W niedzielę wybierzemy „najwyższego przedstawiciela Rzeczypospolitej Polskiej i gwaranta ciągłości władzy państwowej”, który ma stać „na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa oraz nienaruszalności i niepodzielności jego terytorium”. Tak rolę prezydenta określa art. 126 Konstytucji RP. Nie ma tam nic o planowaniu nowych inwestycji publicznych, wsparciu małego i średniego biznesu lub ochronie rolników przed zewnętrzną konkurencją, reformowaniu systemu podatkowego i zmienianiu zasad waloryzacji emerytur, „troski o nasze zdrowie” ani zadań związanych z polityką klimatyczną, czyli tego wszystkiego, czym próbowali nas nęcić kandydaci podczas kampanii. To są kompetencje rządu, prezydent może zaś premiera i ministrów w tych kwestiach co najwyżej hamować albo poganiać, ale nie wyręczać. Tym bardziej do zadań głowy państwa nie należy zajmowanie się naszą moralnością czy życiem seksualnym oraz podejmowanie za obywateli kluczowych decyzji w tym zakresie.

Owszem, prezydent ma inicjatywę ustawodawczą, lecz los proponowanych przezeń aktów prawnych zależy od aktualnej większości parlamentarnej. Może próbować presji poprzez odwołanie się do opinii publicznej, nawet za pomocą oficjalnego orędzia. Może też próbować bezpośrednich negocjacji, np. uzależniając podpis pod ustawami promowanymi przez rząd od przyjęcia jego koncepcji w innych obszarach, a także ogłosić referendum – ale dotychczasowe doświadczenia ze stosowaniem wszystkich tych instrumentów nie wskazują, by siła polityczna głowy państwa była w takich sytuacjach znacząca. Konstytucja oraz ustawy szczegółowe wyraźnie nie sprzyjają bowiem prezydentowi jako architektowi polityki społeczno-gospodarczej. Podkreślają za to jego rolę w zakresie spraw zagranicznych oraz bezpieczeństwa.

Prezydent - reprezentant państwa

Także tutaj prezydent nie jest jednak całkowicie samodzielny. Konstytucja w art. 133 nazywa go co prawda „reprezentantem państwa w stosunkach zewnętrznych”, ale zaraz potem wymienia zadania, które ma w tym charakterze do wykonania: ratyfikację i wypowiadanie umów międzynarodowych, mianowanie i odwołanie ambasadorów RP, przyjmowanie listów uwierzytelniających od akredytowanych w naszym kraju przedstawicieli obcych państw oraz organizacji międzynarodowych. A do tego ma współdziałać w polityce zagranicznej z premierem i właściwym ministrem.

Takie ujęcie kompetencji bywało w przeszłości okazją do sprzecznych analiz prawnych i ostrych sporów politycznych. Wciąż pamięta się choćby gorszące, publiczne „bitwy o krzesło” pomiędzy Donaldem Tuskiem jako szefem rządu a Lechem Kaczyńskim w roli prezydenta podczas posiedzenia Rady Europejskiej w Brukseli w październiku 2008 r. Wkrótce potem ten drugi (ciekawostka: wspólnie z Niemcami) poparł kandydaturę Andersa Fogha Rasmussena na stanowisko sekretarza generalnego NATO, gdy premier próbował lobbować na rzecz Radosława Sikorskiego.

Takie sytuacje nie służyły autorytetowi międzynarodowemu naszego kraju i ułatwiały ośrodkom zewnętrznym rozgrywanie nas w ich własnym interesie. Owszem, Trybunał Konstytucyjny rozstrzygnął następnie (acz niejednogłośnie), że prezydent może uczestniczyć w posiedzeniach Rady Europejskiej, o ile uzna to za stosowne, lecz delegacji i tak przewodniczy premier, zaś oficjalne stanowisko RP formułuje rząd. W sprawie NATO zawarto natomiast funkcjonalny kompromis przyznający pierwszeństwo głowie państwa. Demony wciąż jednak krążą – w ubiegłym roku ze strony przedstawicieli koalicji rządzącej pojawiły się sugestie podważające ten układ i na nowo interpretujące zapisy prawa, tym razem rozciągając obowiązywanie werdyktu TK na kwestie reprezentacji Polski na szczytach Paktu Północnoatlantyckiego.

