma i nie będzie mieć potencjału, by trwale podporządkować sobie nasz region. Ma jednak atuty w postaci broni nuklearnej, sprawnej dyplomacji i wywiadu, sieci powiązań, a przede wszystkim wybitnej zdolności do ryzykownego blefu i zachowań iście bandyckich, paraliżujących wolę i umysły poczciwych mieszczan Europy, wychowanych w kulcie unikania przemocy.
Amerykanie najwyraźniej nie mają ochoty wyznaczać w Europie nowej żelaznej kurtyny i angażować się w pełną kontrolę regionu (i brać odpowiedzialność za sojuszników czy wasali). Mają znacznie poważniejsze problemy gdzie indziej, głównie na Dalekim i Bliskim Wschodzie, mogą więc wykazywać skłonność do tego, by dla świętego spokoju i doraźnych interesów albo stworzyć tutaj strefę płynnego przenikania się różnych wpływów, albo nawet faktycznie oddać tę część świata na pastwę Rosjan.
Przy tym – nie abdykując całkiem i spektakularnie. To byłoby jeszcze pół biedy, bo być może to ostatecznie otrzeźwiłoby Unię Europejską i wymusiło szybkie uzyskanie zdolności do samodzielnej obrony. Gorzej, że USA wolą tu zostać, ale tylko po to, by zarabiać pieniądze jak długo się da (sprzedaż broni i kontrakty energetyczne kuszą). Przy tym świadomie budują sobie pozycję klasycznego psa ogrodnika, korzystając z prostych technik do torpedowania planów stworzenia tu infrastruktury politycznej, działającej poza kontrolą lub wręcz konkurencyjnej wobec wpływów Waszyngtonu (i pośrednio Moskwy). Jedną z tych technik jest instalowanie świadomych lub nieświadomych agentów wpływu, pozwalających realizować zasadę dziel i rządź. Pierwszych łatwo pozyskiwać dzięki korupcji, czysto finansowej albo polegającej na budowaniu im pozorów prestiżu politycznego czy zawodowego. Drugich – dzięki tworzeniu sytuacji realnego zagrożenia ze strony Rosji i jednocześnie nadziei na amerykańską ochronę. Rzecz jasna, tyleż bezalternatywną, co tak naprawdę pozorną.
W gruncie rzeczy nic nowego, Niemcy i niektórzy inni Europejczycy też w przeszłości nam to robili. Ale teraz to Amerykanie mają znacznie lepsze karty, by nas w ten sposób rozgrywać. Dla Waszyngtonu i Moskwy tworzyłoby to sytuację win-win. Oczywiście, po cichym uzgodnieniu, jak daleko Rosja może się posunąć – które kraje podbić, w których jedynie zainstalować przychylny sobie rząd, a które okazjonalnie destabilizować dla podtrzymania gry i realizacji interesów ekonomicznych. Przy tym, zależnie od aktualnej siły i potrzeb układających się stron, te uzgodnienia też podlegałyby renegocjacji. A oporni byliby pacyfikowani solidarnie, jak w czasach dominacji niemiecko-radzieckiej.
Podwójny szczyt
Jak można sądzić, realizacja takiego właśnie dealu ze Stanami Zjednoczonymi jest w tej chwili kluczowym celem Putina i jego ekipy. Ważniejszym nawet niż zachowanie pozorów zwycięstwa w toczonej wojnie, zniesienie sankcji, a tym bardziej takie czy inne rozstrzygnięcia szczegółowe, dotyczące konkretnych terytoriów lub statusu cerkwi moskiewskiej i języka rosyjskiego w Ukrainie. Kremlowscy stratedzy wiedzą, że te szczegóły da się poprawiać na swoją korzyść później, jeśli tylko zapewnią sobie wolną rękę ze strony USA, a przy tym zdołają sparaliżować możliwości polityczne innych krajów NATO (z racji na własne interesy skłonnych do większej asertywności wobec Kremla).
