Mit o potędze niemieckiej gospodarki jest coraz bliższy bolesnej weryfikacji. I nie chodzi nawet o bieżące wskaźniki, choć niektóre z nich mogą Niemców niepokoić. Bardziej o problemy strukturalne – związane z tradycyjnym modelem „reńskiego kapitalizmu”, o względnie słaby rynek kapitałowy i dominację banków w roli źródła finansowania inwestycji, o kwestie demograficzne i społeczne. Do tego dochodzą wysokie ceny energii będące skutkiem lekkomyślnej rezygnacji z atomu, długotrwałego stawiania na gaz z Rosji i zbyt optymistycznych szacunków co do źródeł odnawialnych. I wreszcie: wysokie ryzyka perturbacji na istotnych rynkach eksportowych – amerykańskim i chińskim.
Niewielka nadzieja i lista kłopotów Merza
Pewną – niewielką – nadzieją jest dla Niemców przeniesienie punktu ciężkości na sektor zbrojeniowy (w uproszczeniu: „jeśli nie możemy już produkować z zyskiem tylu samochodów, to spróbujmy robić czołgi i amunicję”). Warto jednak zauważyć, że o ile w dziedzinie projektowania i wytwarzania innowacyjnych i konkurencyjnych volkswagenów czy mercedesów Niemcy wciąż mają mocną pozycję, o tyle z nowocześniejszymi produktami i technologiami, zwłaszcza w obszarze szeroko pojętej informatyki, nie jest tak różowo, a to na tej podstawie buduje się w nowym świecie przewagi konkurencyjne.
Kolejny kłopot Merza ma charakter polityczny – to rosnące w siłę ekstrema, zwłaszcza to z prawej strony, w postaci AfD. Chwilowo udało się je zablokować za cenę podebrania części retoryki radykałów w kwestiach migracji i bezpieczeństwa wewnętrznego. Ale to przecież nie koniec gry. Czas działa na niekorzyść partii mainstreamowych, elektorat będzie się domagał szybkich sukcesów, a gdy ich nie zauważy, to odpłynie ostatecznie. Nieudane, pierwsze głosowanie w Bundestagu było ostrzeżeniem, że niektórzy politycy koalicji nie będą ułatwiać kanclerzowi życia, bo liczą na wyższe profity w innym rozdaniu. Merza czeka więc zapewne ciężka, codzienna walka o forsowanie swoich koncepcji, zarówno z SPD, jak i z frakcjami własnej partii. I nieuniknione kompromisy. One z kolei utrudnią wprowadzenie głębokich reform, których Niemcy bardzo potrzebują – i tak koło się zamyka.
Sępy czekają również za granicą. Największym jest Waszyngton – prominentni członkowie nowej administracji amerykańskiej nie zostawiają złudzeń, że grają na osłabienie Unii Europejskiej, bo z poszczególnymi państwami Starego Kontynentu będzie się im negocjować łatwiej niż ze względnie spójną organizacją kontrolującą wielki i bogaty rynek. W ramach tej polityki w interesie USA leży też osłabianie Niemiec, bo to otwiera drogę poszukiwania przez Europejczyków innych opcji niż powszechne, często bezkrytyczne orientowanie się na Berlin. Co prawda – po słynnej monachijskiej szarży w czasie swej pierwszej wizyty w Europie w roli wiceprezydenta – J.D. Vance złagodził retorykę i teraz opowiada, że „gramy w tej samej drużynie”, ale nikt rozsądny raczej nie traktuje tego zbyt serio. Ot, wnioski z niezbyt udanych pierwszych stu dni i próba deeskalacji przynajmniej na niektórych frontach. Z drugiej strony mamy jednak przecież i otwarte weto USA wobec niemieckiej decyzji poddania AfD kontroli wywiadowczej, i jawne wsparcie Waszyngtonu dla partii i kandydatów „uniosceptycznych” oraz wrogich Berlinowi w innych krajach (w Polsce też), z oczywistą intencją dekompozycji starej architektury politycznej w Europie.
Ucieczka Merza do przodu
W tej sytuacji w polityce zagranicznej i bezpieczeństwa Merz próbuje „ucieczki do przodu”. Jej pierwszym akordem – natychmiast po formalnym objęciu urzędu – była podróż do Francji oraz do Polski. Ale o ile w Paryżu niemiecki lider mógł wraz z prezydentem Macronem radośnie rozwijać skrzydła (czyli rzucać optymistyczne wizje „nowego otwarcia”, wspólnych impulsów dla przyspieszenia i pogłębienia integracji europejskiej, a nawet europejskiej samodzielności strategicznej pod własnym parasolem atomowym), o tyle w Warszawie atmosfera okazała się chłodniejsza. Rzecz w tym, że francuski gospodarz miał akurat zbieżny interes taktyczny, bo też jest pod presją radykalnej, populistycznej konkurencji ze strony Zjednoczenia Narodowego (i także ratuje się kontrowersyjnym wykorzystaniem instrumentów karnych), też ma nadzieję na rolę lidera i przyszłego hegemona bardziej zjednoczonej Europy (a razem z Niemcami łatwiej będzie przełamywać opory sceptyków pogłębionej integracji, na wzajemną rywalizację przyjdzie zaś pora później). Podobnie jak Merz uważa również (zresztą całkowicie słusznie), że asertywna polityka wobec USA, Rosji i Chin, na którą oba kraje są siłą rzeczy skazane, wymaga od Berlina i Paryża nie tylko ścisłej wzajemnej koordynacji, lecz w dodatku odbudowy sojuszu z Wielką Brytanią i jak największą grupą mniejszych państw unijnych. Tymczasem Donald Tusk ma motywacje, by kalkulować nieco inaczej.
Co powinna robić Polska
Raczej nie tylko z powodu bliskich wyborów prezydenckich (choć to oczywiście też miało znaczenie) polski premier postanowił grzecznie, acz wyraźnie, zaznaczyć dystans wobec Berlina. Przynajmniej wobec jego działań doraźnych, czyli niemieckiego uszczelniania własnych granic – ale chyba był to pretekst natury marketingowej, maskujący poważniejsze rozbieżności strategiczne. W polskim interesie nie jest bowiem dzisiaj powrót do roli „junior partnera” polityki unijnej, a sam Tusk raczej nie liczy na kolejną ciepłą posadę w Brukseli załatwioną przez zaprzyjaźniony urząd kanclerski. Każdy rozsądny przywódca naszego kraju w nowych realiach musi (a przynajmniej powinien) starać się grać na różnych fortepianach, zarówno tym europejskim, jak i amerykańskim. Przynajmniej tak długo, jak długo okoliczności nie wymuszą na nas ostatecznego wyboru (oby nigdy się tak nie stało). I w dodatku być gotowym na – niestety całkiem prawdopodobne – zawalenie się rządów centrowych we Francji i w Niemczech, co zminimalizuje perspektywy budowy czegokolwiek strategicznie sensownego w oparciu o te kraje, a w konsekwencji również o instytucje UE. Możemy więc za Merza trzymać kciuki, ale niekoniecznie musimy w razie czego tonąć wraz z nim. ©Ⓟ