Jeszcze w latach 60. XX w. statystyczna Koreanka rodziła sześcioro dzieci; w 2023 r. dzietność spadła do rekordowo niskiego poziomu 0,72 dziecka (tak, wiem, że to źle brzmi, ale tak się właśnie w żargonie dzietność definiuje). Oczywiście, nie nastąpiło to z dnia na dzień. W Korei przynajmniej od dekady temat należy do najgorętszych, a kolejne rządy prowadzą politykę prorodzinną. Efekty są jednak mizerne. Dlaczego?
Z analiz takich autorów jak Pareliussen wynika, że splata się tu kilka procesów. Po pierwsze – szybkie bogacenie się społeczeństw. Po drugie – związany z tym wzrost kosztów życia. Po trzecie – odchodzenie od tradycyjnego podziału ról w rodzinie. Po czwarte – koszmarne trudności w godzeniu wymogów robienia kariery z obowiązkami rodzicielskimi w warunkach współczesnego kapitalizmu.
Ale po kolei. Korea w dwa–trzy pokolenia przeszła od biedy do bogactwa. Wraz z tym procesem podniosła się jakość życia oraz związane z tym oczekiwania wobec siebie i świata. To może brzmieć jak paradoks, ale nim nie jest – im bogatsze społeczeństwo, tym więcej kosztuje funkcjonowanie w jego ramach. W ślad za polepszającymi się zarobkami drożeją dobra sygnalizujące społeczny status lub gwarantujące możliwość zajmowania odpowiedniego miejsca na społecznej drabinie: a zwłaszcza mieszkania, edukacja czy opieka zdrowotna. Aby móc za nie zapłacić, nie wystarczy jeden dochód w gospodarstwie domowym. Konieczna jest praca obojga partnerów – mężczyzny i kobiety. I nie wystarczy dorywcza praca. To muszą być dobrze płatne zajęcia. Trzeba robić karierę. Tylko taka ścieżka jest w stanie zagwarantować dochody potrzebne do godnego życia w późnym kapitalizmie.
Dziecko w oczywisty sposób burzy ten plan. Dzieci tym bardziej. Ich rodzenie – a potem wychowanie – sprawia, że dwudochodowy mechanizm stabilności finansowej zaczyna się chwiać. Do tego dochodzi wzrost kosztów: większe mieszkanie w lepszej dzielnicy albo perspektywa nieuchronnych inwestycji w edukację. W kraju takim jak Korea aż 80 proc. dzieci objęte jest jakąś formą szkolnictwa płatnego. Na ten cel tamtejsze gospodarstwo domowe przeznacza średnio 10 proc. rozporządzalnego dochodu.
Ta sytuacja tworzy presję na współczesne kobiety. Oczywiście, jest ona ubrana w progresywną opowieść o równouprawnieniu na rynku pracy. Młode Koreanki mają być dumne z tego, że pracują i zarabiają. Bo w przeciwieństwie do swoich babek nie muszą siedzieć w domach. Jednak konieczność pracy obojga rodziców w zasadniczy sposób zmniejsza przestrzeń, w której można w ogóle myśleć o dzieciach. To prostą drogą prowadzi kobiety do decyzji o opóźnianiu prokreacji. A czasem do całkowitej z niej rezygnacji.
Progresywny świat każe wierzyć, że z tej pułapki da się uciec lepszym godzeniem pracy i domu. W tym kierunku idzie także raport OECD. Ale co, jeśli to tylko frazes i myślenie życzeniowe? Schemat ten najpewniej jeszcze mocniej wepchnie kobiety w limbo bycia „ani tu, ani tam”. Ani spełniony pracownik, ani spełniona matka.
Czy to przypadek tylko Korei? Może w całym rozwiniętym świecie uciekamy od fundamentalnej konstatacji, że rodzicielstwo w warunkach mieszanki progresywnego równouprawnienia i konkurencyjnego kapitalizmu jest kwadraturą koła. A spadająca dzietność to prosta konsekwencja tego stanu rzeczy. ©Ⓟ