Teoretycznie depolaryzacja w odniesieniu do oświaty jest możliwa, a już na pewno pożądana. Doprowadzenie do niej wymagałoby poważnego rachunku sumienia. Swojego, a nie partii wrogów. Niestety, jakoś się to nie przyjęło. W polityce winni są zawsze tam, gdzie nas nie ma.

Nawet szkoła zatem staje się widownią gorszących sporów. Co do zasady zatem reformy w polskiej edukacji przeprowadza się tak: szef(-owa) resortu zwołuje ekspertów, potem wybiera coś z efektów ich pracy, wprowadza to coś w życie, a po wszystkim zaczyna się etap konsultacji ze środowiskiem. Trzeba powiedzieć jasno: środowiskiem raczej słabym, jeżeli przez „silne” rozumielibyśmy „silniejsze od sieci ministrów, kuratorów, wójtów itd.”. Pewną siłą dysponuje ZNP, ale proszę zauważyć, jak biernie się zachowuje, kiedy trzeba wymyślać kształt polskiej oświaty. Płace – owszem, współodpowiedzialność za, powiedzmy, likwidowanie jednych przedmiotów, a wprowadzanie innych – już nie.

Eksperymentalnie dowiedliśmy, że duża, lecz zróżnicowana grupa zawodowa sama z siebie nie wyłoni przywództwa mogącego zmieniać ramy działania branży. Aby tak się stało, należałoby się nieźle postarać, cierpliwie znosić nieuchronne porażki i cegła za cegłą dom budować. Jak zrobić to w kraju, w którym co trzy minuty są wybory „o wszystko”?

Ostatnio uczestniczyłem w gali mającej uhonorować edukatorów przedmiotów zawodowych z Wielkopolski. Gołym okiem było widać, gdzie leży potencjał edukacji narodowej. Potencjał – tu wreszcie coś optymistycznego – w znacznej mierze zaktywizowany mimo biurokratycznych nawyków i ociężałości systemu. Gdyby ci aktywni i umiejący pracować z młodzieżą edukatorzy byli decydentami w polskiej oświacie, koleżanki i koledzy z fińskich szkół przyjeżdżaliby się od nas uczyć. ©Ⓟ