Zaczęło się w czwartek 22 czerwca 1944 r. Tego dnia Armia Czerwona rozpoczęła operację „Bagration”. Prawie 1,7 mln żołnierzy wspieranych kilkudziesięcioma tysiącami armat, pojazdów pancernych i samolotów, runęło na niemieckie oddziały. Rozbijały całe dywizje. Ci, którym udało się ujść z życiem, gnali przed siebie, byle dalej od Sowietów.

W końcu docierali do Warszawy. Tysiącami przelewali się przez mosty i główne arterie miasta. Dla warszawiaków nie był to nowy widok. Trzy lata wcześniej widzieli podobne masy wojska w znienawidzonych brunatnych mundurach. Wtedy dumna armia maszerowała na kolejny podbój. Teraz pobici Niemcy szli i jechali w nieładzie, brudni, zmęczeni, w podartych mundurach, ze wzrokiem, z którego dało się wyczytać, że mają dość wojny.

Wraz z tą bezkształtną masą do miasta docierali cywilni uciekinierzy – niemieccy osadnicy i Polacy. W tej grupie znalazło się małżeństwo Stolarskich – Jadwiga i Janusz, którzy z trzymiesięcznym synkiem Waldkiem przyjechali z Baranowicz. Szukali schronienia? Duże miasto w teorii dawało większe szanse na przeżycie. Zatrzymali się u stryja Janusza, mieszkającego w czteropiętrowej kamienicy przy ul. Miedzianej 4. Frontowa część budynku stoi do dzisiaj.

Nic z przypadku

W drugiej połowie lipca Janusz natknął się na ulicy na kuzyna ciotecznego, Cezarego Nowodworskiego „Głoga”, cichociemnego. Ten, mając już powstańczy przydział do batalionu „Czata 49”, namówił Janusza, aby poszedł z nim walczyć.

ikona lupy />
Materiały prasowe

Dla Janusza decyzja o wzięciu udziału w zrywie była naturalna. Jego dziadkowie ze strony ojca, Jan i Michalina, przyjaźnili się z Wincentym Żeromskim, ojcem Stefana. Babcia od strony matki, Maria, wśród przodków miała gen. Jakuba Jasińskiego, bohatera insurekcji kościuszkowskiej, który poległ w obronie Warszawy. Ale na życie Janusza najbardziej wpłynął jego drugi dziadek, Stanisław Makulski. Długie lata pracował jako urzędnik na dworcu kolejowym Warszawa Główna. Tam poznał sporo młodszego Franciszka, absolwenta szkoły inżynierii kolejowej w Petersburgu. Młody człowiek tak mu się spodobał, że zgodził się na jego ślub z córką Stefanią. Uroczystość odbyła się w czerwcu 1915 r., a już kilka tygodni później wycofujący się przed zbliżającymi się wojskami niemieckimi Rosjanie wywieźli ich na Zakaukazie. Franciszek jako pracownik kolei był im potrzebny.

W sierpniu 1917 r. Stefania urodziła pierwszego syna, Juliusza. W trakcie wędrówki byli świadkami rewolucji bolszewickiej i rzezi Ormian. Gdy krótko po odzyskaniu przez Polskę niepodległości wrócili do kraju, opowiedzieli o swoich przeżyciach Stefanowi Żeromskiemu, który skorzystał z ich relacji, pisząc „Przedwiośnie”. W Warszawie 15 grudnia 1919 r. przyszedł na świat Janusz. W 1922 r. Stolarscy przenieśli się do Łachwy, niewielkiej miejscowości położonej ok. 150 km na południowy-wschód od Baranowicz. Tam Franciszek zobowiązał się do zbudowania infrastruktury kolejowej dla odradzającego się państwa. Już na miejscu rodzina powiększyła się o Marię, trzecią z rodzeństwa.

