Miłość do rosyjskiej opozycji pojawiła się na Zachodzie wtedy, kiedy zaczęła się kończyć jego fascynacja „młodym technokratycznym prezydentem” Władimirem Władimirowiczem Putinem, który miał rzekomo dokończyć rozpoczęte przez Borysa Jelcyna dzieło westernizacji Rosji. Szybko stało się oczywiste, że Putin nie spełnia tych oczekiwań. Zamiast liberalizacji gospodarki (i powiązania jej z międzynarodowymi korporacjami) przyszły kolejne fale kleptokracji. Orientujących się na Zachód oligarchów dotknęły represje. Wkrótce podobny los groził już nie tylko tym, którzy bawili się w opozycję, lecz wszystkim właścicielom atrakcyjnych kąsków życia ekonomicznego, którzy nie byli wystarczająco potulni. Przejmowano media, a tym nieprzejętym zawężano możliwości działania.

Zachodowi przestawało się to podobać (powoli, bo Kreml ciągle dawał mu nadzieje na zyski – vide Nord Stream). Przeniósł więc swoje poparcie na liberalną opozycję, która w większości była z nim kulturowo kompatybilna, gotowa „cywilizować” Rosję w duchu progresywizmu. Doskonale odpowiadała więc na ideologiczne zapotrzebowanie ówczesnego zachodniego establishmentu.

Nieskuteczne pieszczochy

Miłość Zachodu do opozycji i jego wcześniejsza fascynacja Putinem miały wspólne podłoże światopoglądowe. Chodzi o głęboką wiarę w to, że cała planeta musi nieuchronnie przyjąć amerykańsko-europejski model rozwoju. A kiedy się okazało, że Putin nie chce się podporządkować logice dziejów, uznano, że albo da się go nakłonić presją (również niemiecka wersja „Wandel durch Handel” zakładała stopniową ewolucję rzeczywistości rosyjskiej w stronę zachodnią), albo zostanie obalony – bo przecież niemożliwe, by komukolwiek udało się trwale wycofać z procesu przejmowania demokratycznych wzorów.

Wydawało się, że naciskać i ewentualnie obalić Putina mogłaby opozycja. Trzeba więc było poświęcić jej życzliwą uwagę i środki. Nie mam tu na myśli decyzji świadomie podejmowanych przez USA i Europę, a raczej ogólny kierunek polityki, wynikający częściowo z posunięć zachodnich rządów, ale bardziej z działań realizujących cele ideologiczne NGO-sów i mediów. Coś, co można nazwać „linią postępowania Zachodu”, kształtowało bieżące ucieranie się stanowisk i kursów wszystkich tych ośrodków.

Putinowski ośrodek władzy wykazał jednak odporność i coraz brutalniej realizował projekt przemiany państwa w specyficznie konserwatywną, antyzachodnią dyktaturę. A opozycja, mimo ponoszonych bohatersko ofiar (zabójstwo Borysa Niemcowa), coraz wyraźniej okazywała niemoc.

Gdy nastąpiła agresja przeciw Ukrainie, rosyjscy demokraci wyprowadzili na ulice dziesiątki tysięcy ludzi, ale nie setki tysięcy. Protesty szybko zostały stłumione i ucichły. Opozycja znalazła się albo w łagrach (z wyrokami rzędu nawet 25 lat), albo na emigracji. Po raz kolejny, i to wtedy kiedy stało się to najbardziej potrzebne, nie zdołała odwrócić trendu ewolucji Rosji.

Zachód zawiódł się wtedy na niej ostatecznie. Przedtem pieszczona, nagle znalazła się pod ciężkim ostrzałem. Po pierwsze okazała się nieskuteczna, po drugie – czy to skrycie, czy to podświadomie była rzekomo imperialna.

