Wielka koalicja z kruchą większością
Owszem, zyskał wymarzoną koalicję z jednym politycznym partnerem. Taką relację obstawiali zresztą i on, i SPD. Przedwyborcze debaty Merza z Olafem Scholzem były niemrawe i pozbawione wyrazu, za to pełne kurtuazji. Wyniki wyborów (28,6 proc. – CDU; 20,8 – AfD; 16,4 – SPD; 11,6 – Zieloni) pokazują jednak, że GroKo, czyli wielka koalicja, nie będzie tak silna, jak to bywało za czasów Merkel. Wtedy tego typu bloki reprezentowały wyraźnie ponad połowę wyborców zarówno w procentach, jak i w liczbie miejsc w Bundestagu. Teraz tylko to, że liberalna FDP nie weszła do parlamentu, podobnie jak lewicowo-populistyczna BSW (Ruch Sahry Wagenknecht), sprawiło, że CDU i SPD mają większość.
SPD uzyskało najgorszy wyborczy wynik w historii. Nic dziwnego, że Scholz postanowił nie ubiegać się już o żadne stanowiska w partii – stał się teraz jej szeregowym członkiem. To znamienna chwila, kończy się bowiem era merkelizmu. Scholz karierę na szczeblu federalnym zaczął w rządzie koalicyjnym z Merkel u steru, był jej ministrem finansów oraz wicekanclerzem. Kiedy w 2021 r. obejmował urząd kanclerza, SPD miała przewagę nawet nad CDU (25,7 proc. do 24,1 proc.). I choć chadecja, dawna partia Merkel, przeszła wtedy do opozycji, to Scholz przez wielu postrzegany był jako kontynuator jej polityki. Nieodrodny syn popularnej Mutti – mamuśki.
Przyczyny porażki SPD
Ale przyszło mu rządzić w bardzo trudnej sytuacji międzynarodowej i wewnętrznej. Jego początkowe reakcje, jak słynna Zeitenwende, odseparowanie się gospodarcze od Rosji i inwestycje w obronność w obliczu wojny w Ukrainie, zdawały się słuszne. Potem jednak wyraźnie zabrakło mu konsekwencji, by powzięte decyzje wdrożyć, i charyzmy, by móc podejmować niepopularne kroki. Przysłowiowy stał się też jego niejasny styl komunikowania się ze społeczeństwem. Od jego nazwiska powstał nawet czasownik „Scholzen”, czyli kręcić, mataczyć, zwodzić. Do tego wzrastało niezadowolenie dwoma kluczowymi elementami polityki Merkel: migracją i polityką energetyczną.
To przyczyniło się do porażki SPD, na czele której stał Scholz. W mniejszym stopniu, paradoksalnie, ucierpiała w niedzielnych wyborach CDU, partia byłej kanclerz, bo chrześcijańscy demokraci zmienili w międzyczasie kierownictwo. To nie oznaczało jednak jeszcze przepisu na wygraną w głosowaniu. Przeciwnie, w momencie kiedy część posłów CDU postanowiła się wyłamać z głosowania nad nowym pakietem (anty)migracyjnym, zdawało się, że w zasięgu AfD może być nie tylko pozycja drugiej partii w Bundestagu, lecz także wyborcze zwycięstwo, jak w przypadku austriackiej FPÖ. Merz miał jednak dość charyzmy i politycznego instynktu, aby zapanować nad sytuacją, uspokoić wyborców i zjednoczyć ugrupowanie.
Trudne zadanie przed Merzem
Czy jednak wystarczy mu energii, by na nowo wymyślić niemiecką politykę? Merz, podobnie jak Macron i Scholz, ma właściwe odruchy, ale brak mu wizji i determinacji. W reakcji na presję ze strony Donalda Trumpa zadeklarował buńczucznie, że należy szybko „ustanowić niezależne europejskie zdolności obronne” i opracować nowy nuklearny parasol obronny we współpracy z Francją i Anglią. Od deklaracji do realizacji jednak daleka droga. Niemcy bardzo lubią przewodzić symbolicznie, nie lubią jednak za przywództwo płacić. Merzowi trudno będzie np. pogłębić gospodarczą współpracę w UE, skoro kategorycznie odrzucił plan Draghiego, zakładający duże inwestycje oraz uwspólnotowienie związanego z nimi ryzyka. Trudno też będzie równocześnie zwiększać wydatki na obronność i obniżać podatki. Merz jest tego świadom i mówi o konieczności cięć socjalnych, ale najprawdopodobniej będzie miał za koalicjanta partię socjaldemokratyczną, przeciwną temu rozwiązaniu. A jeśli podliczyć wszystkie jego obietnice wyborcze, co skwapliwie uczynił Instytut Niemieckiej Gospodarki, to budżet federalny straciłby na nich 89 mld euro.