W Łachwie sąsiadami Stolarskich było małżeństwo Krahelskich. Jan, który w wojsku dosłużył się stopnia podpułkownika, a w kolejnych latach był m.in. starostą oraz wojewodą poleskim, i Janina, pedagog i biolog. Ich dzieci, Krystyna i Bohdan, spędzały czas z młodymi Stolarskimi. Później Bohdan zostanie pilotem i podczas wojny będzie latał na Zachodzie Europy. Z kolei Krystyna, poetka, etnografka, śpiewaczka i modelka, najpierw zapozuje Ludwice Nitschowej do pomnika warszawskiej Syrenki, a później weźmie udział w Powstaniu Warszawskim. Ciężko ranna 1 sierpnia na Polu Mokotowskim umrze dzień później.

Oboje należeli do harcerstwa i to prawdopodobnie oni wciągnęli do niego Janusza. Wyniósł z tego czasu poczucie odpowiedzialności za innych. Jeszcze w 1939 r. skończył z wynikiem bardzo dobrym kurs podchorążych oraz dostał się na pierwszy rok prawa na Uniwersytecie Warszawskim. We wrześniu jako plutonowy bił się m.in. pod Mławą oraz w Samodzielnej Grupie Operacyjnej „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga. Kampanię zakończył w sowieckiej niewoli. Przekonał strażników, że jest szeregowym, a w cywilu wraz z ojcem są robotnikami kolejowymi. Na dowód pokazał spracowane dłonie. Puścili go.

W Baranowiczach ukrywał się w domu narzeczonej, Jadwigi z domu Lenartowicz, urodzonej 23 czerwca 1918 r. w Łodzi. W listopadzie 1941 r. związał się ze Związkiem Walki Zbrojnej. Razem z bratem prowadził konspiracyjny magazyn broni i amunicji, organizowali drobne działania sabotażowe. Już wtedy używał pseudonimu Mały. Dzięki znakomitej znajomości niemieckiego pracował jako tłumacz w zarządzie majątków ziemskich. Być może to sprawiło, że kiedy w 1943 r. aresztowało go gestapo, wyszedł na wolność już po miesiącu. Latem wziął ślub z Jadwigą, a po niecałym roku, 5 kwietnia 1944 r., urodził się Waldek. Dwa miesiące później ruszyli do Warszawy.

Fabryka bohaterów

„Przedwojenne społeczeństwo polskie było fabryką bohaterów. Życie nie jest przeznaczeniem bohaterów” – mówiła po wojnie Wanda Leopold, uczestniczka powstania i krytyczka literacka. Wychowując się w takim środowisku, Januszowi trudno było nie zostać jednym z nich.

Można jedynie zgadywać, czy wychodząc 1 sierpnia z domu przy ul. Miedzianej 4, tłumaczył to Jadwidze, czy może ona dobrze wiedziała, że nie może postąpić inaczej? A może prosiła go, by został z nią i Waldkiem? Bo pójście do powstania nie zawsze spotykało się z akceptacją bliskich. W wierszu „Żona mówi do męża” z tomu „Budowałam barykadę” Anna Świrszczyńska, poetka i sanitariuszka, pisała: „Nie pójdziesz z nimi, tam śmierć. / Nie puszczę cię na śmierć. / Niech wszyscy idą, nie pójdziesz, / niech wszyscy umrą, / nie pójdziesz”.

Janusz poszedł.

Warszawa eksplodowała. Tysiące ludzi pędziły przez miasto. Jedni dźwigali paczki o nietypowych kształtach, wielu spod płaszczy wystawały kolby karabinów. Wiedzieli, że od skuteczności tych improwizowanych transportów zależy powodzenie pierwszego szturmu. Według Andrzeja Leona Sowy, historyka, autora monumentalnego dzieła „Kto wydał wyrok na miasto?”, 1 sierpnia zebrano tylko 30 proc. posiadanego uzbrojenia.

