Prezydent USA patrzy na Chiny i chyba wciąż nie wie, czy rzeczywiście woli się z nimi konfrontować, czy jednak dogadać. Xi nie ułatwia mu decyzji, a skutkiem jest chwiejna polityka USA wobec innych państw – w tym Rosji.

Polityka zagraniczna USA zaczyna się od Chin

Chińska Republika Ludowa jest głównym punktem odniesienia dla polityki zagranicznej i bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych – to od dawna nie ulega wątpliwości, więc właśnie przez ten pryzmat warto analizować wszelkie działania Waszyngtonu. Także te podejmowane wobec Bliskiego Wschodu, Rosji czy Europy. Na zasadę „China First” w USA nie wpłynie nawet to, czy dwa główne mocarstwa wybiorą w końcu wojnę, czy kooperację. Najbardziej prawdopodobne jest dziś zresztą to, że przez długie lata będziemy mieć do czynienia z wariantem pośrednim, a więc dynamiczną rywalizacją poniżej progu otwartego starcia zbrojnego, z licznymi konfliktami proxy (czyli zastępczymi), chwilowymi eskalacjami (także werbalnymi) oraz następującymi po nich okresami odprężenia. Te ostatnie bardzo przydadzą się zarówno Pekinowi, jak i Waszyngtonowi – dla celów marketingowych, bo wewnątrz będzie się je przedstawiać jako sukcesy, a przy tym dowody na geniusz i sprawczość wodzów.

Być może z taką sekwencją zdarzeń mamy właśnie teraz do czynienia. Na początek, wkrótce po objęciu władzy, Donald Trump doprowadził relacje amerykańsko-chińskie na skraj otwartej wojny handlowej. Obie strony groziły sobie wzajemnie nawet trzycyfrowymi taryfami, szybko rosły czarne listy firm oraz towarów objętych kontrolą eksportu, a analitycy ścigali się w ogłaszaniu pesymistycznych prognoz dotyczących wpływu tej sytuacji na globalną gospodarkę. W maju zaczęła się jednak stopniowa deeskalacja – bez wątpienia wymuszona po stronie amerykańskiej przez kręgi biznesowe, a po chińskiej – przez co bardziej przytomnych działaczy partyjnych, którzy zdają sobie sprawę z potrzeb ekonomicznych i społecznych Państwa Środka.

Sztokholmski rozejm

We wtorek w Sztokholmie zakończyły się dwudniowe, zdaniem obu stron „bardzo konstruktywne” rozmowy, których efektem jest m.in. zapowiedź przedłużenia 90-dniowego rozejmu w sprawie taryf celnych, który miał się skończyć 12 sierpnia. Wynegocjowano to na szczeblu ministerialno-eksperckim, ale z przecieków z obu stolic wynika, że raczej nie zakwestionuje tego ani prezydent Trump, ani przewodniczący Xi. Amerykański sekretarz skarbu Scott Bessent już zapowiedział spotkanie za kolejne 90 dni, co jest oczywistym sygnałem kolejnego przedłużenia tego handlowego zawieszenia broni, a także potwierdził, że na dobrej drodze są rozmowy w sprawie odblokowania chińskiego embarga na eksport pierwiastków ziem rzadkich. Z kolei Li Chenggang, główny negocjator handlowy Chin, sporo mówił o konieczności dalszej „aktywnej komunikacji” oraz „utrzymania i promowania stabilnych i solidnych relacji gospodarczych i handlowych”. Międzynarodowy Fundusz Walutowy niezwłocznie podwyższył swoją prognozę globalnego wzrostu gospodarczego, choć jednocześnie uznał za stosowne przypomnieć, że hipotetyczny powrót do wysokich stawek celnych wciąż stanowi poważne ryzyko.