Umiejętna rozgrywka, prowadzona od dłuższego czasu przez Rosjan wobec Donalda Trumpa, niemal doprowadziła ich do sukcesu. Kulminacją tego procesu mógł się stać szczyt na Alasce: natowscy sojusznicy Kijowa wylądowali na marginesie wydarzeń, Putin uzyskał oczywiste korzyści wizerunkowe, praktycznie nie dając nic w zamian, a co najważniejsze, wgrał amerykańskiemu prezydentowi do głowy pakiet swoich warunków zawarcia pokoju, będących faktyczną kapitulacją Ukrainy. Zapewne liczył, że Trump we wspólnym imieniu postawi ultimatum Wołodymyrowi Zełenskiemu i sfinalizuje projekt. A jeśli nie, to przynajmniej znowu pokłóci się z ukraińskim prezydentem, wstrzyma pomoc wywiadowczą, zablokuje sprzedaż broni dla Kijowa – i w ten sposób ułatwi Rosjanom dalsze działania obliczone na ostateczne zhołdowanie Ukrainy.
W tej układance mniej istotne było nawet skuteczne wtrącanie się Amerykanów w rosyjską strefę wpływów na Kaukazie, czyli pośrednictwo Waszyngtonu w normalizacji stosunków między Armenią i Azerbejdżanem. Ba, nawet nagłe zainteresowanie Trumpa Białorusią i nawiązanie nowych relacji z Alaksandrem Łukaszenką – moskiewscy analitycy potraktowali to jako próbę zdobycia przez partnera nowych kart przetargowych, ale długofalowo i tak skazaną na niepowodzenie.
Kolejna część rosyjskiej gry poszła jednak zupełnie nie po myśli Moskwy. Zarówno Zełenski, jak i jego europejscy sojusznicy dobrze odrobili lekcje. Pierwszym sygnałem był wyjazd do Waszyngtonu nie tylko osamotnionego prezydenta Ukrainy, ale także silnej i solidarnej reprezentacji NATO, UE oraz kluczowych liderów poszczególnych państw. Europa zaznaczyła swoją rolę, Ukraina determinację. Ponadto ktoś zapewne szepnął Trumpowi o tym, jak ważne jest zachowanie sojuszniczych przyczółków nad strategicznie ważnym Morzem Czarnym w sytuacji, gdy na lojalność Turcji już nie można za bardzo liczyć. Ktoś inny o tym, jak istotne dla amerykańskiego biznesu są ekonomiczne relacje z partnerami europejskimi i jak intratny jest ten bogaty rynek. I pewnie na dokładkę ktoś przypomniał, że Rosjanie – choć tak uprzedzająco mili oraz gotowi potwierdzać ukochane przez Trumpa narracje o złym Joem Bidenie oraz o urokach pokoju – są de facto ważnym elementem globalnej osi zła, sterowanej przez Chińczyków.
Po takim przygotowaniu artyleryjskim pozostało tylko nie zepsuć dobrej atmosfery waszyngtońskiego spotkania jakimś nieprzemyślanym, niepotrzebnym gestem lub słowem.
Instrukcja obsługi Trumpa
Europejska delegacja zrobiła tak naprawdę to samo, co wcześniej Rosjanie – wykorzystała wiedzę o psychice i priorytetach Trumpa, dostosowując do niej tak personalia, jak i sposób przedstawienia swoich postulatów oraz oczekiwań. Zełenski założył garnitur, co prawda nie miał krawata, ale gest został doceniony i pozytywnie skomentowany publicznie. Powtarzał słowo „dziękuję” ile razy się dało, a nawet więcej. Szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen, kanclerz Niemiec Friedrich Merz i prezydent Francji Emmanuel Macron byli do rany przyłóż i nie zapomnieli podkreślić (wbrew pewnym faktom), jak cieszy ich niedawna umowa handlowa z USA. Brytyjski premier Keir Starmer – choć socjaldemokrata – swoją obecnością musiał budzić nadzieję na kolejne spotkanie miliardera z królem Karolem, ale przede wszystkim na wsparcie na Indo-Pacyfiku. Szef NATO Mark Rutte od dawna budzi w Trumpie pozytywne emocje, podobnie jak premierka Włoch Giorgia Meloni.