Bywały wyjątki. Jednym z nich był batalion, do którego przyłączył się Janusz – „Czata 49”. Sformowany w ostatnich tygodniach przed powstaniem, składał się z doświadczonych żołnierzy, dobrze uzbrojonych. Włączeni do Zgrupowania „Radosław”, miejsce zbiórki otrzymali na Woli, na placu przylegającym do cmentarza kalwińskiego. Wspominając tamte pierwsze chwile, Janusz Wójcicki „Leszek” pisał: „Zajmujemy stanowiska obronne. Część oddziału ubezpiecza ul. Młynarską, reszta zajmuje pozycje przy murze cmentarza. W atmosferze widoczne napięcie. Cisza. (…) Ludzie nadal się schodzą i zbierają się w oddziały. Zakładamy pospiesznie prowizoryczne mundury. Dla niektórych to są zielone bluzy i furażerki, dla innych biało-czerwone opaski na cywilnych ubraniach. Rozdawana jest broń i amunicja”.

Nie wybiła wyznaczona godzina, gdy odkryła ich załoga niemieckiego samochodu przejeżdżającego obok. Doszło do strzelaniny. Nie pierwszej tego dnia. Wcześniej strzały padły już ok. 13.50 na Żoliborzu. Ten brak synchronizacji pomógł Niemcom umocnić się w wielu punktach i przyczynił się do klęski szturmu 1 sierpnia. Polacy zdołali opanować jedynie większą część Śródmieścia z Powiślem, Czerniakowem i ze Starym Miastem, część Woli, a także pojedyncze punkty w innych rejonach.

„Bardzo ładna sylwetka żołnierza”

Janusz od początku szukał okazji do walki. Może chciał się wykazać przed nowymi kolegami? W pierwszych dniach dowodził patrolem uzbrojonym w erkaemy. Po tym jak ranny został „Głóg”, przejął kierowanie jego plutonem. W tym czasie ich rola ograniczała się już do obrony stanowisk. Atakować nie mieli czym. W końcu zostali zmuszeni do porzucenia Woli. Nocą z 11 na 12 sierpnia jako tylna straż batalionu rozpoczęli odwrót. Noc wokół nich rozświetlały łuny pożarów. Za sobą zostawiali ulice zasypane gruzem, dzielnicę wymordowaną przez wroga, któremu nie potrafili przeszkodzić, oraz groby koleżanek i kolegów.

Następnego dnia dowódca batalionu, mjr Tadeusz Runge „Witold” złożył wniosek o odznaczenie Janusza – jako pierwszego w batalionie – orderem Virtuti Militari. Otrzymał je prawdopodobnie za unieruchomienie goliata. Niewielki pojazd wypełniony ładunkami wybuchowymi, używany przez Niemców do wysadzania barykad oraz budynków, był sterowany za pomocą kabla. Jedynym sposobem na zatrzymanie maszyny było przecięcie go. Można to było zrobić, strzelając do niego albo rzucając granat, ale w obu przypadkach trzeba było mieć nadzieję, że nabój albo odłamek trafią w kabel. Skuteczniejsze było zbliżenie się do niego i przecięcie nożycami albo saperką. Wiązało się jednak z ryzykiem postrzelenia.

Co wybrał „Mały”, nie wiadomo. Faktem jest, że odnotował to Adam Borkiewicz, autor pierwszego poważnego i do dzisiaj cenionego opracowania militarnych dziejów powstania. Stolarski pojawia się na kartach jego dzieła pięciokrotnie. To dużo. Ale nigdy pod nazwiskiem. Mogło to być efektem późnego przyłączenia się do oddziału. Borkiewicz swoje informacje zbierał od weteranów. A nie wszyscy musieli znać dane personalne „Małego”.

Tym, co zapamiętali, była jego postawa. Po początkowym zapale zaczął się wykazywać coraz większą troską o ludzi. Imponował też determinacją i odwagą. W efekcie 17 sierpnia „Witold” przedstawił go do awansu na porucznika. W uzasadnieniu pisał: „Wybitne zdolności dowódcze i odwaga! Duża bystrość umysłu w walce. Bezwzględny dla siebie i podwładnych przy wykonywaniu zadania. Bardzo ładna sylwetka żołnierza”.

