Jaki może być wpływ rozpoczętej właśnie prezydentury na polską politykę zagraniczną i bezpieczeństwa? Zdaniem części analityków czeka nas w tym zakresie model „Duda plus”, czyli z grubsza te same priorytety, co dotychczas – skądinąd w wielu punktach słuszne – tylko egzekwowane skuteczniej. Inni przestrzegają, że szykuje się raczej „Duda minus” – podobne deficyty profesjonalizmu, ale gorsze koncepcje w sferze programowej. Rzeczywistość może się okazać bardziej skomplikowana.

Karol Nawrocki (nawet gdyby chciał, co wcale nie jest oczywiste) nie da rady po prostu wejść w buty Andrzeja Dudy i co najwyżej je lekko rozdeptać po swojemu. Z kilku powodów. Głównie dlatego, że na naszych oczach znacząco zmienia się środowisko międzynarodowe i reguły gry. I nie chodzi tu tylko o polityczną ofensywę trumpizmu, jakościowo odmienną od tej sprzed kilku lat, czy o wojnę w Ukrainie. Także o związany z tymi czynnikami głęboki wstrząs i przewartościowanie postaw w Unii Europejskiej, rosnące aspiracje mocarstw regionalnych i globalnego Południa, rewolucję technologiczną z jej różnorakimi konsekwencjami dla światowej gospodarki, a wreszcie jawny renesans dewizy „przetrwa najsilniejszy” w życiu społecznym i politycznym. Również w relacjach międzynarodowych. „Wersal się skończył”. Klasyczna dyplomacja z jej szacunkiem dla pozorów, form i spisanych traktatów wylądowała w lamusie, nastał czas brutalnego narzucania nowych porządków przez tych, którzy mają wystarczającą siłę (lub przynajmniej tupet). A narodowy egoizm przestał być rzeczą wstydliwą i awansował do rangi politycznej cnoty, oficjalnie premiowanej przez wyborców – już nie tylko partii skrajnych.

Na śmierć i życie?

Sukces wyborczy Karola Nawrockiego w pewnym stopniu wynikał właśnie z tego trendu – z instynktownej tęsknoty za twardym gościem bez skrupułów, który w obronie Ojczyzny po prostu stanie do walki, zamiast popisywać się erudycją i manierami. Jakby to nie było naiwne – jednak zadziałało. A wybrany prezydent stoi teraz przed trudnym zadaniem, by tych nadziei nie zawieść. Byłoby to bowiem klęską nie tylko jego (to pół biedy), lecz także całego obozu politycznego, który w niego zainwestował.

Nowy lokator Pałacu będzie wobec tego grał ostrzej i bardziej ryzykownie od poprzednika. Nie tylko z racji indywidualnych cech charakteru, lecz również z konieczności (zanadto napompowano balon z lękami i frustracjami, tworząc nastrój oblężonej twierdzy i apokaliptycznych wizji zagrożeń, by teraz móc spuścić z tonu). Do tego będzie musiał na bieżąco spłacać raty za poparcie. Wierzycielem zaś będzie już nie tylko PiS, jak w przypadku Andrzeja Dudy, lecz również Konfederacja, a przejściowo być może nawet Grzegorz Braun i spółka. To dodatkowy komplikator układanki.

Teoretycznie i na poziomie deklaratywnym panuje u nas dość powszechna zgoda, że najważniejsza jest Polska i jej racja stanu, zaś w jej imię warto iść czasami na kompromisy dotyczące interesów partyjnych i nie kolebać wspólną łajbą zbyt mocno, bo zyskają na tym tylko wrogowie zewnętrzni. Nie miejmy złudzeń, praktyka nie nadąża za tymi szlachetnymi hasłami. Interes partii (lub wręcz konkretnych polityków) bywa dziwnie łatwo utożsamiany z interesem (i to strategicznym!) całego narodu. Za chwilę będziemy więc świadkami nowych kampanii bezwzględnej wojny polsko-polskiej, a kwestie międzynarodowe zostaną podporządkowane logice rywalizacji wewnętrznej.

