Pod koniec marca pięć lat temu niemal 3,9 mld ludzi – połowa populacji globu – żyło w zamknięciu. W kilkudziesięciu krajach rządy zabroniły mieszkańcom opuszczania domów poza wyjściem do pracy, wizytą u lekarza czy zakupami spożywczymi. Anulowano międzynarodowe połączenia lotnicze, a na granicach ustawiono kordony sanitarne. Lockdowny nie ominęły nawet geograficznie odizolowanych krajów, takich jak Nowa Zelandia czy Kiribati.

Tydzień po wykryciu pierwszego zakażenia koronawirusem w Polsce zajęcia w szkołach i na uczelniach były już zawieszone, a na bramach wokół placów zabaw zawisły kłódki i łańcuchy. Nie działały restauracje, kina, siłownie czy baseny. Fryzjerzy, kosmetyczki i masażyści dostali zakaz umawiania się z klientami również poza salonem. Nie minął miesiąc od ogłoszenia w kraju stanu epidemii, jak Konfederacja Lewiatan, jedna z największych organizacji przedsiębiorców, podała, że prawie siedem na 10 ankietowanych firm planuje redukcję zatrudnienia. Prawie tyle samo deklarowało, że jeśli nie otrzyma pomocy od państwa, to może nie przetrwać.

Imprezy rodzinne i spotkania w gronie znajomych stały się nielegalnymi zgromadzeniami, za które groziło do 30 tys. zł kary. Niewyszukane formy rekreacji, jak spacer wokół bloku lub zażywanie słońca na skwerze, mogły się skończyć kilkusetzłotową grzywną za „przemieszczanie się bez niezbędnej potrzeby”. W sanitarnym ferworze rząd PiS zamknął nawet lasy i parki, tłumacząc, że to nie jest czas na pikniki i rekreację. Był to tylko jeden z długiej serii bubli prawnych, które spotkały się z oburzeniem w społeczeństwie i ostrą krytyką w wyrokach sądowych.

Według Oxford Covid-19 Government Response Tracker, wskaźnika mierzącego stopień restrykcyjności pandemicznych polityk, regulacje wprowadzone u nas wiosną 2020 r. nie odstają od tych obowiązujących w innych państwach Europy czy większości stanów Ameryki. Polska zaczyna się wyłamywać z dominującego trendu, gdy zbliżają się przesunięte na czerwiec wybory prezydenckie. Przed końcem maja rząd znosi większość ograniczeń dla biznesu i częściowo otwiera stadiony, a w imię mobilizacji przy urnach zastępuje apele o zachowanie dyscypliny narracją o narodzie triumfalnie wychodzącym ze zderzenia z żywiołem. 1 lipca premier Mateusz Morawiecki, zachęcając do udziału w drugiej turze głosowania, wygłasza pamiętne słowa, że „wirus jest w odwrocie”. – Już nie trzeba się go bać. Wszyscy, zwłaszcza seniorzy, nie obawiajmy się, idźmy na wybory – namawia.

Tymczasem wakacyjne miesiące przynoszą rekordy zakażeń. Kiedy jesienią rząd przywraca obostrzenia, druga fala zachorowań, która przetacza się przez kraj, jest już nie do opanowania. Od tamtej pory reakcje władz na rozwój wydarzeń znowu nie odbiegają znacząco od podejścia stosowanego w większości państw europejskich.

Wraz z trzecią falą wirusa w marcu 2021 r. prawie na całym kontynencie wraca pełny lockdown. Do zakończenia podawania drugiej dawki szczepionki społeczeństwa przejdą jeszcze niejeden cykl nakładania i zdejmowania obostrzeń.

Wypłaszczyć krzywą

Działania, które epidemiolodzy nazywają interwencjami niefarmakologicznymi – zamykanie szkół i biznesów, dystansowanie społeczne, ograniczenia w podróżowaniu, obowiązkowe maseczki itp. – przed pojawieniem się SARS-CoV-2 bywały stosowane jedynie lokalnie i przeważnie nie dłużej niż tydzień. Jeden z ostatnich takich przypadków miał miejsce w 2014 r., gdy władze Sierra Leone nakazały 7 mln mieszkańcom kraju pozostać przez trzy dni w domach, by w tym czasie kilkutysięczny zespół pracowników medycznych mógł odszukać wśród nich osoby z objawami Eboli. Nauka dysponowała bardzo skąpymi danymi na temat skuteczności lockdownów w hamowaniu transmisji wirusów przenoszonych drogą oddechową, do tego oceniano ich jakość jako niską. W przeglądzie badań z 2019 r. Światowa Organizacja Zdrowia powątpiewała w to, czy interwencje takie jak ograniczenia w podróżowaniu i handlu, śledzenie kontaktów czy wysłanie na kwarantannę osób bez objawów przyniosłyby pożądane efekty.