W kolejnych dwóch tygodniach, kiedy bronili Starówki, potwierdził tę opinię nie raz. Ale Niemcy nie byli jego jedynym przeciwnikiem. Jak wielu innych toczył bój z przerażającą rzeczywistością. „Oh Boże, jak wielu z nas pragnęło, by ulżyć żalowi (…). Krzyczeć, płakać lub tupać nogami z gniewu” – pisał Wójcicki, kolega „Małego”, rozumiejąc, że jako żołnierze muszą „zasklepić się w sobie, zacisnąć usta i milczeć, gdy znany nam i drogi nam świat wali się dokoła w gruzach zniszczenia. Milczeć musimy, choć się serce kraje”.

Wraz z końcem sierpnia Starówka szykowała się na swój koniec. Polacy podjęli próbę uratowania stłoczonych na niej ludzi. Pierwszy plan – dopiero po jego klęsce rozpoczęto masową ewakuację kanałami – zakładał stworzenie między Śródmieściem i Starym Miastem korytarza, którym przejdą wojsko i cywile. „Leszek” zapamiętał, że Stolarski nie wierzył w powodzenie takiej akcji. Doświadczenia z Woli kazały mu sądzić, że i tutaj skończy się masakrą.

„Czatę” wyznaczono do przejścia kanałami na tyły wojsk niemieckich i przeprowadzenia dywersji. Uczestnikami akcji mieli być ochotnicy, świadomi tego, że idą zginąć, aby Starówka mogła przeżyć. „Mały” również się zgłosił.

Wielkie nieobecne

Gdy Janusz próbował przeżyć unikając kul i bomb, Jadwiga toczyła równie wyczerpującą walkę – o życie Waldka. Matki w powstaniu to jeden z wielkich, wciąż nieopowiedzianych tematów sierpniowej insurekcji. Więcej niż historycy mówili o nich pisarze i poeci. Miron Białoszewski, opisując w „Pamiętniku z powstania warszawskiego” życie w piwnicach, przyznał, że „to był nawrót – wybuch. Matriarchatu. Piwnicznego? Jaskiniowego? Co za różnica. Kupy ludzi. Rządzą matki. Siedzenie pod ziemią. Kryj się! Nie wychylaj się! Niebezpieczeństwo śmiertelne. Wciąż. Nawet jak się nie wychylać. I te radzenia sobie. (…). Zapasy żarcia. Z tym, że malały, do niknięcia. Bo i jakie to zapasy były”.

Przygotowując powstanie, zakładano, że będzie ono trwało kilka dni. Nie zadbano o to, żeby ludzie mieli łatwy dostęp do żywności. W efekcie każda dzielnica radziła sobie po swojemu. W Śródmieściu, gdzie schronili się Jadwiga z synkiem, sytuacja była trudna od samego początku. Niektórzy mieli zapasy, które gromadzili na wypadek walk w mieście, ale nie była to norma, a i one w końcu znikały. W tej sytuacji każdy magazyn z żywnością był na wagę życia. Władze powstańcze kontrolowały takie miejsca, rozdysponowując ich zawartość do kuchni, które przygotowywały posiłki dla cywilów, rannych i wojska.

Szczególną troską otaczano najmłodszych. Regularnie apelowano – m.in. w prasie – o zbierania mleka dla niemowlaków. Tam, gdzie to było możliwe, organizowano specjalne kuchnie mleczne. 9 sierpnia w zarządzeniu wydanym przez cywilne władze Powiśla pisano: „Zwracam się z apelem do mieszkańców Powiśla, by w pierwszym rzędzie otaczała szczególną opieką niemowlęta do roku, matki karmiące, zapewniając im mleko krowie lub kozie. Przeprowadzamy rejestrację krów i kóz, by dostarczyć niemowlętom mieszanki lecznicze”.

