- Spiskowa teoria prawicy i lewicy
- Konserwatyzm i długie trwanie
- Okazjonalny konserwizm
- Lewica i antykonserwizm
- Lewica, prawica i rozproszenie informacji
Po umownej prawej stronie sceny komentatorskiej rozgorzała dyskusja o tym, czy prawica może szukać współpracy z pozarządową lewicą, czyli Partią Razem. Gabriel Czyżewski w głośnym ostatnio artykule pt. „PiS nie jest już socjalny. Tylko Partia Razem może kontynuować politykę Lecha Kaczyńskiego” opublikowanym na stronie Klubu Jagiellońskiego argumentuje, że to właśnie Adrian Zandberg i jego ludzie reprezentują pro-państwowy i pro-społeczny nurt myślenia o polityce, który ukształtował Prawo i Sprawiedliwość w pionierskich latach, a od którego partia ta odchodzi pod presją będącej na fali Konfederacji. Głos w debacie zabrali m.in. Kacper Kita z inicjatywy Nowy Ład oraz Łukasz Warzecha z „Do Rzeczy” do spółki z reprezentującym libertariańskie Forum Obywatelskiego Rozwoju Mikołajem Pisarskim (na kanale youtubowym tego pierwszego). Głos Klubu Jagiellońskiego wzywający do znalezienia jakiejś platformy współpracy z propaństwową lewicą został przez wymienionych polemistów zrozumiany jako karkołomna próba skrętu na lewo.
Jeden aspekt sprawy ma charakter doraźny, partyjny; drugi, jest znacznie ciekawszy – mówi dużo nie tyle o prawicy w jej aktualnym kształcie, lecz o prawicowości jako takiej, jej związkach z lewicowością, a wreszcie o samej naturze zachodniego ładu społeczno-gospodarczego.
Spiskowa teoria prawicy i lewicy
Wydaje nam się, że doskonale wiemy, co znaczą słowa „prawica” i „lewica”, aż ktoś o to nie spyta (tak jak „czas”, „byt” czy „dobro”, całkiem czcigodne towarzystwo słownikowe). Bywa, że „lewicą” nazywa się zwolenników idei centralnego planowania gospodarki i marksowskiego roztopienia jednostki w takiej czy innej klasie społecznej. Problem w tym, że jeśli zapytać o to tradycyjnego socjaldemokratę, to zdecydowanie zaprzeczy, aby miał cokolwiek wspólnego z takimi pomysłami. Innym znów razem „lewica” będzie przede wszystkim szyldem dla idei rewolucji i nieznoszącej sprzeciwu wiary w postęp, co ostatecznie prowadzi do postulatu radykalnego zerwania z wszelką tradycją. Już przywołany socjaldemokrata znów zaprotestuje.
Ze słowem „prawica” jest nie lepiej. Jedni biorą je ze szyld dla idei niskich podatków i minimalnego państwa, jak red. Warzecha, a wraz z nim wszyscy, którzy „za młodu korwinistami” będąc, na starość mają nadzieję uniknąć ześwinienia (zgodnie z zaproponowaną w rozmowie Warzechy z Pisarskim trawestacją znanego powiedzonka przypisywanego Bismarckowi). Inni znów rozumieją prawicowość przede wszystkim jako wierność wartościom chrześcijańskim (jak czyni, zdaje się, Klub Jagielloński), które swą polityczną reprezentację zyskują w formacjach chadeckich. Jeszcze co innego to prawicowość jako konserwatyzm (bo ten przecież wcale nie musi być chrześcijański, a i z chrześcijaństwa konserwatyzm też nijak nie wynika).
Mimo tych niejednoznaczności wciąż używamy słów „prawica” i „lewica” w dyskursie publicznym, jakbyśmy świetnie wiedzieli, co one reprezentują. Dlaczego tak się dzieje? Proponuję tu odpowiedź (prawie teorię spiskową): otóż istnieją polityczne oraz ideologiczne grupy interesu, dla których pielęgnowanie obrazu świata o niskiej rozdzielczości jest korzystne. Przez niską rozdzielczość rozumiem okoliczność, że dany obraz świata ujmuje stosunkowo niewiele detali spośród tych, które dałoby się wyróżnić w niezwykle złożonej rzeczywistości społecznej, gospodarczej, politycznej. „Prawicowe” i „lewicowe” obrazy o niskiej rozdzielczości są świetnym narzędziem ideologicznej mobilizacji i pozwalają członkom obu wrogich obozów legitymizować się oraz – kluczowa rzecz – finansować swój status jako zawodowych żołnierzy w wojnie o serca i umysły. Jak na każdej wojnie, także i na tej ktoś ostatecznie zarabia, wypłata zaś przychodzi nie tylko w postaci pieniędzy, lecz także w formie społecznej pozycji i prestiżu.
