Celem (oczywiście wprost nieartykułowanym) było wywrócenie elekcji i doprowadzenie do tego, że w pałacu na Krakowskim Przedmieściu zasiądzie ktoś „właściwy”. Ktoś, kto będzie czynnie współdziałał w praktycznej delegalizacji prawicy (o delegalizacji PiS parokrotnie mówił otwarcie Roman Giertych) i odebraniu jej możliwości już nawet nie przejęcia przez nią władzy, tylko wręcz wywierania wpływu na kształt życia publicznego i społeczeństwa.

Akcja ta demonstrowała zarazem w sposób spektakularny, jak bardzo liberalne elity boją się perspektywy zdobycia większości i utworzenia rządu przez PiS. Jak bardzo boją się „rozliczeń za rozliczenia” – przede wszystkim za sposób przejęcia mediów publicznych i prokuratury.

Wybory prezydenckie 2025 sfałszowane? Trudno uwierzyć

Trudno uwierzyć w wersję głoszącą, że wybory zostały sfałszowane… przez partię opozycyjną (która zresztą wyborów nie sfałszowała, kiedy była przy władzy). Proces wyborczy odbywa się w Polsce w oparciu o system samorządowy, zaś samorząd zdominowany jest najczęściej albo przez samą Platformę, lub przez wychodźców z Platformy czy z dawnego SLD (jak Trzecia Droga i rozmaite lokalne komitety samorządowe), którzy wprawdzie kiedyś się pokłócili z macierzystymi partiami o władzę i pieniądze, ale podzielają z nimi skrajnie negatywne emocje wobec prawicy.

Koncepcję, że PiS mogłoby „skręcić” wybory, w mediach społecznościowych zdemolował nie kto inny niż Paweł Kasprzak, współzałożyciel Obywateli RP. Udowodnił, że pozornie dziwne zmiany liczby wyborców głosujących w pierwszej i drugiej turze na Trzaskowskiego i Nawrockiego częściej odbywały się na korzyść tego pierwszego. W najgłośniejszej komisji wyborczej w Krakowie, w której zamieniono liczby głosów, w ogóle nie było przedstawiciela PiS, co samo w sobie powinno zakończyć temat rzekomego intencjonalnego fałszerstwa. Lecz nie kończy, co dowodzi nie tylko jakie emocje, ale też jakiej skali interesy są tu w grze.

Czy można unieważnić wybory prezydenckie?

Czy zagrożenie swego rodzaju zamachem stanu (przez nieuznanie wyniku wyborów i np. umieszczenie w pałacu marszałka Sejmu) było realne? Wskazywałyby na to ponawiane ostrzeżenia prezydenta Andrzeja Dudy („poważna ekipa zabiera się za dokonany przez was wybór”, „komuś nie pasuje wybór dokonany przez Polaków”, „postkomuniści do spółki z liberalno-lewicowymi chcą przekręcić wybory”, „nie dajmy się!”). Oczywiście wpisuje się to w bardziej generalne zjawisko, jakim jest pewne poluzowanie stylu Dudy, który na sam koniec drugiej kadencji uległ pokusie i odpuścił sobie formalność w komunikacji. W tym konkretnym wypadku mam wrażenie, że do prezydenta dotarły naprawdę niepokojące i poważne sygnały o możliwej próbie unieważnienia rezultatów demokratycznego procesu.

Czy taka próba mogła mieć miejsce? Z jednej strony, jak pisałem wyżej, emocje, które mogłyby być jej podstawą, są rozgrzane do czerwoności. Wypowiedzi premiera Tuska są zaś bardzo wyraźnie konstruowane w sposób taki, by nie stawiać kropki nad „i” w sprawie uznania wyników wyborów. Sugerowałoby to realną możliwość dokonania takiej próby.

Bez determinacji w sprawie wyniku

Równie wyraźnie widać jednak, że po stronie liberalno-lewicowej, jeśli traktować ją jak całość, brak było w tej sprawie determinacji. Tę sytuację można porównać z tą zaistniałą w PRL bezpośrednio po wyborach 4 czerwca 1989 r. Obóz PZPR miał wszelkie środki do wywrócenia stolika i miał takie pokusy, ale ani w aparacie partyjno-państwowym, ani w jego siłowym zapleczu nie było niezbędnej ku temu determinacji i skończyło się na aluzyjnych pohukiwaniach. Skądinąd niesłusznie wziętych na poważnie przez zwyciężającą stronę solidarnościową, która m.in. w związku z tym zachowała się, niestety, zbyt powściągliwie w stosunku i do swoich możliwości, i do skali następującej wtedy przemiany świata.