Obie strony będą się uciekać do podważania patriotyzmu i dobrej woli „tamtych”. Jedni i drudzy znajdą niezłe argumenty na poparcie swoich tez, bo oba obozy popełniły w przeszłości jakieś fatalne błędy, a ich liderzy – pomyłki w polityce kadrowej. Można liczyć i ważyć, kto więcej i bardziej, ale ważniejsze jest założenie, że w zarysowanej sytuacji działania prezydenta (rządu zresztą też) na arenie międzynarodowej będą w dużej mierze obliczone na dalsze podkręcanie emocji publiki krajowej, bo to one zwalniają polityków z wykazywania się realnymi wynikami i w największym stopniu przełożą się na rezultat kolejnych wyborów. Jeśli przy okazji te czy inne działania będą służyły także zewnętrznym interesom kraju, to oczywiście super… ale niekoniecznie będzie to warunek niezbędny.

America first!

Wtłoczenie wewnętrznej rywalizacji w schemat sporu pomiędzy opcją amerykańską i europejską jest co prawda z merytorycznego punktu widzenia olbrzymim uproszczeniem, ale za to jest nośne politycznie i wygodne. Eksperci mogą sobie marudzić, że Polska powinna jak najdłużej grać na obu fortepianach, wykorzystując wszelkie możliwości lewarowania swojego stanowiska negocjacyjnego poprzez odwołanie się do alternatywnych zasobów. Spin doktorzy i ich mocodawcy wolą proste i chwytliwe modele: kochamy Waszyngton lub Brukselę (a w domyśle: ta miłość zostanie odwzajemniona i ktoś z zewnątrz rozwiąże za nas wszystkie nasze problemy).

Obóz Tuska – częściowo siłą rozpędu – staje się w takim schemacie eksponentem opcji unijnej, i to pomimo zaklęć o swoich sympatiach do współpracy transatlantyckiej. O ile Andrzej Duda nie szarżował zanadto przeciwko Unii (pomijając niefortunne wypowiedzi o „wyimaginowanej wspólnocie” itp.), o tyle Karol Nawrocki będzie musiał posunąć się o wiele dalej. I to mimo chwilowego złagodzenia retoryki tuż przed inauguracją. Pchać go będą do tego logika krajowej rywalizacji partyjnej, kolejne (wysoce prawdopodobne) zachowania europejskiego mainstreamu sprzeczne z polskimi interesami bezpieczeństwa i rozwoju, a wreszcie sugestie z Waszyngtonu.

Chęć wpisania się w „antysystemową”, konserwatywno-radykalną międzynarodówkę pod amerykańskim patronatem pozostanie zresztą jednym z niewielu wspólnych pomysłów politycznych PiS i Konfederacji. Nawrocki jako zwornik tego planu będzie bardzo użyteczny, a ceną będzie prawdopodobnie świadomy udział w sterowanych z Białego Domu akcjach dywersyjnych wymierzonych w spójność polityczną Unii. Po to jesteśmy potrzebni Trumpowi, dlatego amerykański prezydent i jego ruch MAGA udzielał otwartego poparcia „kandydatowi obywatelskiemu”. Ten sam sens ma poparcie dla Viktora Orbána, niemieckiego AfD oraz innych sił politycznych gotowych obrócić swoje kraje przeciwko pogłębionej kooperacji europejskiej, a także wyostrzać spory między członkami UE. Bo z podzieloną i otwarcie skłóconą Europą da się bez trudu prowadzić skuteczną politykę na zasadzie „divide et impera”, zaś zintegrowana może się jednak postawić. A nawet (w dalekiej przyszłości, ale jednak) – pokusić o strategiczną suwerenność.

Dla porządku: plan postawienia na USA kosztem Unii wcale nie musi być dla Polski zły. Dzisiaj nie ulega wątpliwości, że Stany oferują znacznie więcej w kwestiach militarnych czy wywiadowczych, a przy tym bardziej efektywny (choć „darwinistyczny”) model ekonomiczny niż zbiurokratyzowana Europa – i bardziej zdroworozsądkowe podejście do wielu dziedzin życia, co w długiej perspektywie może być dla naszego kraju mimo wszystko lepszym wyborem cywilizacyjnym. Problem w tym, że nie dadzą nam nic za darmo, wręcz przeciwnie. I jeśli damy się zepchnąć do roli biernego wasala, to nie będzie żadnego skoku rozwojowego ani dobrobytu, lecz republika bananowa, nasze interesy bezpieczeństwa wuj Sam przehandluje zaś kiedyś bez mrugnięcia okiem. Poprzedni prezydent niestety niespecjalnie chciał i umiał twardo reprezentować Polskę w relacjach z USA. Czy nowy zdoła się na to zdobyć?