Proponuję więc przyjąć minimalne konieczne warunki każdej z interesujących nas orientacji politycznych, składające się, po pierwsze, z postulowanej praktyki politycznej, a po drugie – z podbudowującej ową praktykę wartości. Trzeba to jednak uczynić tak, aby owe orientacje nie były wzajem przeciwne, bo to z konieczności prowadzi do ideologicznych okopów i legitymizuje wspomnianych bojowników. A skoro o nich mowa, wydaje mi się, że w każdym przypadku warto też od razu wskazać możliwe skrajności i patologie, tj. podejścia odwołujące się do tych samych wartości i praktyk, ale zarazem oparte na ich opacznym rozumieniu.
Konserwatyzm i długie trwanie
Za minimalny warunek prawicowości biorę więc to, iż jest ona polityczną reprezentacją konserwatyzmu. Ten ostatni zaś rozumiany jest tutaj jako troska o instytucje długiego trwania, tj. pogląd, że ład społeczny powinien być w sposób ciągły oparty właśnie na takich instytucjach, a więc nie powinniśmy dopuszczać do zerwania kulturowej oraz instytucjonalnej łączności z wytworami poprzednich pokoleń. Instytucje długiego trwania to kształtowane przez wieki, formalne (np. ład konstytucyjny, podział władz) oraz nieformalne (np. tzw. moralność publiczna) normy i reguły postępowania, jak również oddolne wzorce i schematy działania (np. obyczaje). Taką instytucją jest też – o czym czasem się zapomina – rynek.
Wartością motywującą postawę konserwatywną jest coś, co można określić mianem zakorzenienia. Dla jednych np. w tradycji religijnej, dla innych w tradycji ludowej, ale zawsze chodzi o to, że związki z określonym środowiskiem kulturowym, z ludźmi, a często z określonym miejscem, nie tyle się nam przytrafiają, ile współdecydują o tym, kim jesteśmy. Konstytuują nas (o czym pięknie mówił np. pisarz i filozof Roger Scruton).
Podział na prawicę i lewicę ma sens tylko w ramach obrazu rzeczywistości o względnie niskiej rozdzielczości. Na razie wprawdzie nie mamy alternatywnych pojęć, ale musimy pamiętać, że ten podział jest pewnym – dość wiekowym – historycznym artefaktem
Skrajną postawą, którą w odróżnieniu od konserwatyzmu proponuję określić mianem konserwizmu (mówi się też o „tradycjonalizmie”), jest pogląd, który najprościej streścić w haśle „żadnych zmian”, ewentualnie „lepiej to już było”. Jego szczególną postacią jest np. monarchizm. Choć wydaje się, że dla konserwizmu idea długiego trwania ma również kluczowe znaczenie, istnieje tu pewna subtelność: mówienie o „trwaniu” ma sens dopóty, dopóki jakaś forma życia społecznego faktycznie… trwa, tzn. jest żywa w danej społeczności jako sposób radzenia sobie z napotykanymi wyzwaniami życia codziennego, politycznego czy gospodarczego. To, co jakiś czas trwa, może jednak stopniowo obumierać lub nagle dokonać żywota, i tego zdają się tradycjonaliści/konserwiści nie dostrzegać, traktując trwanie nie jako pożądany stan rzeczy, lecz jako postulat, który należy za wszelką cenę światu narzucić. Jeśli zaś fakty przeczą postulatom – to, cytując Hegla, tym gorzej dla faktów.
Podręcznikowym przykładem takiego konserwizmu była choćby restauracja Bourbonów po klęsce Napoleona. Było to przecież przedsięwzięcie tak oderwane od ówczesnej rzeczywistości – po rewolucji francuskiej i klęsce wcześniejszego ładu; po reformach czasów Bonapartego; w obliczu rodzącej się rewolucji przemysłowej – że wręcz karykaturalne. Czym innym jest np. zdolny do reformy monarchizm brytyjski, który wciąż jest żywą formą życia politycznego. W każdym przypadku trzeba więc tę sprawę ocenić w określonym kontekście.