AfD tymczasem chętnie reklamuje się wśród swoich wyborców jako partia pokoju i dobrobytu. Mówi wprawdzie o potrzebie zwiększania wydatków na obronność, ale obiecuje też powrót do energetyki jądrowej i do taniego rosyjskiego gazu. Warto także podkreślić, że wyraźnie zaskoczył wynik die Linke (Lewicy), która zdobyła prawie 9 proc. głosów. To również partia, która chciałaby powrotu do współpracy z Moskwą, ale jednocześnie jest bardziej socjalna i mniej nacjonalistyczna niż AfD. W Niemczech rośnie więc polaryzacja pomiędzy skrajną lewicą a prawicą, przy czym umiarkowane centrum zanika, czego ofiarą padło FDP.
Chadecy są zaś między młotem a kowadłem. Ze względu na panującą w niemieckiej polityce niepisaną zasadę, iż żadne ugrupowanie na prawo od CDU nie może być dla nikogo partnerem koalicyjnym, nie mogą utworzyć rządu z AfD. Choć równocześnie po odejściu Merkel z polityki zbliżają się do Alternatywy programowo. W efekcie utworzenie koalicji z socjaldemokracją może także okazać się niemożliwe. Rozjazd w sprawie zaostrzenia prawa azylowego to dopiero początek. Zdaniem wielu polityków CDU przez lata z budżetu federalnego finansowano lewicowe NGO-sy (organizacje pozarządowe), które nie reprezentowały opinii obywateli. Skoro więc scena polityczna przesunęła się na prawo, część deputowanych do Bundestagu chciałaby, by przełożyło się to też na zaangażowanie finansowe rządu w rozmaite projekty, a przynajmniej, aby uważniej przeanalizować to, jak dotowane są NGO-sy. Dlatego CDU złożyła w Bundestagu katalog aż 551 zapytań dotyczących finansowania organizacji pozarządowych. Pod tą niezwykle długą listą oskarżeń o nieprawidłowości podpisali się zarówno Friedrich Merz, jak i Alexander Dobrindt, lider siostrzanej, bawarskiej CSU. SPD (oraz die Linke) działania Merza i Dobrindta traktuje zaś niemal jako wypowiedzenie wojny, i to zanim jeszcze w ogóle zaczęły się rozmowy koalicyjne. Lars Klingbeil, wiceprzewodniczący SPD i kandydat na wicekanclerza, mówi o „nieczystej grze konserwatystów”.
Niemcy politycznie podzielone
Kolejny głęboko polaryzujący podział niemieckiej polityki przebiega wzdłuż zachodniej granicy byłego NRD. Die Linke oraz AfD święcą triumfy na wschodzie. Nowa wielka koalicja może te podziały jeszcze bardziej pogłębić, bo w kierownictwie SPD i CDU dominują właściwie dwa północno-zachodnie landy. Friedrich Merz i Carsten Linnemann, sekretarz generalny tej partii, są z Nadrenii-Północnej Westfalii. Lars Klingbeil i jego sekretarz generalny Matthias Miersch to z kolei przedstawiciele Dolnej Saksonii. Podobnie jak inny prominentny polityk partii, który będzie najpewniej brał udział w negocjacjach koalicyjnych – Wolfgang Hubertus Heil, zaś druga wiceprzewodnicząca partii Saskia Esken jest politycznie związana z Badenią-Wirtembergią (też zachód, ale południowy). W kierownictwie mainstreamowych frakcji nie ma w tej chwili właściwie nikogo z byłego NRD.
Zachód mógłby się oczywiście zamknąć w politycznej twierdzy, gdyby tzw. populizm z jakichś trudnych do zrozumienia przyczyn nigdy nie przekroczył Łaby. Wystarczy jednak spojrzeć nie tylko na ostatnie wyniki głosowania, lecz także na skalę wzrostu poparcia dla AfD w porównaniu z poprzednimi wyborami, by dostrzec, iż popularność dla tej partii rośnie wyraźnie również na zachodzie, tylko startowała z o wiele niższego poziomu.
Mniejszościowy rząd raczej nie wchodzi w grę
Gdyby więc partie głównego nurtu nie zdecydowały się na wcześniejsze głosowanie, tylko czekały do terminowych wyborów we wrześniu, to przy obecnej dynamice mogłaby się zdarzyć sondażowa „mijanka” CDU z AfD. A tak mainstream kupił sobie trochę czasu; pozostaje jednak pytanie, czy będzie umiał go wykorzystać? Są tacy, którzy już zastanawiają się, czy dla Merza nie byłby lepszy rząd mniejszościowy przy cichym poparciu „niebieskich” (AfD).
Sam Merz nie jest chyba gotowy na takie rozwiązanie. Pozostaje mu więc miotanie się między konserwatywną tożsamością a niełatwą rzeczywistością współpracy koalicyjnej. To przyspieszy tylko proces erozji poparcia dla partii głównego nurtu. Za kilka lat liderka AfD Alice Weidel może więc zostać kanclerzem albo niemiecką politykę czeka głęboki kryzys, podobny do tego, który dotknął Austrię. Od miesięcy nie udaje się tam utworzyć nowego rządu, a koalicja wszystkich ze wszystkimi nie wygląda dla wyborców zbyt przekonująco i nie jest łatwa do zawiązania. Dla niemieckojęzycznych krajów nastały czasy, w których ich kultura polityczna nabrała cech nieco latynoskich – jeszcze trochę, a będą liczyć czas trwania kolejnych rządów na miesiące, a nie lata. ©Ⓟ