Rzemiosło w cenie

Optymistycznie można stwierdzić: pewne szanse są.

Karol Nawrocki musiałby jednak w tym celu wyjść daleko poza oportunistyczne oczekiwania swego politycznego środowiska, szybko nauczyć się, jak grać w pierwszej lidze globalnej dyplomacji, zgromadzić wokół siebie odpowiednio profesjonalny zespół urzędniczo-ekspercki, a wreszcie zdobyć się na minimum współpracy (nawet cichej, by nie drażnić zaplecza) z obecną koalicją rządową.

Pierwsze da się zrobić, jeśli tylko prezydent zechce dostrzec taką potrzebę. Drugie – wbrew pozorom może być najłatwiejsze, biorąc pod uwagę znaczący postęp kandydata Nawrockiego od startu do finału kampanii wyborczej w zakresie autoprezentacji, mowy ciała, panowania nad nerwami i innych elementów rzemiosła. Znów: trzeba mieć potencjał, chcieć pracować nad sobą, znaleźć dobrych trenerów, a potem spróbować wykorzystać nowe umiejętności w praktyce. Nawrocki może się okazać w tym zakresie znacznie lepszym uczniem niż Duda (za co warto trzymać kciuki). Wizerunek łobuza może w dzisiejszych realiach nawet pomóc, bo social media lubią łobuzów nawet na dyplomatycznych salonach, a Amerykanie potrafią uszanować twardych graczy i stanowczych kontrpartnerów. Trzeci element, czyli fachowcy w otoczeniu, to z kolei kwestia tylko pozornie prosta: są tacy w Polsce, ale żeby nakłonić ich do pracy dla prezydenta, trzeba będzie pokazać im szansę na przebicie się wśród starych kumpli szefa oraz partyjnych aparatczyków. Warto, bo w zamian można oczekiwać dobrej organizacji, przygotowania merytorycznego, unikania wpadek wizerunkowych i protokolarnych, które bywały udziałem poprzednika, ale także budowy szerokiego frontu sojuszników w Stanach, nie tylko w kręgach polonijnych, ale również wpływowych przedstawicieli administracji i biznesu, polityków i wojskowych, w świecie mediów, nauki i kultury. Do tego potrzebny będzie element ostatni, czyli zdolność do taktycznego współdziałania z instytucjami, kontrolowanymi na razie przez politycznych przeciwników: MSZ, MON czy wywiadem, a także kręgami opiniotwórczymi, niekoniecznie sympatyzującymi z prezesem Kaczyńskim.

Pierwszym krokiem we właściwym kierunku mogłoby być przecięcie sporu o ambasadorów. W wymiarze polityki wewnętrznej stanowi on atrakcyjny wątek dla obu stron i może być podgrzewany dowolnie długo. Dla efektywności naszej polityki wobec USA status Bogdana Klicha w Waszyngtonie – jako „kierownika placówki” – jest jednak po prostu zły. Zarówno prezydent, jak premier i szef MSZ twierdzą na razie, że nie mogą ustąpić z przyczyn merytorycznych, ale tak naprawdę znów chodzi o kwestie ambicjonalne i wizerunkowe. A gdyby tak w kuluarach wynegocjować ambasadora, który byłby i fachowy, i akceptowalny dla wszystkich decydentów? Klichowi można by zapewnić honorowy powrót, nie jako skutek kapitulacji przed PiS, ale np. z powodu jeszcze ważniejszych obowiązków państwowych. I może przy okazji wykorzystać jego niewątpliwy potencjał i kwalifikacje lepiej niż w waszyngtońskiej ambasadzie?

Swoista gra w dobrego (Nawrocki) i złego (Tusk) policjanta w dalszych kontaktach z Amerykanami, po cichu reżyserowana w kuluarach np. rad gabinetowych, mogłaby zresztą zwiększyć nasze szanse na korzystne ustalenia i pośrednio przysłużyć się obu politykom.