Okazjonalny konserwizm
Odwołanie do idei długiego trwania instytucji ratuje nas też przed towarzystwem okazjonalnych konserwatystów, a nawet okazjonalnych konserwistów. To ludzie, którzy za wszelką cenę chcą bronić obecnego lub świeżo upadłego, lecz pozostającego jeszcze w żywej pamięci układu relacji społecznych; takiego, któremu wprawdzie brakuje głębszego zakorzenienia bądź jego korzenie już obumarły, ale panuje wystarczająco długo aby znaleźć obrońców powołujących się na postulat stabilności, praworządności, itp.
O konserwizmie architektów Kongresu Wiedeńskiego już wspomniałem. Jeśli zaś chodzi o rzeczywistość najnowszą, to na pozycjach okazjonalnie konserwistycznych ulokowała się dziś w Polsce Koalicja Obywatelska i jej najbardziej zagorzali wyborcy zgromadzeni pod hasłem „żeby było tak, jak było”. Wydawać by się mogło, że na ten słynny postulat Agnieszki Holland trudno odpowiedzieć inaczej niż tylko z politowaniem, jednak stoi za nim pewna koncepcja polityczna. Głosi ona konieczność i moralną słuszność zachowania odziedziczonych po schyłkowym PRL i czasach przełomu ustrojowego podziału pracy i kapitału, płynących stąd prestiżu i fruktów, oraz dostępu do informacji.
Dla odmiany mamy też konserwizm kościelny, pozostający w podobnym duchu, tyle że w odniesieniu do innego „byłego” – tutaj rzeczywistością minioną jest dawna pozycja społeczna nie tyle samej wiary, ile hierarchii katolickiej i wypływająca stąd wizja urzędowego autorytetu.
Konserwizm amerykański to z kolei np. obrona kapitalizmu finansowego, który zadomowił się w USA od czasów Ronalda Reagana i sprzedaje opowieść o własnej bezalternatywności, albo obrona establishmentu medialnego na czele z CNN czy gazetą „New York Times” przed dziennikarską kontrelitą aktywną w internecie. To również obrona warstwy eksperckiej zorganizowanej w postać profesjonalnego aparatu biurokratycznego, którego czyszczeniem zajęli się ludzie prezydenta Trumpa. Można mieć uzasadnione obawy, czy miotła trumpistów zrobi miejsce dla ludzi bardziej kompetentnych, ale merytoryczno-polityczna kompromitacja tych aktualnie wymiatanych ujawniała się przez lata wystarczająco wyraźnie, od kompletnie chybionej „wojny z terroryzmem” po fabrykowanie śledztwa w sprawie rzekomych powiązań Trumpa z Rosją.
Lewica i antykonserwizm
Za minimalny warunek lewicowości biorę zaś to, że jest ona polityczną reprezentacją postawy, którą można nazwać antykonserwizmem. Naczelną wartością jest dla niej sprawiedliwość. Chodzi więc o sprzeciw wszędzie tam, gdzie za wszelką cenę chce się utrzymać panujący system, np. podział pracy, kapitału czy prestiżu, wbrew wymogom sprawiedliwości i godności ludzkiej. Lewicowość może mieć postać reformistyczną i ewolucyjną (socjaldemokracja) lub rewolucyjną (marksizm). Antykonserwizm nie jest wcale sprzeczny z konserwatyzmem jako troską o instytucje długiego trwania, choć oczywiście mogą się one znaleźć na kursie kolizyjnym. Spór może dotyczyć przede wszystkim tego, czy pewne utarte sposoby funkcjonowania społeczeństw, takie jak choćby „tradycyjny” podział ról między kobietami a mężczyznami, ma jeszcze jakąś pozytywną funkcję i wciąż odpowiada na jakieś ludzkie problemy, czy też jest zupełnie obumarłym reliktem.