Zapewne był to balon próbny i próba wywarcia psychologicznej presji na prezydenta Andrzeja Dudę związana ze sporem o niektóre nominacje ambasadorskie – ale też sygnał, że w pewnych okolicznościach znów możemy mieć do czynienia z fatalnym w skutkach sporem kompetencyjnym. Tym razem prawdopodobnie nawet głębszym i groźniejszym niż na przełomie lat 2008 i 2009, bo tamten nie był napędzany jakąś szczególnie istotną różnicą w strategicznych koncepcjach polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, lecz krajową grą partyjną i personalnymi ambicjami. Obecnie natomiast, oczywiście w scenariuszu „burzliwej kohabitacji”, do owego czynnika wewnętrznego może dojść także bardzo poważne zróżnicowanie pomysłów na miejsce Polski w Unii Europejskiej i w relacjach transatlantyckich, a także odmienne spojrzenie na pryncypia polityki wschodniej. O zachowanie „funkcjonalnego kompromisu” będzie więc dużo trudniej, podobnie jak o uznanie przez strony werdyktu sądu konstytucyjnego, którego autorytet (w gruncie rzeczy wspólnym wysiłkiem obu głównych aktorów partyjnej wojenki) w zasadzie zdemolowano.

Armia to nie zabawka

Podobne problemy dotyczą drugiego z ważnych obszarów aktywności prezydenta, czyli jego zwierzchnictwa nad siłami zbrojnymi. Zgodnie z art. 134 konstytucji w czasie pokoju jest ono „sprawowane za pośrednictwem ministra obrony narodowej”. Prezydent ma też prawo do mianowania szefa Sztabu Generalnego i dowódców poszczególnych rodzajów sił zbrojnych (na określoną kadencję), a w czasie wojny – naczelnego dowódcy sił zbrojnych. Ponadto nadaje – na wniosek ministra obrony – określone w ustawach stopnie wojskowe, w tym generalskie.

Ta pozornie niewinna i „techniczna” kompetencja również bywała w przeszłości polem poważnych konfliktów na linii prezydent – rząd, i to (uwaga!) nawet w sytuacji, kiedy oba ośrodki władzy były obsadzone przez reprezentantów tego samego obozu politycznego. Dość wspomnieć rok 2017, gdy Andrzej Duda odmówił przyznania wyższych stopni grupie oficerów wskazanych przez Antoniego Macierewicza jako szefa MON, zaś służby specjalne podległe ministrowi odebrały poświadczenie bezpieczeństwa bliskiemu współpracownikowi prezydenta, ówczesnemu szefowi departamentu zwierzchnictwa nad siłami zbrojnymi w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, gen. Jarosławowi Kraszewskiemu. Macierewicz twierdził, że negatywna decyzja Służby Kontrwywiadu Wojskowego była merytoryczna, natomiast presja BBN i samego prezydenta – polityczna. „Duży Pałac” utrzymywał, że było dokładnie odwrotnie. Sytuacja, fatalnie rzutująca na atmosferę w wojsku i morale kadry, uległa względnej normalizacji dopiero po kilkunastu miesiącach, po objęciu kierownictwa MON przez Mariusza Błaszczaka, ale drobniejsze tarcia zdarzały się nadal. I to pomimo tego, że Andrzej Duda i jego ekipa nigdy nie mieli szczególnych ambicji, by wpływać na kierunki polityki obronnej – chodziło im raczej o kwestie czysto wizerunkowe i ambicjonalne, czyli możliwość utrzymania kontaktów z wojskiem i potwierdzenie formalno-ceremonialnej roli głowy państwa na tym polu.

Tego rodzaju ryzyka wynikają systemowo z niezbyt precyzyjnych zapisów konstytucji, a na głębszym poziomie – z samego, najdelikatniej mówiąc, niezbyt konsekwentnego i chyba niewystarczająco przemyślanego przez autorów naszej ustawy zasadniczej usytuowania Prezydenta RP. Z jednej strony jest on bowiem wyposażony w silny mandat polityczny wynikający z wyborów powszechnych, z drugiej zaś funkcjonalnie sprowadzany do roli „notariusza”. Lepsze okazują się w praktyce systemy wyraźnie wskazujące, kto jest władzą wykonawczą nr 1 – szef rządu (jak w RFN czy Wielkiej Brytanii) czy prezydent (jak we Francji, a zwłaszcza w USA). My mamy hybrydę, a gdy nałożyć na to względnie niską dojrzałość klasy politycznej, powszechne deficyty myślenia propaństwowego, skłonność do gry racją stanu w doraźnych interesach partyjno-klanowych oraz osobiste ambicje i pretensje, nieszczęście gotowe. Szczególnie w czasach niepogody, a takie niestety nadchodzą.