Nie ulega wątpliwości, że sztokholmskie rozmowy były ważnym elementem torującym drogę do bezpośredniego spotkania Trumpa i Xi, które wedle sygnałów płynących z Białego Domu i jego okolic miałoby nastąpić jesienią. Patrząc całkowicie cynicznie, można uznać, że to tylko próba odwrócenia uwagi publiczności od wewnętrznych kłopotów amerykańskiego prezydenta. W tym: afery Epsteina, związanych z nią coraz poważniejszych pęknięć w ruchu MAGA, ale także sceptycyzmu znacznej części społeczeństwa co do skuteczności obecnej administracji w kwestiach gospodarki i migracji. No i stałego spadku wskaźników poparcia (wedle najnowszych badań Ipsos dla Reutersa to już tylko 40 proc., czyli najgorszy wynik w tej kadencji). Ale to, że Trumpowi najwyraźniej zależy na spotkaniu z chińskim przywódcą, może mieć także wymiar strategiczny – i wynikać z konstatacji, że Stany długofalowo więcej zyskają na dialogu, nawet trudnym, niż na konfrontacji. Zwłaszcza bezpośredniej i militarnej, a trudno ukrywać, że taki scenariusz staje się bardziej prawdopodobny w przypadku ewentualnej wojny handlowej.

Druga strona zapewne kalkuluje bardzo podobnie. „Współpraca między Chinami a Stanami Zjednoczonymi przyniesie korzyści obu stronom, natomiast jeśli będą ze sobą walczyć, obie strony poniosą straty” – napisała w komentarzu redakcyjnym chińska państwowa agencja informacyjna Xinhua. I chyba nikt orientujący się choć trochę w politycznych realiach nie uznał tego ani za mało istotną watę słowną, ani – tym bardziej – za komunikat wymyślony przez samych dziennikarzy.

Zanim zagrzmią armaty

Słowo „walczyć” można w tym kontekście rozumieć wąsko, jako odnoszące się jedynie do konfrontacji handlowej, ale także szeroko, czyli z uwzględnieniem możliwej eskalacji politycznej, agresywnej rozbudowy stref wpływu, a nawet otwartego starcia zbrojnego. Chińscy generałowie wiedzą, że do tego ostatniego nie są gotowi – i to nie tylko na poziomie zbrojeń nuklearnych, lecz także zdolności konwencjonalnych. Przynajmniej na razie, choć ChRL podjęła ostatnio bardzo intensywne wysiłki zbrojeniowe, uwzględniające cyberprzestrzeń i Kosmos jako możliwe płaszczyzny konfrontacji. Te programy to nie tylko propagandowy straszak i sygnał determinacji na użytek zewnętrzny i wewnętrzny (choć to także). Plan wyścigu ze Stanami Zjednoczonymi o globalny prymat militarny ma również wymiar bardzo realny i bez wątpienia uwzględnia to, że strzelby powieszone na ścianie kiedyś w końcu muszą wypalić. Rzecz w tym, żeby nie nastąpiło to – z punktu widzenia Pekinu – przedwcześnie.

Warto w tym miejscu przypomnieć, że tuż przed styczniową inauguracją Trumpa – w tle tromtadrackiej retoryki na użytek mas – pojawiały się sygnały wskazujące, że zarówno chińscy komuniści, jak i amerykańscy republikanie rozważają opcje kompromisowe. Były telefoniczne rozmowy Trumpa i Xi. Bezpośrednio spotkali się ich zastępcy, czyli wiceprezydent elekt J.D. Vance i wiceprzewodniczący ChRL Han Zheng. Ten ostatni pofatygował się nawet na ceremonię zaprzysiężenia (na dwóch poprzednich inauguracjach władze Chin były reprezentowane na znacznie niższym, zaledwie ambasadorskim szczeblu), przy okazji odbywając spotkania z Elonem Muskiem i szefami ośmiu największych amerykańskich firm z takich kluczowych branż jak nowe technologie, logistyka i sektor finansowy. Chiński dostojnik, znany ze swego probiznesowego podejścia i niezłych kompetencji w tym zakresie, oferował im wówczas „otwarcie nowej karty, aby amerykańskie przedsiębiorstwa mogły w pełni korzystać z szans płynących z rozwoju Chin i przyczyniać się do rozwoju stosunków chińsko-amerykańskich”. Swoją drogą już wtedy pojawiły się przecieki, że zaufani ludzie Trumpa i Xi pracują nad organizacją wizyty nowego prezydenta USA w Pekinie.