Czymś zupełnie naturalnym dla lewicowca będzie np. obrona lokalnej społeczności zorganizowanej wokół jakiejś gałęzi przemysłu przed konkurencją ze strony zagranicznych producentów stosujących dumping socjalny. Człowiek lewicy będzie się kierował ideą sprawiedliwości, ale stanie się przy tym obrońcą zakorzenionego w danej społeczności podziału ról i pracy, a więc formalnych i nieformalnych instytucji długiego trwania utworzonych wewnątrz środowiska przemysłowego. Prawicowiec (z uwagi na zakorzenienie) i lewicowiec (z uwagi na sprawiedliwość) są tu naturalnymi sojusznikami. Spór dotyczyć może zastosowanych środków i tego, gdzie kończy się interwencja mająca na celu utrzymanie rynkowego charakteru konkurencji (z którym ów dumping socjalny nie ma w dłuższej perspektywie nic wspólnego), a zaczyna się interwencja w sam mechanizm rynkowy (także instytucję długiego trwania). Przecież nie zawsze jest jasne, gdzie ta linia przebiega. Spór tego rodzaju jest jednak produktywny, w przeciwieństwie do wzajemnego obrzucania się inwektywami.
Od razu wskażmy także pogląd skrajny po stronie lewicowej. Będzie to rewolucyjny progresywizm – pogląd, zgodnie z którym instytucje długiego trwania są nieomal z definicji czymś niesprawiedliwym, w związku z czym należy je z miejsca rozwalić, ewentualnie wpierw przejąć (słynny „marsz przez instytucje” postulowany przez klasyka marksizmu Antonia Gramsciego), a potem zniszczyć od środka.
Można odnieść wrażenie, że dla wielu adwokatów prawicy ów radykalny progresywizm definiuje lewicowość jako taką. Podobnie jak dla lewicowców reprezentatywna dla prawicy jest postawa konserwistów (np. chrześcijańskich).
Lewica, prawica i rozproszenie informacji
Ale dlaczego zarówno prawica, jak i lewica miałyby unikać swoich ekstremów i szukać płaszczyzny produktywnego sporu i kooperacji? Aby zabrać się za roboczą odpowiedź na to pytanie, trzeba za punkt wyjścia wziąć pewną koncepcję podmiotu. Przywołam więc ideę, którą red. Warzecha w przytoczonej rozmowie utożsamia jeśli nie wprost z prawicą, to w każdym razie z „nielewicą” (z czymkolwiek, co lewicą nie jest). Chodzi o ideę wolnej, stanowiącej o sobie jednostki, która pragnie działać w zgodzie ze swoimi pragnieniami i wartościami i rozwinąć swój potencjał.
Tej idei żadna tradycja polityczna nie posiada na własność, choć pierwsi w kolejce ustawią się pewnie liberałowie. To raczej wytwór długiej ewolucji pojęcia człowieka od świata grecko-rzymskiego i judeochrześcijańskiego Antyku przez scholastykę, Renesans, zwolenników i wrogów Oświecenia (długo można wymieniać) do dziś. Gdy taka jednostka działa w większej grupie, powstaje złożony system. W jego wnętrzu generowana jest informacja, a więc potencjalna wiedza. Przykładowo, jeśli warunki prowadzenia działalności gospodarczej – powiedzmy: uprawy jabłoni – w dwóch regionach się różnią, to sama ta różnica stanowi potencjalny przedmiot wiedzy. Ponadto, każdy z nas ma określone preferencje, z których wynikają określone zachowania i decyzje. Istnieje więc potencjalnie wiedza o tych preferencjach i działaniach. Tę listę można ciągnąć.
W eseju „Przepis na chadeckiego socjaldemokratę” (DGP z 3–6 stycznia 2025 t.) powoływałem się na Friedricha Augusta von Hayeka, który zauważył w słynnym artykule „The Use of Knowledge in Society” z 1945 r., że fundamentalną cechą gospodarki rynkowej i nowoczesnego społeczeństwa jest rozproszenie informacji. Przydatna wiedza naukowa jest rozdystrybuowana w różnych ośrodkach, wiedza o naszych preferencjach po stronie sprzedawców dóbr i usług jest ograniczona, a z drugiej strony – my też stosunkowo niewiele wiemy i o oferowanych nam produktach, i o intencjach naszych partnerów w transakcjach. Część z tej informacji rozproszonej w całym systemie manifestuje się w cenach produktów, ale bynajmniej nie wszystko. Co z tego wynika? Najważniejszy wniosek wyciągany przez samego Hayeka (a przeciw postulatom polsko-amerykańskiego ekonomisty i późniejszego członka KC PZPR Oskara Langego) jest konieczna nieefektywność centralnego planowania. Dlatego prawicowcy wolnorynkowi z radością przyjmą obecność Hayeka w tym miejscu. Bo jeśli lewicowiec zechce zaprowadzać sprawiedliwość wbrew rynkowi, to ów eksperyment musi skończyć się źle.