A prezydent Finlandii Alexander Stubb zdobył swą szczególną pozycję nie tylko dzięki byciu dobrym partnerem do golfa. Również dlatego, że reprezentuje co prawda mało liczny naród, ale jednocześnie państwo z wyjątkowo dużym potencjałem w zakresie nowych technologii (ważne w obliczu konfrontacji z Chinami) i w dodatku z silną armią. Gotową nie tylko bronić się twardo w przypadku rosyjskiej agresji, ale, co ważniejsze, zabezpieczyć podstawy ofensywy w kierunku morskich baz rosyjskich, w których stacjonują atomowe okręty podwodne, na wypadek, gdyby jednak kiedyś doszło do pełnoskalowej konfrontacji Wschodu i Zachodu. A nawet jeśli nie, to z Finlandii jest przecież dość blisko do ważnych złóż arktycznych, na które Amerykanie popatrują tęsknym okiem…
Wszyscy nie szczędzili gospodarzowi Białego Domu ostentacyjnych komplementów, choć pewnie ich wypowiadanie sporo ich kosztowało. Ale gra była zdecydowanie warta świeczki. Zadziałały także oferty biznesowe. To też skalkulowano, biorąc pod uwagę preferencje Trumpa. Przy tym, chyba przebito Rosjan poziomem konkretu: zamiast mglistych obietnic potencjalnego wroga, europejscy przyjaciele położyli na stół między innymi wysokie kwoty za zakup amerykańskiego uzbrojenia plus wspólne inwestycje w newralgiczne branże, np. produkcję dronów. To się musiało spodobać. Nie bez znaczenia były pewnie też dość optymistyczne informacje z pola walki: akurat w dniu waszyngtońskiego spotkania Ukraińcy odnieśli sukcesy pod Pokrowskiem, a dronami uderzyli celnie w kolejne rosyjskie rafinerie, co demoluje dostawy dla gospodarki cywilnej agresora. Pokazano więc, że Moskwa bynajmniej nie jest skazana na sukces – wbrew kremlowskiej propagandzie, mocno oddziałującej na amerykański ruch MAGA.
Przemawianie jednocześnie do ego i do portfela spowodowało, że udało się zażegnać główne niebezpieczeństwa. Zdjęto z agendy najtrudniejszy temat, czyli ukraińskie ustępstwa terytorialne, przesuwając je do przyszłych, bezpośrednich rozmów między prezydentami Rosji i Ukrainy. Wybrzmiało też to, że sankcje mogą być luzowane dopiero wtedy, gdy Kreml naprawdę zademonstruje dobrą wolę i przestrzeganie zawartych porozumień, a nie w ciemno i natychmiast. Odnotowano też pewien postęp w ważnej kwestii przyszłych gwarancji bezpieczeństwa dla Kijowa, bo Trump zadeklarował współpracę z europejskimi partnerami w tym zakresie.
Generalnie: Amerykanie symbolicznie wrócili z Alaski, nie będąc przyjaciółmi Kremla. Pytanie oczywiście, na jak długo, bo można być pewnym, że Putin i spółka nie pozostawią tej wolty bez odpowiedzi i niebawem znów spróbują przejąć inicjatywę w rozgrywce informacyjnej.
Taktyka i strategia
Przebieg i wnioski z obu niedawnych szczytów warto przypominać, tak samo jak historię paktu Ribbentrop-Mołotow. Chodzi o to, by stały się one jedną z podstaw konstruowania przyszłej taktyki i strategii państw naszego regionu.
Na poziomie doraźnym oznacza to konieczność maksymalnej solidarności wzajemnej, by istniejące obiektywnie animozje czy sprzeczności drugorzędnych interesów nie były rozgrywane przez silniejszych aktorów zewnętrznych na ich korzyść. Także – podtrzymanie jak najlepszych relacji z USA (nawet za cenę niełatwych gestów lub realnych koncesji), żeby być w nich zawsze przynajmniej krok przed Rosjanami i w ten sposób nie dopuścić do przejęcia przez Putina roli „najlepszego kumpla Trumpa”, oferującego Amerykanom korzystną dla siebie wizję przyszłej Europy.