O braku determinacji świadczy postawa najważniejszych liberalnych mediów i, bardziej ogólnie, komentariatu, który jak dotąd w liczącej się skali nie poparł pomysłów dotyczących unieważnienia wyborów i zachowuje powściągliwość. Związane jest to m.in. z dotychczasowym etosem strony liberalno-lewicowej, pryncypialnie i wręcz na poziomie trzewiowym odrzucającej wszelkie tzw. teorie spiskowe, w tym te, że kolejne wybory miałyby być fałszowane. Tego rodzaju pokusy tłumaczenia własnych przegranych były dotąd domeną strony prawicowej, której sprawiało trudność zrozumienie faktu, że bardzo wielu Polaków nie podzielało jej poglądów. Brnęła więc w teorie, tłumaczące to rozmaitymi rodzajami spisku, przy czym te o fałszowaniu wyborów nie były bynajmniej najbardziej radykalne (byli i są np. tacy, którzy uważają, że Wojciech Jaruzelski i Bronisław Komorowski to „matrioszki”, czyli udający Polaków Rosjanie wstawieni na miejsce uprzednio usuniętych oryginałów). Dla strony liberalno-lewicowej prawicowe wzmożenia na temat wyborczych fałszerstw bywały natomiast często pretekstem do rozpętywania kolejnych kampanii pogardy wobec prawicy i dowodem na jej intelektualną niższość. „Nieoczekiwana zmiana miejsc” jest więc dla większości przedstawicieli tej strony zbyt niekomfortowa i w rezultacie odbierana jako ośmieszająca. Charakterystyczne, że dawny dziennikarz GW Wojciech Orliński bezpośrednio po wyborach napisał na swoim profilu w mediach społecznościowych „A najsmutniejsze, że gdyby oni byli w naszej sytuacji – byłby wrzask że nie uznają, że oszukano, że skradziono. A my dżentelmeńsko kłaniamy się mówiąc «touché», bo wśród naszych przewin jest znajomość francuskiego. Gramy fair. Z ludźmi, którzy jak się umówią na ustawkę na pięści, to przynoszą kastety”. Od tego momentu w kwestii supozycji o rzekomym dokonanym przez PiS fałszerstwie konsekwentnie milczy. Przynajmniej do momentu, w którym piszę ten tekst.

Wszystko to razem można też optymistycznie uznać za przejaw większej, niż dotąd sądziliśmy, dojrzałości polskiej demokracji.

Swoją rolę odegrała też sytuacja prawna uniemożliwiająca próby siłowej zmiany sytuacji bez wielkiego rympału. Trudno byłoby wykorzystać nieuznawaną przez rządzącą koalicję Izbę Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego. Jeszcze w maju wiceminister sprawiedliwości Dariusz Mazur mówił, że jej decyzja stwierdzająca ważność wyborów byłaby jedynie deklaratoryjna, czyli niewywierająca skutków prawnych. Również były szef PKW Wojciech Hermeliński przed wyborami mówił PAP, że w przypadku uchwały izby o ważności wyborów nie wystąpią żadne skutki. Ciężko ustrzec się wrażenia, że strona prorządowa sama złapała się w pułapkę, gdyż zbytnio nastawiała się na scenariusz, w którym wygrywa Trzaskowski, a „pisowska izba SN” próbuje (na polecenie z Nowogrodzkiej, rzecz jasna) wyniku nie uznać. Niemniej – złapała się i teraz trudno jej cokolwiek z tym zrobić.

Gratulacje von der Leyen załatwiły sprawę

Natomiast ogłoszenie bez pretekstu prawnego, że po zakończeniu kadencji Andrzeja Dudy tymczasowo zastępuje go marszałek Sejmu (który ogłosiłby nowe wybory), byłoby już złamaniem prawa bardzo oczywistym. Chyba niemożliwym bez wcześniejszego zagwarantowania sobie zarówno poparcia Brukseli, jak i posłuszeństwa struktur siłowych (bo niezwykle prawdopodobna byłaby wtedy konieczność tłumienia za ich pomocą masowego sprzeciwu społecznego). Pierwszego by nie było – zwycięstwa demonstracyjnie szybko pogratulowała Nawrockiemu przewodnicząca KE von der Leyen (tu muszę się przyznać do błędu – przed wyborami myślałem, że ewentualna próba realizacji w naszym kraju wariantu rumuńskiego zostałaby pobłogosławiona przez unijny establishment). Drugie wydaje się, by rzec ostrożnie, nieoczywiste. W tej sytuacji ewentualność podjęcia przez Donalda Tuska tego rodzaju działań wydaje się mało prawdopodobna, bo nacechowana zbytnim ryzykiem. Aczkolwiek trzeba tu zastrzec, że ludzie zdesperowani potrafią iść na ogromne ryzyko. A premier – piszę to w połowie tygodnia – wydaje się naprawdę zdesperowany.©Ⓟ