Plan minimum dla głowy państwa

Na rozwiązania konstytucyjne nie mamy chwilowo wpływu, acz warto przypominać politykom, że co prawda „w mętnej wodzie najłatwiej łowić”, lecz stan ten coraz mocniej zagraża istotnym interesom bezpieczeństwa Polski. Ustrój mamy po prostu do poprawki, i to nie tylko w sygnalizowanej kwestii – a nowy prezydent, niezależnie od tego, kto nim zostanie, mógłby pokusić się o inicjatywę niezbędnych korekt, oczywiście po rzetelnym wysłuchaniu opinii eksperckich i szerokich, ponadpartyjnych konsultacjach społecznych.

Zanim jednak dojrzejemy do naprawienia konstytucyjnych niedoróbek, jesteśmy skazani na życie z tymi przepisami, które mamy. Musimy więc mieć nadzieję, że nowy prezydent i jego otoczenie staną na wysokości zadania, i nie rezygnując całkiem z udziału w wewnętrznej grze partyjno-politycznej (w taki cud chyba nikt nie wierzy), zdołają się przynajmniej samoograniczyć – nie nadużywać swej pozycji do działań, których konsekwencje mogą podważyć efektywność polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Przeciwnie, konstytucyjny imperatyw „współdziałania z rządem” powinien obejmować z jednej strony intensywniejsze niż dotychczas konsultacje i ucieranie się stanowisk, z drugiej zaś świadomą kooperację, także rozpisaną na role, pozwalającą nam jak najskuteczniej grać na zewnątrz na różnych fortepianach. Ten apel rzecz jasna warto kierować również do rządu.

Brzmi to jak pięknoduchowska naiwność, ale właściwie nie mamy wyboru. Tylko pozornie atrakcyjną alternatywą jest bowiem dalsze wprzęganie urzędu i osoby prezydenta w gorszące waśnie, co skazuje jego samego na upadek autorytetu, a kraj na dodatkowe perturbacje. Dlatego we wspólnym interesie leży, by namawiać do pójścia drogą kooperacji, w dowolnych konfiguracjach politycznych. Trzeba przynajmniej spróbować.

Instrumentarium jest całkiem niezłe, choć do tej pory używane było raczej od wielkiego dzwonu i bez przekonania. To np. możliwość zwoływania (na mocy art. 141 konstytucji) Rady Gabinetowej, czyli posiedzenia członków rządu pod przewodnictwem prezydenta w celu przedyskutowania kluczowych zagadnień polityki państwa. To również Rada Bezpieczeństwa Narodowego (o której mowa w art. 135 i 144 konstytucji), czyli opiniodawcze i doradcze forum, którego skład prezydent może kształtować dość dowolnie, szczególnie predysponowane do omawiania spraw bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego w gronie wpływowych polityków różnych opcji, wyższych urzędników państwowych, funkcjonariuszy i wojskowych, a także niezależnych ekspertów.

Zagrożenia i wyzwania

Przy okazji – niezależnie od osobistych cech charakteru, doświadczenia dyplomatycznego i kompetencji przyszłego prezydenta oraz jego planów i sympatii politycznych – istotną rolę do odegrania będzie mieć w tym zakresie jego etatowe otoczenie urzędnicze i zespół doradców.

Dotychczasowe praktyki w tym względzie są niejednoznaczne – obok osób bez wątpienia fachowych do kancelarii głowy państwa trafiali też niekiedy ludzie, których jedyną „zaletą” była osobista przyjaźń z kolejnymi prezydentami „z dawnych czasów” lub wcześniejsze zasługi dla partii. Takie nominacje nie tylko obciążały niepotrzebnie kieszeń podatnika, lecz co gorsza, negatywnie wpływały na jakość pracy instytucji, a niekiedy na zachowania samych prezydentów, także na arenie międzynarodowej. Warto więc trzymać kciuki, by kolejny elekt wykazał się większą skłonnością do merytorycznego doboru ekipy, odpowiedzialnością, a także niezależnością od nacisków środowiskowych.

Nowy prezydent stanie przed znacznie poważniejszymi wyzwaniami niż jego poprzednicy. Oprócz wojny w Ukrainie, być może zbliżającej się do istotnego przesilenia o trudnych dziś do wyobrażenia charakterze i skutkach, mamy jeszcze kilka innych możliwych problemów. W planie krótkoterminowym to choćby zaplanowane na Białorusi na sam początek września ćwiczenia Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym, z udziałem sił zbrojnych Federacji Rosyjskiej, a zaraz potem kolejne, zakrojone jeszcze szerzej, manewry „Zapad-2025”. Bardzo prawdopodobne, że będą one okazją do całej serii prowokacji przeciwko nam i innym krajom granicznym. Spójność i adekwatność polskiej reakcji będzie więc kluczowa, a jednym z jej warunków minimum jest sprawne współdziałanie najwyższych organów państwa, w tym tego, który akurat będzie w fazie przebudowy.