Bolesne prestiżowo? Tak, ale niezbędne ze względów bezpieczeństwa, przynajmniej tymczasowo – bo potęga wojskowa, wywiadowcza i technologiczna USA jest nam niezbędna, sami agresji rosyjskiej nie powstrzymamy, to skutek wieloletnich europejskich błędów i zaniedbań. W ramach tego istotne jest też szybkie wynegocjowanie z Amerykanami rozwiązań dotyczących zwiększenia presji na Moskwę, by realnie, a nie tylko na pozór, była ona zainteresowana zakończeniem działań wojennych. W skrócie – to nowe dostawy broni dla Ukrainy (nie tylko defensywnej, ale także dalekiego zasięgu), plus nowe pakiety sankcji. Także tych uderzających w zewnętrznych partnerów gospodarczych Rosji. Niektórym, na przykład Indiom, warto jakoś to zrekompensować – żeby nie pchać ich dobrowolnie w kierunku Pekinu i Moskwy. I tu Europa, ze swymi możliwościami ekonomicznymi, ma sporo do zaoferowania.
I wreszcie, należy też jak najszybciej przygotować się na to, co dalej. Czyli znów stworzyć system rzeczywistych, a nie papierowych, gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy po spodziewanym prędzej czy później przerwaniu działań zbrojnych (czy zostanie to nazwane pokojem czy tylko zawieszeniem broni – w gruncie rzeczy ma znaczenie drugoplanowe). Jest rzeczą oczywistą, że takie gwarancje muszą się opierać na trzech czynnikach, wzajemnie się uzupełniających: sile armii samej Ukrainy, którą Kijów powinien móc utrzymywać dzięki stałej kooperacji z zachodnimi sojusznikami (na szczęście, już nie ma mowy o żadnej demilitaryzacji), obecności na miejscu żołnierzy państw zachodnich (pod amerykańskim parasolem lotniczym), a także możliwie szybkich i znaczących inwestycjach zagranicznych, bo wtedy dopiero naprawdę pojawi się trwała motywacja dla kluczowych krajów Zachodu, by pomóc Ukrainie się bronić. I by nie dopuścić do jej destabilizacji metodami asymetrycznymi, a w konsekwencji do jej „pokojowego” osunięcia się w rosyjską strefę wpływów.
To ostatnie jest kluczowe nie z powodów emocjonalnych czy idealistycznych, ale bardzo pragmatycznych. Otóż długofalowo i strategicznie musimy liczyć się z tym, że Amerykanie – jakbyśmy sprytnie ich nie kusili – jednak i tak odwrócą się od naszego zakątka świata. Zaoceaniczny parasol przestanie działać, musimy mieć własny, i to taki, którego użycie i jakość będzie zależeć od nas, a nie zewnętrznych dobroczyńców.
Pod pewnymi względami możemy tu liczyć na kooperację z Wielką Brytanią, Niemcami i Francją, ale też ze świadomością, że ich interesy są w dużej mierze rozbieżne z mniejszymi państwami flanki wschodniej Sojuszu, a sprawczość mocno ograniczona. Notabene, jeśli chodzi o wyzwania i zagrożenia, ale też szanse związane z Rosją – ich percepcję przez elity polityczne, biznes i społeczeństwo – to pewnie najwięcej punktów stycznych mamy jednak z Londynem, najmniej zaś z Berlinem, i z tego też należy wyciągać praktyczne wnioski. Do budowy regionalnego układu o wystarczającej sile odstraszania, a przy tym zdolnego do upominania się o swoją podmiotowość w szerszej skali, poza Szwecją i Finlandią (co oczywiste) oraz Polską, jest więc potrzebny jeszcze jeden gracz – właśnie Ukraina.
Z jej położeniem, przemysłem, zasobami ludzkimi i surowcami, a także instytucjami – asertywną dyplomacją, sprawdzoną w nowoczesnej wojnie armią i skutecznym wywiadem, zahartowanymi w boju o wszystko. Chroniąc jej niepodległość i szanse rozwojowe, gramy o własną suwerenność i pozycję międzynarodową. Pora, by sobie to uświadomić – i nie psuć tej perspektywy taktycznym nadużywaniem resentymentów antyukraińskich w celach wyborczych, a tym bardziej patrzeniem jedynie na koniec swojego nosa w polityce bezpieczeństwa. ©Ⓟ
Do budowy regionalnego układu o wystarczającej sile odstraszania, poza Szwecją i Finlandią oraz Polską, jest potrzebny jeszcze jeden gracz – właśnie Ukraina