Hipotezę o możliwym porozumieniu chińsko-amerykańskim wzmacniały wtedy gołębie zapowiedzi Trumpa, że wstrzyma rozstrzygnięcia mające zablokować TikTok na rynku amerykańskim, a także rezygnacja z atakowania Chin, przynajmniej bezpośredniego, w przemówieniu inauguracyjnym nowego gospodarza Białego Domu. Nie wspomniał on nawet o strategicznych kwestiach spornych, na czele z relacjami z Tajwanem. Owszem napomknął, że planowane nowe cła uczynią Stany Zjednoczone „cholernie bogatymi”, co przełoży się na bardziej efektywne negocjacje z drugą co do wielkości gospodarką świata.

„Trump chce porozumienia. W przeciwnym razie wystrzeliłby w Chiny pierwszego dnia” – powiedziała wtedy Reutersowi Alicia Garcia Herrero, główna ekonomistka ds. Azji i Pacyfiku w Natixis, jednej z czołowych globalnych firm doradztwa biznesowego. Notabene: bardzo podobnie zaczynała się pierwsza kadencja Donalda Trumpa. Wymieniał z Xi uściski i komplementy zarówno w swej słynnej rezydencji na Florydzie, jak i w stolicy Państwa Środka, ewidentnie licząc na dogadanie się, ale na swoich warunkach. Wtedy nie wyszło, a dyplomatyczne karesy rychło zastąpiła wojna handlowa. Ale to przecież nie powód, by w mocno zmienionych okolicznościach nie spróbować jeszcze raz… I to w podobny sposób – najpierw odrobina słodyczy, potem eskalacja żądań, potem próba porozumienia. Dziś jesteśmy chyba właśnie w tej ostatniej fazie.

Rozejmy na pokaz czy realna deeskalacja?

Obie strony mają obecnie solidną motywację do szukania kompromisów. Po stronie chińskiej to głównie wciąż dalekie od oczekiwań tempo wzrostu, niezrealizowane plany wzmocnienia popytu krajowego, czyli uniezależnienia się od wymiany handlowej z zagranicą, ucieczka licznych inwestorów na inne rynki azjatyckie, niepokojące dane dotyczące bezrobocia i znacząca niestabilność finansowa władz lokalnych. Po stronie amerykańskiej także grają rachuby ekonomiczne, w tym rosnąca świadomość, że bez współpracy z ChRL liczne branże w USA czeka potężny kryzys.

Ale jest i kalkulacja strategiczna: oto zwalczanie poszczególnych elementów globalnej osi zła najwyraźniej okazało się bardziej żmudne i trudne, niż zakładał to Trump jeszcze kilka miesięcy temu. Iran, mimo „rujnujących” bombardowań, znowu grozi powrotem do swego programu nuklearnego. Podporządkowani Teheranowi Huti, choć też po drodze zbombardowani, nadal są zdolni paraliżować żeglugę na Morzu Czerwonym. Korea Północna wciąż straszy kraje regionu rakietami balistycznymi z atomowymi głowicami, a Władimir Putin lekceważy okresowe pohukiwania amerykańskiego prezydenta i wciąż bombarduje cele cywilne w Ukrainie, narażając tym samym Trumpa na śmieszność. A wszystko to w dużej mierze dlatego, że przeróżni destabilizatorzy globalnego ładu mniej lub bardziej ostentacyjnie dostają wsparcie od Chin. Bezpośrednie – w postaci sprzętu, uzbrojenia i pieniędzy – albo pośrednie, polegające na rozkładaniu politycznego parasola i podsycania nadziei, że hegemonia Zachodu jednak chyli się ku upadkowi. Plan pójścia na kompromis z owym „super sponsorem zła” pozwoliłby Amerykanom (przynajmniej teoretycznie) wyjść z twarzą z niektórych konfliktów, a inne wygrać, gdyby udało się wyzerować chińskie wsparcie dla jakiegoś troublemakera. Trumpa, cierpiącego na poważny deficyt sprawczości w polityce bezpieczeństwa międzynarodowego, musi to bardzo kusić.