Ale jest też inny wniosek, który wydaje mi się nie mniej interesujący i doniosły. Mianowicie dostępu do rozproszonej informacji nie mają nie tylko centralni planiści, lecz także… przeciwnicy centralnego planowania zaczytani w Hayeku. To sprawia, że ich obraz gospodarczej rzeczywistości ma tak samo niską rozdzielczość jak obraz socjalistycznych planistów. To z kolei sprawia, że wszelka lokalna interwencja w działanie rynku, np. poprzez wsparcie związków zawodowych w firmie X przeciw obniżce płac, może się jawić jako etatyzm i socjalizm.
Oto pozorny paradoks. Centralny planista nie ma dostępu do informacji zdającej sprawę z całości sytuacji w gospodarce, a „centralny krytyk” centralnego planowania nie ma wiedzy o złożoności jakiejś lokalnej sytuacji. Stąd wynika nie tylko niebezpieczeństwo chybionego planowania, lecz także chybionego zaniechania interwencji. Może bowiem być tak, że jakiś segment rynku jawi się „centralnemu krytykowi” jako konkurencyjny za sprawą obrazu o niskiej rozdzielczości. Stąd każda ewentualna interwencja będzie dla niego podpadała pod stosowną ogólną kategorię, również charakteryzującą się niską rozdzielczością, np. kategorię wspomnianego etatyzmu.
Lewicowiec na tym tle jest zwolennikiem kontekstowości. Spójrzmy na konkretną sytuację w konkretnym zakładzie pracy, w tym regionie, w tym sektorze – powiada. Bo może okazać się, że decyzje podejmowane w rzeczonej firmie wcale nie wynikają z mechanizmów rynkowych, zaś sytuacja w danym segmencie rynku jest daleka od modelowej konkurencyjności.
Nieefektywność odgórnej doktryny
W rozmowie z red. Warzechą Mikołaj Pisarski wyraził zdziwienie, że „młoda” prawica pod auspicjami Klubu Jagiellońskiego nie ma „swoich” ekonomistów i tym samym zespołu spójnych idei ekonomicznych. Tymczasem wydaje mi się, że z odkrytego przez Hayeka rozproszenia informacji wynika nie tylko nieefektywność centralnego planowania, lecz także nieskuteczność wszelkiej odgórnej doktryny ekonomicznej.
Innymi słowy, rozproszenie informacji uniemożliwia zarówno „lewicowy” ekstremizm centralnego planowania (a więc zniszczenie instytucji długiego trwania jaką jest sam względnie konkurencyjny rynek), jak i „prawicowy” ekstremizm w postaci swoistej ideologii zaniechania.
I te dwa fakty, gdy już lewica i prawica zdadzą sobie z nich sprawę, stwarzają płaszczyznę współpracy. Na początek choćby w „dostrajaniu” rozdzielczości obrazu rzeczywistości społeczno-gospodarczej; tak aby w każdym przypadku odpowiadały potrzebie zaprojektowania stosownych rozwiązań polityczno-instytucjonalnych.
Zwróćmy wreszcie uwagę, że sam podział na prawicę i lewicę ma sens tylko w ramach obrazu rzeczywistości o względnie niskiej rozdzielczości. Takie obrazy są przydatne z praktycznego punktu widzenia, ale trzeba zdawać sobie sprawę, że każda przydatność ma swoje granice. Na razie wprawdzie nie mamy alternatywnych pojęć, ale musimy pamiętać, że podział na lewicę i prawicę jest też pewnym – dość wiekowym – historycznym artefaktem. Sam w sobie jest więc instytucją długiego trwania… Pytanie, czy wciąż odpowiada na nasze problemy. Czy pielęgnując go, nie ulegamy mimowolnie konserwizmowi.
Warto zatem zastanowić się, czy dychotomiczny obraz rzeczywistości politycznej, podzielonej na prawicę i lewicę, nie przypomina analogowej fotografii zagubionej w cyfrowym świecie. Rozpoznajemy na niej budynki i ludzi, a więc pewien wciąż z grubsza istniejący kształt świata, ale istnieje ograniczona liczba szczegółów, które da się z niej wydobyć. ©Ⓟ