Wojna się rozkręca. Śledzić zmagania nie będzie łatwo, bo nasza wiedza o chińskiej gospodarce jest niepełna, a tamtejsze życie polityczno-gospodarcze nieprzejrzyste. Cóż więc obecnie widzimy? Amerykę Trumpa, która chce wywrócić do góry nogami relacje handlowe z Pekinem. W optyce administracji stały się one dla Chin maszynką do zarabiania pieniędzy, zaś korzyści dla Waszyngtonu są iluzoryczne. Bo cóż z tego, że chińskie towary są (choć nie wszystkie) tanie i dostępne? Skoro drugą stroną tego procesu jest to, że import chińszczyzny czyni amerykańską produkcję nieopłacalną. Póki rzecz dotyczyła tylko importu skarpetek i pończoch (1,3 mld dol. na niekorzyść USA w samym tylko 2023 r.) to jeszcze nie był aż tak wielki problem. Problem w tym, że ów import to coraz częściej towary wysokoprzetworzone i najbardziej zyskowne – elektronika, samochody i farmaceutyki. Oczywiście, Chiny nie mają interesu w tym, by korzystny dla siebie układ zmieniać. Pekin pilnuje tylko, by w ślad za nadwyżkami handlowymi nie wzmacniał się kurs renminbi wobec dolara. A może to robić bez przerwy – bank centralny Państwa Środka jest integralną częścią tamtejszego rządu.
Stąd wojna. Zaczął ją Trump, a Chińczycy odpowiedzieli ogniem ceł odwetowych. Ale ważniejsze jest to, co odbywa się poza zasięgiem wzroku zwykłego zjadacza chleba. Coś takiego zdarzyło się po 2 kwietnia (po „Dniu Wyzwolenia Ameryki”, jak Trump nazwał nałożenie ceł na resztę świata). Reakcją było ostre tąpnięcie na rynkach finansowych. Mieliśmy też znaczący spadek wartości dolara. A także pogorszenie warunków sprzedaży amerykańskich papierów dłużnych. To ostatnie zostało zinterpretowane jako wotum nieufności inwestorów wobec polityki Trumpa.
Są jednak i tacy obserwatorzy, którzy widzą tu nie tyle spontaniczną reakcję rynku, lecz właśnie ostrą kontrę zupełnie widzialnej chińskiej ręki rynku. Teza ta jest o tyle uprawniona, że Pekin miał motyw i sposobność. Bo Państwo Środka to trzeci po UE i Japonii największy inwestor w amerykańskie obligacje. Jednak tylko chiński popyt na US Treasury Bonds nie pochodzi od prywatnych inwestorów – tylko w przeważającej części od funduszy kontrolowanych przez politbiuro. Podsumowując – Pekin miał motyw, sposobność i potrzebne środki do tego, by uderzyć w Waszyngton właśnie za pomocą rynku obligacji.
Teraz w kręgach finansowej Ameryki trwa dyskusja, czy bank centralny powinien – w razie potrzeby – interweniować na rynku obligacji, by nie dopuścić do nadmiernego spadku popytu na papiery rządowe? Precedens i mechanizmy są, bo dokładnie to czynił Fed w czasach pandemii. Ale teraz mamy w banku mocniejszy sprzeciw wobec polityki Trumpa ze strony sporej części regionalnych gubernatorów (Fed to w porównaniu z europejskimi bankami centralnymi ciało dalece bardziej kolegialne). W odpowiedzi na to sekretarz skarbu Scott Bessent już zapowiedział, że jeśli Fed nie pomoże, to Biały Dom poradzi sobie sam. Cóż może to oznaczać? Tego dowiemy się zapewne już w kolejnych odcinkach tego pasjonującego serialu. ©Ⓟ