W planie szerszym i bardziej długoterminowym – nowy prezydent stanie się istotnym uczestnikiem strategicznej gry pomiędzy Polską a krajami unijnymi, Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi o przyszłą zachodnią architekturę bezpieczeństwa. Truizmem jest przypomnienie, że na razie nie ma w tym względzie wystarczająco pewnych przesłanek, by już teraz jednoznacznie stawiać na jednego tylko konia. Z jednej strony mamy bowiem chaotyczną i niezbyt kompetentną politykę administracji Donalda Trumpa, za którą stoi co prawda wielowymiarowa potęga supermocarstwa, ale zarazem jawnie „transakcyjną” i egoistyczną, lekceważącą nie tylko tradycyjne zobowiązania sojusznicze, ale nawet fundamentalne wartości etyczne i normy prawa międzynarodowego. Z drugiej zaś – partnerów europejskich, co prawda bardziej przewidywalnych i mających generalnie zbliżoną do naszej percepcję zagrożeń ze strony Rosji, natomiast o wiele mniej efektywnych ekonomicznie, sprawnych decyzyjnie i przede wszystkim wyraźnie słabszych militarnie niż USA.

Od strategii do taktyki

W oczywistym interesie Polski będzie więc gra na czas, unikanie jednoznacznej afiliacji, a tym bardziej pogłębiania rozdźwięków pomiędzy Europą a Ameryką. Przy jednoczesnym unikaniu zajmowania pozycji wasalnej wobec kogokolwiek, co niestety mamy wpisane w tradycję polityki zewnętrznej ostatnich lat i do czego spora część elit politycznych wykazuje poważne ciągoty. Marzeniem Waszyngtonu jest bez wątpienia użycie nas jako pożytecznego dywersanta wewnątrz UE, postrzeganej jako potencjalny geostrategiczny (a przynajmniej – ekonomiczny) rywal, którego warto profilaktycznie destabilizować. Marzeniem tych sił wewnątrz UE, które realnie dążą do marginalizacji roli Polski, jest zaś odebranie nam możliwości podnoszenia swej pozycji poprzez dobre relacje ze Stanami Zjednoczonymi. Polscy politycy – na czele z prezydentem – powinni w tych okolicznościach wykazać się ogromną elastycznością i finezją, ale też asertywnością dyplomatyczną oraz odpornością na zakulisowe naciski.

Istotnym zadaniem nowej głowy państwa będzie ponadto zainspirowanie prac nad kolejną edycją Strategii Bezpieczeństwa Narodowego RP. Obecnie obowiązująca ma co prawda zaledwie pięć lat, ale środowisko bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego zmieniło się w tym okresie tak głęboko, że jej generalna struktura i poszczególne zapisy wyglądają dziś straszliwie anachronicznie. I nie chodzi tu bynajmniej tylko o to, by wydać ładnie oprawiony dokument zawierający dobrze brzmiące ogólniki, po czym odłożyć go na półkę. Nie – należy poddać głębokiej refleksji nowe wyzwania i zagrożenia, a także określić sposoby przeciwdziałania im w oparciu o dokładnie policzone możliwości realizacyjne. A potem – wdrożyć konkretne plany, zmierzające do osiągania celów w warunkach (nieodmiennie) krótkiej kołdry. Bo sprawy naszego bezpieczeństwa nie załatwi samo przeznaczenie na obronność nawet 5 proc. PKB – do pilnej poprawy jest wiele kwestii jakościowych w zakresie dowodzenia, organizacji rezerw, wyposażenia i szkolenia sił zbrojnych, ale też organizacji i dofinansowania służb specjalnych, bez których nawet setki najnowocześniejszych rakiet, czołgów i samolotów będą w pewnych okolicznościach całkowicie bezużyteczne. Tego wszystkiego nie da się robić bez punktu wyjścia w postaci precyzyjnie skonstruowanej strategii państwowej. Tego nie da się też przeprowadzić przy biernej – lub tym bardziej kontrproduktywnej – postawie prezydenta.

Wobec powyższego – bez względu na to, czy rezultat niedzielnego głosowania prywatnie nas ucieszy czy wręcz przeciwnie – powinniśmy aktywnie kibicować temu, by nowa głowa państwa stanęła na wysokości zadania. By nie stała się żołnierzem partyjnych wojenek i pokornym wykonawcą poleceń prezesa tej czy innej partii (a co gorsza, jakichś innych ośrodków), lecz realnym strażnikiem polskiej racji stanu.