Wyrzeknijcie się Rosji

Atak idzie z wielu kierunków naraz. Nie tylko z Zachodu, lecz również z Ukrainy. Psychologicznie łatwo to zrozumieć. Odczuwana przez Ukraińców chęć zemsty w związku z inwazją i licznymi zbrodniami rosyjskiej armii jest naturalna. A ponieważ ani Putina, ani popierającego go społeczeństwa dosięgnąć nie można, pojawia się pokusa, aby przynajmniej werbalnie odpłacić jakimkolwiek Rosjanom. Czyli przede wszystkim tym, którzy przeczytają, co o nich napiszemy, i których – w odróżnieniu od putinowców – w ogóle to obchodzi.

Jest i druga przyczyna ataków na rosyjską opozycję i emigrację. Ogromna część Ukraińców i obywateli Ukrainy (czynię to rozróżnienie dla podkreślenia, że rzecz dotyczy ludzi jednoznacznie stojących po stronie ukraińskiego projektu państwowego i przeciw rosyjskiemu ekspansjonizmowi) wciąż łączą z Rosją rozmaite więzy (językowe, kulturowe, rodzinne). Dokończenie procesu ukraińskiej etnogenezy wymaga anihilacji wszelkich więzów – nie tylko z imperialną Rosją Putina.

Z tego punktu widzenia istnienie antyputinowskiej opozycji można traktować jako nie szansę, lecz zagrożenie, a jej członków jako nie sojuszników, lecz wrogów. W oczach mniej odpornych politycznie Ukraińców sympatia do jakichkolwiek Rosjan mogłaby bowiem osłabiać uznawanie Ukrainy i Rosji jako całkowicie rozdzielnych bytów.

To m.in. dlatego stawiane opozycjonistom warunki ewentualnej akceptacji są zaporowe – i psychologicznie, i politycznie. Sprowadzają się one do żądania, aby demonstracyjnie wyzbyli się poczucia jakiejkolwiek wspólnoty z rodakami, wszelkich odruchów współczucia dla rosyjskich ofiar wojskowych i cywilnych (zastrzegam: Ukraina ma oczywiście prawo się bronić wszelkimi sposobami, a ja osobiście lituję się nad zabitymi agresorami, rzekłbym, umiarkowanie).

Rzecz jasna żaden, nawet najbardziej proukraiński Rosjanin nie da rady spełnić tego warunku. Chyba że chce się przekroczyć granicę narodowej apostazji – bo są i tacy. Znaleźć wśród moskiewskiej inteligencji ludzi, którzy nienawidzą Rosji jako takiej, nie jest zadaniem zbyt trudnym.

Wyzbycie się poczucia wspólnoty z innymi Rosjanami oznaczałoby też abdykację z ambicji wpływania na rodaków pozostałych w kraju, niezależnie od ich poglądów na wojnę. Byłoby to ostentacyjne odgrodzenie się, powiedzenie: „nic nas już nie łączy”. Wszyscy rosyjscy emigranci pragnący kiedyś wrócić do kraju i mieć możliwość zmieniania go, muszą o tym pamiętać.

Chybiony zarzut

Podstawowy zarzut formułowany wobec rosyjskiej opozycji to zarzut skrywanego nieuznawania niezależności Ukrainy od Moskwy. A może i innych państw wchodzących niegdyś w skład ZSRR.

Nikt, kto zna Rosję, nie może na poważnie głosić tezy, że Rosjanie nie mają z tym problemów. Również ci, których trudno podejrzewać o nostalgię za Związkiem Radzieckim czy związki z KGB. Josif Brodski, laureat Nobla i więzień łagru, po ogłoszeniu niepodległości Ukrainy napisał pełen żółci wiersz szydzący z jej państwowych aspiracji. Aleksander Sołżenicyn, kolejny laureat Nobla i długoletni więzień, prawo Kijowa do oderwania się od Moskwy niechętnie uznawał, łącząc to z postulatem odłączenia od Ukrainy – na mocy referendum – jej rosyjskojęzycznych obszarów. Takie przykłady można by mnożyć.