Polityka wschodnia prezydenta

Z grubsza ten sam mechanizm dałoby się zastosować w polityce wschodniej. Andrzej Duda twardo stał tutaj na straży współpracy polsko-ukraińskiej, narażając się nawet na zarzut naiwności w relacjach z Wołodymyrem Zełenskim. Karol Nawrocki zapowiedział w kampanii inne stanowisko. Deklaratywnie ostro antyrosyjski, najwyraźniej nie obawia się skonfliktować także z Kijowem – co z radością przyjmuje rosnący elektorat wrogi Ukraińcom, w tym grupy mniej lub bardziej ostentacyjnie proputinowskie. Prezydent ryzykuje, że schlebiając im, z czasem może stać się ich zakładnikiem. Jedną z szans ucieczki z tej pułapki jest podjęcie konstruktywnego – niekoniecznie publicznego – dialogu z rządem i rozpisanie dalszych działań na role tak, aby utrzymać kurs na wzmacnianie wschodniej flanki NATO i dawanie stosownego odporu Rosji, ale też zaspokoić emocje bardziej radykalnych wyborców (i przy ich pomocy wymusić na Ukrainie to i owo, czego nie dało się załatwić po dobroci). W uproszczeniu, Nawrocki może nadal podtrzymywać deklaratywny sprzeciw wobec członkostwa Kijowa w NATO i UE, bo ono na razie i tak jest absolutnie nierealne, byleby nie torpedował realnej pomocy potrzebnej dla powstrzymywania Putina tu i teraz, a nawet w miarę możliwości działał na rzecz jej zwiększenia. I wszyscy będą szczęśliwi, może z wyjątkiem niektórych posłów Konfederacji i ich zagranicznych przyjaciół.

Powyższe działania wymagałyby oczywiście sporo dobrej woli i zręczności od prezydenta i premiera. Pozostawiłyby im za to sporo swobody i pole do wzajemnych ataków w innych kwestiach, mniej strategicznych, a tego oczekuje ich polityczna baza.

Dobrym sygnałem jest decyzja Karola Nawrockiego, by „pałacowym ministrem” od polityki zagranicznej został Marcin Przydacz. Wieloletni analityk spraw międzynarodowych w prawicowych think-tankach, były wiceminister spraw zagranicznych i do niedawna szef Biura Polityki Międzynarodowej w kancelarii Andrzeja Dudy cieszy się opinią niezłego fachowca, ma niezbędne doświadczenie, a przy tym „czuje politykę” – także krajową – i co istotne, potrafi płynnie przechodzić od roli ostrego fightera do promotora porozumienia. Jako realizator zarysowanej powyżej strategii „dużego pałacu” mógłby sprawdzić się doskonale. Oczywiście, jeśli dostanie takie zlecenie od szefa i spotka się z dobrą wolą po drugiej stronie. Za jedno i drugie też warto dzisiaj trzymać kciuki, niezależnie od osobistych sympatii politycznych. Dobrym, merytorycznym znakiem jest też zawarta w inauguracyjnym przemówieniu zapowiedź Nawrockiego, że zamierza dążyć do przekształcenia „bukareszteńskiej dziewiątki” w jedenastkę, czyli wciągnąć do tego ważnego formatu współpracy na wschodniej flance NATO Szwedów i Finów. To naprawienie istotnego błędu Dudy, który kierunek nordycki w swej dyplomacji mocno zaniedbywał.

Prowadzenie spójnej polityki wschodniej może nam ułatwić zwrot, który akurat sygnalizuje administracja amerykańska. Jej odejście od karesów z Putinem w kierunku straszenia Rosji i jej sojuszników sankcjami razem z ewidentnym nasileniem pomocy ekonomicznej i wojskowej dla Ukrainy przynajmniej chwilowo zawiesza problem, który mieli polscy sympatycy Trumpa. Kilku z nich wykonało co prawda dzikie łamańce retoryczne, próbując tłumaczyć publice, że prezydent USA – biorąc pod obcas Zełenskiego i obiecując Rosjanom złote góry – działa w gruncie rzeczy zgodnie z polskim interesem, ale chyba sami w to nie wierzyli.

Na razie Karol Nawrocki zdążył odbyć z Wołodymyrem Zełenskim podobno dobrą rozmowę telefoniczną, otwierającą drogę do konstruktywnej współpracy w przyszłości. Amerykanie natomiast jasno dali do zrozumienia, jak postrzegają relacje z nowym prezydentem RP, przysyłając na jego inaugurację delegację o relatywnie niskiej randze protokolarnej, złożoną z mało znanych urzędników i asystentów, a kierowaną przez... szefową Small Business Administration, czyli instytucji wspomagającej małe firmy w USA. Pozostaje nadzieja, że nowa głowa naszego państwa odczyta te sygnały prawidłowo i będzie potrafiła, wraz z ekipą współpracowników, zawalczyć o swoje. A raczej – nasze.