Kto dziś deklaruje, że w drugiej turze wyborów prezydenckich „Trzaskowski/Nawrocki ma wygraną w kieszeni”, ten jest w błędzie. Na nieco ponad tydzień przed finalnym głosowaniem jasne jest, że obaj kandydaci mają swoje szanse i ograniczenia. Karol Nawrocki bliższy jest na pewno prawicowym wyborcom, którzy w I turze oddali głos na Sławomira Mentzena, Grzegorza Brauna czy Marka Jakubiaka. Rafał Trzaskowski z kolei przemawia do elektoratu lewicowego i centrowego, a także do młodych, którzy licznie ruszyli do urn. Osoby w wieku 18–29 lat były drugą najbardziej zmobilizowaną grupą wiekową – według badania IPSOS dla TVP, TVN24 i Polsatu frekwencja w tej grupie wyniosła aż 72,8 proc.
Równie istotne jest to, kto do urn nie poszedł. Najrzadziej głosowali seniorzy w wieku 60+ (frekwencja 59,3 proc.), a także osoby w wieku 40–49 lat (66,8 proc.) i 30-39 lat (68,8 proc.). Spadek widoczny jest także w liczbach bezwzględnych. W wyborach parlamentarnych w 2023 r. na ugrupowania rządowe (Koalicja Obywatelska, Trzecia Droga i Nowa Lewica) zagłosowało ponad 11,5 mln obywateli – w tym na samą KO 6,6 mln osób. Tymczasem w minioną niedzielę wyniki nie były już tak imponujące. Kandydaci reprezentujący rząd – Rafał Trzaskowski, Szymon Hołownia i Magdalena Biejat – zdobyli łącznie niecałe 8 mln głosów, z czego prezydent Warszawy – nieco ponad 6,1 mln. Oznacza to, że część wyborców Koalicji 15 października albo została w domach, albo zagłosowała na kandydata opozycji.
Wyniki w tej drugiej grupie są szczególnie interesujące. Wśród wyborców Nowej Lewicy z 2023 r. na Magdalenę Biejat zagłosowało zaledwie 29,9 proc. osób. Częściej popierano krytycznego wobec rządu Adriana Zandberga (33,1 proc.). Elektorat Trzeciej Drogi również się skurczył – co dziesiąty wyborca postawił na Sławomira Mentzena. Część zagłosowała na lidera partii Razem (8,7 proc.) lub Karola Nawrockiego (4 proc.). Co więcej, na kandydatów opozycyjnych wobec rządu zagłosował też co dziesiąty wyborca KO.
Ze skali problemu Rafał Trzaskowski zdawał sobie sprawę już kilkadziesiąt minut po zakończeniu ciszy wyborczej. – Potrzebna będzie mobilizacja. Jest bardzo blisko, jest lepiej niż w 2020 r., a to znaczy, że wygramy te wybory – mówił w ostatnią niedzielę. – Pokażmy siłę. Jak będziemy razem, wygra cała Polska – przekonywał. Kandydat ruszył w trasę zaraz po ogłoszeniu wyników exit poll. Czas między I a II turą ma być wypełniony kampanijnymi wydarzeniami po brzegi.
Na działania sztabu krytycznie patrzą jednak politycy KO. – Teraz się obudzili. Wie pan, jaka jest prawda? Jedna z osób blisko współpracujących z Rafałem powiedziała mi miesiąc temu, że wszystko jest przesądzone. Oni naprawdę wierzyli w te rewelacyjne sondaże. Teraz nie mają żadnego pomysłu na wyjście z impasu – mówi nam jeden z posłów Platformy.
– Za całą kampanijną strategię odpowiada Sławomir Nitras. To taki nieformalny szef sztabu. Trudno z nim dyskutować, bo gdy ktoś ma inne zdanie, to zaczyna go op…ć. W takiej atmosferze trudno wypracować długofalową strategię. Dopóki wszystko szło dobrze, wszyscy przymykali na to oko. Teraz w partii coraz częściej słychać głosy niezadowolenia – dodaje inny parlamentarzysta.
Nasi rozmówcy są zgodni w jednym: bycie anty-PiS-em nie wystarczy. Choć może się wydawać, że to wyświechtany slogan, zawsze powtarzany po kolejnych klęskach wyborczych Platformy, w partii wciąż wielu tego nie zrozumiało. Kilka dni temu na łamach DGP przywoływałem internetowe wpisy potwierdzające tę tezę. Dziś przypomnę tylko jeden: „Uważam, że przyczyną tego, że kandydat PiS nadal uzyskuje prawie 30 proc. jest brak rozliczeń. Musimy przedstawić wiarygodny plan ich przeprowadzenia, to obywatele nam za dwa tygodnie zaufają” – przekonywał w niedzielę wieczorem Roman Giertych.