Do obecnej opozycji odnoszą się one jedynie teoretycznie. Konia z rzędem temu, kto wskazałby jakieś analogiczne teksty czy wypowiedzi jej aktywistów. To, co mówiono i myślano w Rosji w latach 90., a to, co myśli i mówi się dziś, to odrębne światy. Obecni opozycjoniści i emigranci w dużym stopniu wychowali się w innej przestrzeni mentalnej niż Sołżenicyn i Brodski. W dodatku – w konfrontacji z władzą eksploatującą temat „geopolitycznej katastrofy”, jaką dla Rosjan miał być rozpad ZSRR.

Nie wynika z tego, że wśród opozycjonistów nie można dostrzec pozostałości protekcjonalnego stosunku do pozostałych narodowości dawnego imperium. Śladów tych trzeba by jednak szukać z lupą. I nie są one w tych środowiskach częstsze ani większe niż u innych historycznych narodów. To nie oznacza, że z rosyjską opozycją nie ma żadnego fundamentalnego problemu. Jest, tylko zupełnie inny. A może nawet niejeden.

Plwają na siebie

„…że, utraciwszy rozum w mękach długich,

Plwają na siebie i żrą jedni drugich”

– pisał Mickiewicz o naszej Wielkiej Emigracji. Poczucie klęski, braku nadziei i wpływu na rzeczywistość – zwłaszcza na obczyźnie rodzi to zawsze złe skutki. Może więc nie powinniśmy ich wypominać obecnej emigracji rosyjskiej?

A jednak… Stopień jej skłócenia, żar i toksyczność toczących ją wewnętrznych wojen, są wyjątkowe. Powszechne jest wzajemne rzucanie oskarżeń – zarówno tych politycznych, jak i tych dotyczących domniemanych przestępstw kryminalnych (chodzi o defraudacje rzekomo dokonywane teraz za granicą, ale zwłaszcza kiedyś w Rosji – wśród emigrantów są też ludzie, którzy w przeszłości byli niemal na topie moskiewskiego biznesu). Słychać nawet o zleceniach pobicia oponentów.

Najczęściej spotykanym wyjaśnieniem tych fenomenów jest brutalna rzeczywistość emigracji, utrzymującej się przede wszystkim z zachodnich grantów, których liczba jest ograniczona (zawsze była, zaś po obcięciu przez Donalda Trumpa pomocy zagranicznej sytuacja stała się wręcz podbramkowa). W związku z tym poszczególne grupy opozycyjne postrzegają się nawzajem jako nie tylko konkurencja polityczna, lecz również bytowa. Jeśli oni dostaną, to my zapewne nie. Z czego więc będziemy żyć przez następne pół roku…? Rodzi to atmosferę, która sprzyja działaniom zmierzającym do wyeliminowania rywala. A łatwiej je podejmować, kiedy samemu choć trochę wierzy się w prawdziwość formułowanych wobec niego zarzutów.

Dodatkowym elementem zaostrzającym sytuację jest konflikt pokoleń, w rosyjskiej opozycji ostatnio bardzo wyraźny. 40-latkowie bezwzględnie zwalczają generacje czynne w rosyjskiej polityce i biznesie jeszcze w latach 90. Twierdzą, że poprzez tolerowanie, jeśli nie stworzenie i wykorzystywanie korupcyjnego systemu okresu Jelcyna, skompromitowały one demokrację i utorowały drogę Putinowi. W dużej mierze młodsi szczerze tak uważają, choć w tle jest oczywiście starcie o wpływy i pieniądze od zachodnich darczyńców.

Ten opis rzeczywistości nie tłumaczy jednak wszystkiego. Opisywane problemy zaostrzyły się po 2022 r., ale nie wtedy się urodziły. Obserwując antyputinowską opozycję co najmniej od 15 lat, pamiętam, że w czasach, gdy działała ona jeszcze legalnie i miała środki na działalność, również charakteryzowało ją skłócenie i niezdolność do zawierania kompromisów. Polska opozycja antykomunistyczna lat 80., a nawet zanarchizowana prawica lat 90. mogły by jej służyć za wzorzec zdyscyplinowania i umiejętności dogadywania się.