Również w kamienicy przy ul. Miedzianej 4 mieli kozę. Jej mleku mały Waldek zawdzięczał szansę na przeżycie. Jadwiga już wcześniej straciła pokarm. Ale w tej historii z całą mocą ujawnił się ponury absurd Powstania Warszawskiego: w zrywie, który od początku był chaotyczny, pewne elementy, np. dożywianie, działały. Jednak były narażone na siłę przypadku. Na przełomie sierpnia i września na podwórku domu przy Miedzianej wybuchł pocisk z granatnika. Wśród ofiar była koza.

W wierszu „Żyje godzinę dłużej” Świrszczyńska odmalowała podobną historię: „Dziecko ma dwa miesiące. / Doktor mówi: / umrze bez mleka. / Matka idzie cały dzień piwnicami / na drugi koniec miasta. / Na Czerniakowie / piekarz ma krowę. / Czołga się na brzuchu / wśród gruzów, błota, trupów. / Przynosi trzy łyżki mleka. / Dziecko żyje / godzinę dłużej”.

Waldemar Stolarski zmarł 5 września 1944 r. o godz. 10. Miał pięć miesięcy. Pochowano go na podwórku kamienicy przy ul. Miedzianej 8. Zgodnie z zachowaną notatką kierownika punktu sanitarnego przyczyną śmierci było ogólne wycieńczenie organizmu.

Znowu razem

Wieczorem 30 sierpnia setka ochotników z „Czaty” zeszła na pl. Krasińskich do kanału. Mieli przejść pod ziemią do pl. Bankowego i tam uderzyć na Niemców. Pluton Stolarskiego pomylił trasę. Na szczęście dotarł do pozycji powstańczych przy ul. Wareckiej w Śródmieściu. 21-letni Eugeniusz Jagodziński „Kubuś” mówił później, że „właz był zamknięty, ale na górze słychać było polskie głosy. «Mały» wyprowadził nas – znaliśmy wszyscy zadanie, więc kazał nam milczeć, a sam pobiegł do jakiegoś dowództwa”. Zakwaterowano ich w „Adrii”, jednym z najbardziej luksusowych lokali przed- i wojennej Warszawy.

Czekając na resztę batalionu, która w kolejnych dniach kanałami docierała do Śródmieścia, rozeszli się po mieście w poszukiwaniu bliskich, których nie widzieli od miesiąca. Janusz pewnie udał się na Miedzianą, gdzie spotkał się z Jadwigą i żyjącym jeszcze Waldkiem, ale mógł zostać tylko chwilę. Po powrocie do oddziału dowiedział się, że idą na Czerniaków. Tam, tak jak i w Śródmieściu, zachwycali się całymi domami, szybami w oknach, liśćmi na drzewach. Przez ostatnie tygodnie oglądali głównie ruiny i kikuty drzew. W tych warunkach Janusza odnalazła Jadwiga. Po śmierci syna wyruszyła do męża. Przyłączyła się do oddziału jako sanitariuszka. W końcu byli razem, choć przytłoczeni osobistą stratą.

Na Czerniakowie powtórzył się scenariusz, który żołnierze „Radosława” już znali. Pierwsze dni pobytu w dzielnicy upłynęły spokojnie, ale w końcu Niemcy rzucili na nią wszystko, co mieli, aż zamienili cały jej obszar w piekło. 14 września Jan Mazurkiewicz „Radosław”, dowódca zgrupowania, pisał w meldunku: „Czerniaków podobny jest już do Starówki – palą Niemcy – palę i ja, żeby się przesłonić i zyskać 3–4 godziny, i taka zabawa wlecze się 3 dni”. Pismo zakończył dramatyczną zapowiedzią wyjścia w ruiny między Wilanowską a Zagórną. „W dziurach tych będę czekał zmiłowania Bożego albo kolejnego wybijania przez czołgi resztek ludzi” – napisał.