Tym bardziej teraz, gdy udało się narzucić swoją hegemonię pomniejszym partnerom strategicznym. Unia Europejska właśnie dosyć pokornie przyjęła korzystny dla USA układ handlowy. Jednocześnie zademonstrowała ostatnio sporo dobrych chęci w dziedzinie wojskowego uniezależniania się od USA… i tyle samo braku zdolności, by uczynić to w miarę szybko. Z grubsza to samo dotyczy Wielkiej Brytanii. W dodatku w kluczowych państwach europejskich w politycznej ofensywie są partie skłonne przyjąć wobec USA postawę całkowicie wasalną, nawet jeśli maskują to retoryką suwerennościową i ultrapatriotyczną. Japonia, pogrążona w licznych kłopotach wewnętrznych, de facto nie ma innego wyjścia niż podążać za Amerykanami. Australia, poddana obecnie presji w postaci „przeglądu” partnerstwa w ramach porozumienia z USA i Wielką Brytanią AUKUS – również. Turcja, Indie, arabskie monarchie znad Zatoki Perskiej i kilku innych graczy aspirujących do mocarstwowości (choćby regionalnej) też raczej nie będą przeszkadzać w nagłym zwrocie amerykańskiej polityki wobec Chin, zwłaszcza jeśli przyniesie on globalnym rynkom chwilę stabilizacji i oddechu. Prędzej mu przyklasną, bo to zwolni ich z konieczności wybierania między tatusiem a mamusią i pozwoli robić interesy z obydwoma supermocarstwami.

Komu służy gra na czas

Co więcej, Trump może kalkulować, że kłopoty wewnętrzne są przejściowe, a przynajmniej pod względem ekonomicznym czas jednak będzie pracować na jego korzyść, czyli obecna, technologiczna i finansowa przewaga USA nad resztą świata będzie już tylko rosła, a utrzymanie lub powiększenie przewagi militarnej nad Chinami będzie w tej sytuacji coraz łatwiejsze. Im dalej odsunie się więc konfrontację z głównym rywalem, tym łatwiej będzie ją ostatecznie wygrać.

W tej sytuacji jest bardzo prawdopodobne, że zapoczątkowana właśnie odwilż pomiędzy Pekinem a Waszyngtonem okaże się względnie trwała. I to pomimo działania licznych jastrzębi w łonie obu głównych amerykańskich partii, którzy piszą właśnie w Kongresie nowe antychińskie ustawy. Prezydent ma wystarczającą siłę polityczną, żeby wepchnąć je do parlamentarnej zamrażarki i ewentualnie wyciągać je stamtąd, gdy rozczaruje się do „wielkiego, wspaniałego dealu” ze swoim nowo odkrytym przyjacielem Xi Jinpingiem. Kiedy to rozczarowanie nastąpi, to już w dużej mierze będzie zależeć od chińskiego kontrpartnera.

Na razie Stany ostrożnie czynią gesty, by go nie prowokować. Na przykład odwołując niedawno wizytę w Waszyngtonie tajwańskiego ministra obrony Koo Li-hsiunga, planowaną na czerwiec, a nawet wymuszając rezygnację prezydenta Republiki Chińskiej Lai Ching-te z sierpniowej podróży po krajach Ameryki Łacińskiej, na czym bardzo zależało Pekinowi (Ameryka Południowa i Środkowa stanowi obszar strategicznej rywalizacji o wpływy pomiędzy obydwoma państwami chińskimi). Jednocześnie Amerykanie dość otwarcie sugerują, na co liczą ze strony ChRL. Na spotkaniach w Sztokholmie odbyła się długa dyskusja, podczas której szefowie delegacji USA, Scott Bessent i Jamieson Greer (przedstawiciel ds. handlu) podkreślili potrzebę odejścia Chin od gospodarki opartej na masowej produkcji eksportowej, wspomaganej i sterowanej przez państwo, na rzecz gospodarki opartej na rosnącym popycie konsumentów wewnętrznych, co za jednym zamachem pomogłoby amerykańskiemu eksportowi oraz zmniejszyło wrogą presję na rynek krajowy w Stanach. Ze swej strony przedstawiciele Pekinu stwierdzili, że amerykańska kontrola eksportu towarów technologicznych ma na celu ograniczenie wzrostu gospodarczego Chin i warto byłoby rozważyć jej dalszy sens. Dzień później Li Lecheng, niedawno powołany minister przemysłu i technologii informacyjnych ChRL, spotkał się z delegacją liderów amerykańskich przedsiębiorstw, w tym Goldmana Sachsa, Boeinga i Apple'a,, zobowiązując się do „wspierania uczciwej i otwartej konkurencji rynkowej oraz do udzielania wsparcia i świadczenia usług przedsiębiorstwom zagranicznym”. W środę z tą samą grupą biznesową spotkał się w Pekinie szef chińskiej dyplomacji Wang Yi, wzmacniając przekaz o wezwanie do wielopłaszczyznowej współpracy, zamiast konfrontacji.