Jedną z ważniejszych przyczyn skonfliktowania rosyjskiej opozycji wydaje się być dziedzictwo bolszewizmu. Lenin, budując partię, nie tylko nie łagodził sporów i różnic z innymi ugrupowaniami i z wewnętrznymi oponentami, lecz maksymalnie je rozdymał, stosując przy tym jak najostrzejszą retorykę. Każdy rywal był dla niego zdrajcą i łajdakiem. Po Leninie Stalin wzbogacił ten modus operandi o praktykę mordowania oponentów – prawdziwych i domniemanych. To mentalne dziedzictwo jest trwałe i żywe, również wśród osób, które na poziomie świadomości są zdecydowanymi antykomunistami.

Moskiewska „tusowka”

Rosyjska opozycja nie jest imperialna, lecz ma inną cechę utrudniającą z nią współpracę. To pycha. Najgorsza cecha dla wszystkich zajmujących się działalnością publiczną.

Moskiewcy liberałowie nie są bynajmniej pyszni jako dumni dziedzice imperium. Są pyszni jako ludzie. Jako członkowie, jak im się wydaje, najlepszego pod słońcem towarzystwa: inteligenckiej, liberalnej „tusowki”. Słowo to znaczy tyle, co polskie „ekipa”, „grupa” czy „towarzystwo”, ale niesie też ze sobą skojarzenie z imprezą ludzi z „wyższej sfery”. Moskiewska liberalna „tusowka” jest z definicji koroną stworzenia w skali nie tyle rosyjskiej, ile ogólnoświatowej. Mylić się nie może, jej poglądy są zawsze jedynie słuszne, a jeśli ktoś ma inne, jest to bezczelna uzurpacja. Łagodnie mówiąc, nie jest to cecha wiążąca się z polityczną skutecznością.

A można dodać coś jeszcze. Rosyjska opozycja jest w swojej masie (pojedyncze wyjątki zawsze się zdarzają, ale pozostają wyjątkami) niezwykle postępowa kulturowo i laicka do granic antyreligijności. Obyczajowy progresywizm przejęli z Zachodu, dodając do niego typowo rosyjski żar ideologiczny. Fakt, że religia to dla nich Patriarchat Moskiewski z jego imperskością, putinizmem i nacjonalizmem, w ogromnym stopniu potęguje tę cechę.

Społeczeństwo rosyjskie nie jest konserwatywne w swoim stylu życia i codziennych praktykach. Pozostaje jednak, przynajmniej deklaratywnie, przywiązane do tradycyjnego modelu kulturowego. Na nabożeństwo co niedziela raczej nie chodzi, w głowie miewa przedziwną mieszaninę chrześcijaństwa, ezoteryki i pseudonauki, ale uznaje Cerkiew za fundament rosyjskości i odnosi się do niej z szacunkiem. To jeszcze jeden powód, dla którego opozycja po prostu nie może być skuteczna.

Amerykanin Stephen Kotkin, jeden z najwybitniejszych znawców Rosji (a na pewno najwybitniejszy badacz stalinizmu), zaskoczył ostatnio, mówiąc, że stawianie przez Zachód na rosyjską demokratyczną opozycję jest marnowaniem sił i energii. Jego zdaniem, aby doprowadzić do odejścia Putina, zakończenia wojny na akceptowalnych warunkach, a w dalszej perspektywie uczynienia z Rosji państwa mniej agresywnego, Zachód powinien szukać kontaktu z ludźmi, którzy nie podzielają jego wartości, nie pragną ustanowienia w Moskwie instytucji demokratycznych, a wręcz uznają Ukrainę za niesłusznie oderwaną część „ruskiego mira”. Ale zarazem ludźmi, którzy dostrzegają, że Putin swoim awanturnictwem szkodzi krajowi, bezproduktywnie zużywa jego zasoby i może doprowadzić go do egzystencjalnej katastrofy.

Koncepcja Kotkina wielu bulwersuje. Ale trudno odmówić mu realizmu. ©Ⓟ

Rosyjska opozycja nie jest imperialna, lecz ma inną cechę utrudniającą z nią współpracę. To pycha. Najgorsza cecha dla wszystkich zajmujących się działalnością publiczną