Szeregi jego batalionów z każdym dniem topniały. Nie było już nikogo, kto nie byłby przynajmniej lekko ranny. Jednocześnie nikt nie chciał iść do szpitala. Tam trafiali jedynie umierający. Janusz nieustannie był w akcji. Towarzyszyła mu Jadwiga. 19 września dostali rozkaz wycofania się wraz z innymi kanałem na Mokotów. Pożegnali się z „Głogiem”. Ranny próbował przepłynąć Wisłę. Nikt go więcej nie widział.

Przyjście niedobitków „Radosława” na spokojny dotąd Mokotów spotkało się z niezadowoleniem jego obrońców. Oskarżali przybyłych o sianie defetyzmu. Weterani Woli, Starówki i Czerniakowa istotnie oznajmili mniej ostrzelanym kolegom, że Niemcy nie będą mieli problemu z zajęciem dzielnicy. Ich ocena wynikała zarówno z jej kształtu, szerokich ulic, ogrodów, pól, które nie dawały szans na długą obronę, jak i z nagromadzenia przez ostatnie tygodnie traumatycznych przeżyć.

Pomimo to „Radosław” wystawił oddział do obrony Mokotowa. Na jego czele stanął „Mały”. Tak jak wcześniej wykonywał wszystkie rozkazy, widząc jednak bezsens niektórych poleceń, np. atakowania niemieckich pozycji przez otwarty teren, wściekał się na wydających je oficerów. Ale oni dopiero się uczyli tego, czego on doświadczał od 1 sierpnia. 26 września zarządzono ewakuację Mokotowa. Stolarscy raz jeszcze zeszli do kanału.

Mieli szczęście. Życie na tej trasie straciły dziesiątki, jeśli nie setki. Część wyciągnęli na powierzchnię i rozstrzelali Niemcy, część popełniała samobójstwa, albo umierała z wycieńczenia po kilkudziesięciogodzinnych marszach w ciemności. A oni dotarli. Razem.

Zakwaterowano ich w kamienicy w Alejach Ujazdowskich 22. Powstanie dobiegało końca. Coraz częściej można było usłyszeć ciszę nieprzerywaną żadnymi strzałami. 27 września podczas odprawy Janusz usiadł w oknie na parterze. Zdjął hełm.

Nagle nadleciał pocisk z niemieckiego granatnika. Uderzył w ziemię, wybuchł. Gdy kurz opadł świadkowie zobaczyli, że „Mały” leży. Odłamek trafił go w głowę. Pomimo próby przeprowadzenia trepanacji czaszki nie udało się go uratować. Pochowano go na podwórku kamienicy w Alejach Ujazdowskich 34. Jadwiga została sama.

Kilka dni później opuściła Warszawę. Trafiła do niewoli. W kolejnych miesiącach przebywała w obozach w Lamsdorf, Mühlberg i Zeithain. W tym czasie szukała kontaktu ze znajomymi Janusza, których adresy znalazła w jego notesie. Tylko on jej po nim został. W jednym z listów pisała: „Nie mam nikogo bliskiego, jestem całkowicie wytrącona z równowagi i znikąd nie mogę oczekiwać pomocy, czuję się ogromnie opuszczona. Los mnie strasznie doświadczył, czuję się bardzo samotna i jakże nieszczęśliwa. (…) Janusza kochałam bez pamięci, był mi najbliższą osobą na świecie – jego strata jest dla mnie tak straszna”.

Do Polski wróciła 15 czerwca 1945 r. Janusz i Waldek leżeli już na prawdziwym cmentarzu. Ich ciała ekshumowano odpowiednio 17 i 18 kwietnia, a następnie przewieziono na Powązki Wojskowe, gdzie złożono ich do grobu. W końcu byli razem.

Jadwiga po wojnie wyszła za mąż i miała dzieci. Zmarła 1 lipca 1994 r. ©Ⓟ

Warszawa eksplodowała. Tysiące ludzi pędziły przez miasto. Jedni dźwigali paczki o nietypowych kształtach, wielu spod płaszczy wystawały kolby karabinów. Wiedzieli, że od skuteczności tych improwizowanych transportów zależy powodzenie pierwszego szturmu