Co z tego wynika dla Rosji i reszty świata?

Świat podzielony między współpracujące ze sobą w miarę zgodnie USA i Chiny raczej nie byłby bezpieczniejszy niż ten obecny, ale przynajmniej bardziej przewidywalny – a to z punktu widzenia biznesu może być kuszące. Optymistów warto jednak przestrzec – to chwilowo jedynie gruszki na wierzbie. Doraźne interesy ekonomiczne to jedno, ale kluczowe znaczenie dla rozwoju sytuacji będą jednak mieć kwestie geostrategiczne. Po pierwsze, rozdzielenie stref wpływów politycznych – a to nie będzie łatwe szczególnie w Ameryce Łacińskiej, w Europie i w Azji Południowo-Wschodniej. Po drugie, sprawa wsparcia Pekinu dla reżimu Putina. Jeśli bowiem Trump naprawdę chce zakończyć kompromitujący dla niego spektakl i doprowadzić do końca wojny w Ukrainie, to musi pozbawić Rosję zewnętrznego wspomagania, które pozwala jej funkcjonować pomimo sankcji. Groźba obłożenia co najmniej 100-proc. taryfami krajów kupujących rosyjską ropę i gaz wysuwa się tutaj na pierwszy plan. W przypadku Turcji, Indii czy Tajwanu (który akurat w ostatnich tygodniach skokowo zwiększył zakupy z Rosji) sprawa jest relatywnie prosta – wiadomo, że chodzi tylko o interesy finansowe, więc można łatwo tym krajom zrekompensować rezygnację z pompowania rosyjskich dochodów budżetowych, przy okazji ułatwiając osiągnięcie zysków arabskim przyjaciołom Waszyngtonu. Z Chinami jest inaczej – Pekin musiałby nie tylko dostać rekompensatę finansową, lecz także zmienić swoje podejście do Rosji i pogodzić się z jej przegraną. Znacząco ograniczyć zakupy surowców energetycznych, zrezygnować z dostarczania Putinowi zaawansowanego sprzętu wojskowego zamaskowanego jako „agregaty chłodnicze”. Czy Xi jest gotów na tak daleko idącą rewolucję, można dzisiaj wątpić.

Papierkiem lakmusowym będą więc już za chwilę dalsze decyzje amerykańskie co do przykręcenia śruby Rosjanom. Jeśli Waszyngton rzeczywiście spróbuje to zrobić, nie tylko dostarczając Ukraińcom coraz więcej i coraz lepszej broni, lecz także uderzając poważnymi sankcjami wtórnymi w kraje wspierające rosyjską machinę wojenną, to warto będzie obserwować reakcję Chin. Gdy okaże się twarda, z wielkiego dealu obu supermocarstw nic nie wyjdzie. Gdyby zaś Pekin postanowił złożyć ambicje Putina na ołtarzu porozumienia z Amerykanami, to co prawda nic nie będzie przesądzone, ale drzwi do różnych scenariuszy pozostaną otwarte.

Oczywiście pozostaje także możliwość, że Amerykanie – wbrew serii niedawnych pomruków i gróźb – w ogóle nie spróbują uderzyć w Kreml w jakikolwiek sposób. To oznaczałoby, że nie chcą drażnić nie tylko chińskiego smoka, lecz nawet rosyjskiego niedźwiedzia, mocno przecież wyliniałego. Wtedy Xi dogada się z nimi dużo chętniej, ale na swoich warunkach, co niekoniecznie wyjdzie Ameryce na zdrowie. Nam, niestety, także. ©Ⓟ