Dlaczego przed drugą turą wyborów prezydenckich Tusk wybrał Polsat?

Padło na Polsat z oczywistego powodu – stacja miała w czasach rządów PiS opinię co nieco pisowskiej. Oznaczało to sporą dawkę obiektywizmu oraz spokoju w sposobie prezentowania Polski w programach informacyjnych. Wśród dużej części elektoratu PO ten, jak mawiano wzgardliwie, symetryzm (błe), stanowił odmianę kolaboracji z okupującym kraj PiS. Wśród pisowców specjalnej sympatii do kolaboranta nie było, bo lud chciał walki z TVN24, a nie jakiegoś mdłego informowania. Co tu informować i symetryzować (błe), jak tu trzeba nap...ć. Utarło się w latach wojny polsko-polskiej, że (ówczesne) TVP Info to prawicowy śmieć, a TVN-24 to liberalno-lewicowy śmieć, a Polsat to Polsat.

Zatem Anno Domini 2025 premier Tusk wybrał się szerzyć narrację o przestępczym PiS i takimż Nawrockim właśnie do stacji nie z własnego podwórka. Jednak, aby jego narracja (a być może po prostu pomówienia) zaimplementowana została skutecznie, aby przemieliła ona nastroje elektoratu spoza kręgu sympatyków KO, przydałby się jej polityk o dużym autorytecie.

Tyle że polaryzacja, którą wykonujemy pod batutą Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego, skutecznie uniemożliwia realizację takiego scenariusza. Prawda jest nasza, kłamstwo wasze. Sędziowie nasi albo wasi – zarówno ci w sądach, jak i ci metaforyczni, wskazujący standardy w różnych dziedzinach. Polityk, o ile nie bierze udziału w bulgocie (ze szczególną energią – w mediach społecznościowych), o ile nie jest gorączkowo nasz albo wasz, jest uznany za mdłego. I żadnej szansy, by wystąpić jako naprawdę ważny punkt odniesienia dla różnych graczy. Taką Polskę ponownie wybraliśmy – i to nie podczas drugiej, ale podczas pierwszej tury wyborów, obdarzając 60 proc. poparciem kandydatów dwóch największych partii, dla których kręcenie młynkiem nienawiści Polaków do Polaków stanowi pomysł na siebie.

A gdyby wybory prezydenckie wygrał ktoś spoza POPiS-u?

Jak wyglądałaby Polska, gdyby w drugiej turze rywalizował (z kim?) Sławomir Mentzen, Szymon Hołownia czy Adrian Zandberg? Jak zmienić by się musiała KO, gdyby prezydentem nie został stary, niedobry pan z PiS, lecz wymagający większej giętkości politycznej i intelektualnej ktoś spoza POPiS-u?

Nie dowiemy się, bo większość chce Polski, o której mówi, że jej nie chce. Czyli Polski wiecznego Grunwaldu (podkradam tytuł powieści Twardocha; przepraszam), w którym Krzyżakami zawsze są ci drudzy. Nawet jeżeli naprawdę jej nie chce, to raz wprzęgnięty w system grunwaldzki wyborca ma kłopot, jak się z niego wyplątać, by nie umocnić PiS albo PO pod wodzą Ulricha von Jungingena Trump-Putina de Komuch.

Są takie magiczne, chciałoby się rzec, chwile. Po hejcie na pełną energii i uroku 7-letnią córkę prezydenta-elekta wiele osób energicznie popierających obóz liberalno-demokratyczny biło na alarm, że tak nie wolno. Czyniły tak w słusznym założeniu, że właśnie nie wszystko ulec powinno polaryzacji. Na przykład oczywistą zasadą jest, że nie atakujemy w internecie dzieci (poza siecią też) i bronimy je przed prawami wiecznego Grunwaldu. Podobnie jak SOR, harcerstwo czy sport – tę listę fajnie byłoby znacząco wydłużyć. Wprowadzić na nią nawet media publiczne i historię w szkole...

Byłoby miło w bieżącej polityce to i owo poprzesuwać do kategorii „porozumienie”. Mało realne. Kaczyński już rzucił w przestrzeń publiczną pomysł rządu technicznego. Jego realizacja oznaczałaby w praktyce dymisję gabinetu, którego politycy wygrali wybory raptem 19 miesięcy temu. A premier już w dzień po wyborach zapowiedział twardą walkę z prezydentem-elektem. Trudno, żeby zrobił inaczej po tym, w jaki sposób mówił o nim w Polsacie.

Fundamentalne dla koalicji ustawy musi podpisać Nawrocki, jednak Tusk zamknął wszystkie drzwi. Jego rząd przechodzi do opozycji – wobec Nawrockiego i głosujących na niego Polaków. Prezydent będzie zaś rycerzem opozycji parlamentarnej. Dwie Polski, dwie opozycje – no, łatwo nie będzie. ©Ⓟ