Abstrahując od intryg, które mecenas snuje za pomocą mediów społecznościowych, grono rozliczeniowych jastrzębi nie jest małe. Nie bez powodu na giełdzie nazwisk osób, które mogą pożegnać się z rządem w ramach powyborczej rekonstrukcji, wymieniany jest szef resortu sprawiedliwości Adam Bodnar. „Otoczenie premiera jest bardzo niezadowolone z tempa rozliczeń afer PiS, a także działań prokuratury, dlatego chce zmian w resorcie na najwyższym szczeblu” – donosiło w środę RMF FM, choć nazwisko byłego rzecznika praw obywatelskich w kuluarowych dyskusjach przewijało się od dobrych kilku miesięcy.
Czy polowanie na czarownice przyniesie sukces wyborczy? Śmiem wątpić. Politycy KO zdają się zapominać, że mamy maj 2025 r., a nie październik 2023 r. Nawet jeśli wśród części społeczeństwa silna była potrzeba odwetu, to wygasła wiele miesięcy temu. I choć pewnie znalazłaby się niemała grupa, która na pytanie „czy Jarosław Kaczyński powinien zostać zakuty w dyby?” odpowiedziałaby entuzjastycznym „tak”, to dla większości społeczeństwa nie ma to większego znaczenia. Po niemal 1,5 roku rządów Koalicji 15 października oczy opinii publicznej skierowane są na bardziej przyziemne sprawy. Potwierdzały to badania nastrojów społecznych, które opisywaliśmy na łamach DGP już wiele miesięcy temu. Wśród głównych zadań dla rządu Donalda Tuska Polacy wymieniali przede wszystkim walkę z rosnącymi cenami i wysokimi rachunkami za energię, wzmacnianie bezpieczeństwa państwa, poprawę ochrony zdrowia, budowę Centralnego Portu Komunikacyjnego oraz elektrowni jądrowej. Rozliczenia już dawno zeszły na dalszy plan.
W tym kontekście warto przypomnieć nieco przykurzone już „100 konkretów na 100 dni”. W dniu II tury wyborów minie 535. dzień rządu Tuska, a znaczna część obietnic nie została zrealizowana. Na oficjalnej stronie KO żaden z konkretów zdrowotnych nie świeci się na zielono – nie zniesiono limitów NFZ w lecznictwie szpitalnym, nie wprowadzono bonu dla młodych na leczenie stomatologiczne w każdym gabinecie, nie uruchomiono czytelnego systemu rezerwacji wizyt, nie zwiększono dostępności lekarzy geriatrów i opieki długoterminowej.
Nie podniesiono też kwoty wolnej od podatku do 60 tys. zł, nie zlikwidowano Funduszu Kościelnego, nie przyjęto ustawy o związkach partnerskich, nie uzgodniono w rządzie nawet wspólnego stanowiska w sprawie prawa aborcyjnego. Odłogiem leżą również wszystkie obietnice mieszkaniowe – ani nie ma obiecanych wysokich nakładów na remonty pustostanów, ani 600 zł dla młodych na wynajem mieszkań.
Niezrealizowane obietnice wracają w kampanii do wyborów prezydenckich
Mógłbym przez kolejne akapity wymieniać kolejne niezrealizowane obietnice w kwestii mediów publicznych, sądownictwa, rolnictwa czy energetyki i środowiska. Zamiast tego przytoczę badania CBOS. Według danych z kwietnia 40 proc. Polaków negatywnie oceniała rząd Tuska. 34 proc. – pozytywnie, 22 proc. – neutralnie. Dla porównania: tak złe wyniki rząd Zjednoczonej Prawicy notował dopiero po pięciu latach, gdy nadeszła pandemia COVID-19. Przez pierwsze lata odsetek zwolenników gabinetu Mateusza Morawieckiego znacznie przewyższał odsetek przeciwników.
I to nie jedyna różnica. W ciągu pierwszych lat rządu PiS udało się przyjąć kluczowe dla obozu władzy ustawy: 500+, obniżono wiek emerytalny, zlikwidowano gimnazja czy podniesiono kwotę wolną od podatku. Tymczasem najważniejsze obietnice rządu Tuska – poza przywróceniem finansowania programu in vitro i wprowadzeniem „babciowego” – wciąż czekają na realizację. Jeśli rządzący nie są skuteczni w kluczowych dla Polaków sprawach, co ma mobilizować obywateli do głosowania na tę władzę?
– Cóż szkodzi obiecać – stwierdził rozbrajająco poseł KO Przemysław Witek, gdy dziennikarka Polsat News Agnieszka Gozdyra pytała, czy Rafał Trzaskowski poparłby postulat Sławomira Mentzena o niepodnoszeniu podatków w Polsce. Jak informowała WP, parlamentarzystę mają czekać teraz partyjne konsekwencje. Na miejscu władz ugrupowania zastanowiłbym się jednak, czy w swoich szeregach nie kryje się więcej posłów Witków. Myśl „Cóż szkodzi obiecać” mogła przyświecać bowiem autorom niektórych zobowiązań z 100 konkretów. ©Ⓟ