W obliczu strachu i niepewności wywołanych rozprzestrzenianiem się nowego, zjadliwego patogenu pustoszącego płuca, za radą ekspertów rządy uznały, że „narodowa kwarantanna” to jedyny sposób opanowania pandemii. Logikę przyjętej strategii powszechnie opisywano pojęciem „wypłaszczenia krzywej”: chodziło o spowolnienie transmisji wirusa, aby nie dopuścić do załamania systemów opieki medycznej, zyskać trochę czasu na zwiększenie możliwości testowania i uzupełnienie zasobów, a w najlepszym scenariuszu – opracowanie skutecznej szczepionki.

Kierunek działania napędzały matematyczne modele trajektorii zakażeń, wskazujące, że bez zastosowania drastycznych środków już w ciągu miesiąca może zabraknąć szpitalnych łóżek na oddziałach intensywnej terapii. Na politycznych decydentach wrażenie wywarła szczególnie szeroko opisywana w mediach prognoza prof. Neila Fergusona, epidemiologa z Imperial College London, który twierdził, że jeśli rządy skupią się tylko na izolowaniu chorych i ochronie najbardziej narażonych grup, to z powodu SARS-CoV-2 może umrzeć w Wielkiej Brytanii 510 tys. osób, a w USA 2,2 mln. Szacunki te nie uwzględniały zgonów, których dałoby się uniknąć, gdyby ochrona zdrowia nie była przytłoczona pacjentami covidowymi. Ferguson uważał, że próba wyhamowania tempa zakażeń to tylko odwlekanie kataklizmu. Władzom zalecał, aby dążyły do całkowitego zduszenia choroby – i wierzył, że twardy lockdown pozwoli to osiągnąć.

Front przeciwko reżimowi sanitarnemu

Restrykcje pandemiczne stały się paliwem dla różnej maści antysystemowców i fanów teorii spiskowych, którzy od Warszawy po Buenos Aires skrzykiwali się, by protestować pod hasłem „stop segregacji sanitarnej”. Wywrotowe nastroje podgrzało pojawienie się szczepionek na COVID-19, które kręgi libertariańskie okrzyknęły nie tylko eksperymentem medycznym, lecz także rażącą ingerencją w autonomię cielesną.

Podszyty narastającą nieufnością wobec instytucji i ekspertów bunt zapewnił skrajnie prawicowym ugrupowaniom w wielu krajach sprzyjające warunki do budowania kapitału politycznego. Alternatywę dla Niemiec kojarzy się przede wszystkim z wrogością do imigrantów, ale nie można zapomnieć, że pozycję drugiej siły w Bundestagu przyniosły jej również agresywna kontra wobec pandemicznych restrykcji i rozsiewanie szczepionkowego sceptycyzmu. W amerykańskiej administracji działką zdrowotną zawiaduje obecnie celebryta ruchu antyszczepionkowego Robert Kennedy Jr., a instytucjami zajmującymi się nadzorem nad lekami i badaniami klinicznymi kierują osoby, które minimalizowały zagrożenie covidowe, namawiając społeczeństwo do budowania odporności zbiorowiskowej (herd immunity). W wielu stanach pod presją przeciwników lockdownów legislatury uchwaliły przepisy, które ograniczają możliwość ustanawiania epidemicznych restrykcji w przyszłości. W sondażach przed wyborami prezydenckimi w Polsce kandydat Konfederacji, największej u nas siły atakującej „reżim sanitarny”, ociera się dziś o drugą turę. Podobne przykłady można mnożyć.

Kwestionowanie covidowych obostrzeń tak bardzo zlało się ze skrajnie prawicową narracją, że wyrażanie wątpliwości na temat ich zasadności często pociąga za sobą podejrzenia o antyintelektualne tendencje czy ukąszenie ideologiczne. Każdy, kto próbuje wyliczyć długą listę szkód i krzywd wyrządzonych przez lockdowny, łatwo naraża się też na oskarżenia o niemoralne kalkulacje: w wojnie z wirusem liczy się w pierwszej kolejności ratowanie życia.

Tyle że w nauce dyskusja o tym, jakie przełożenie na zmniejszenie zakażeń i śmiertelności miały wprowadzone restrykcje, wciąż trwa. Obraz, który wyłania się z przeprowadzonych dotąd badań, nie jest jednoznaczny. Co nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę, że wiele z nich stosuje różne metodologie czy porównuje ze sobą inne grupy krajów. Do tego skala i przestrzeganie pandemicznych regulacji wszędzie wyglądały inaczej.

W 2023 r. brytyjskie towarzystwo naukowe Royal Society opublikowało raport, w którym dowodzi, że nakazy domowej izolacji i ograniczenia zgromadzeń „wyraźnie” przyczyniły się do zmniejszenia transmisji SARS-CoV-2, zwłaszcza jeśli zostały wprowadzone odpowiednio wcześnie. A im surowsze obostrzenia, tym skuteczniejsze. Wielu badaczy doszło do podobnych konkluzji, kładąc jednak mocny nacisk na koszty rygorystycznych strategii: fale zwolnień i upadłości firm, pogarszające się wyniki edukacyjne dzieci, wysyp zaburzeń psychicznych, plaga nowych uzależnień, chorób przewlekłych… Zwracano również uwagę na nierównomierny rozkład pandemicznych obciążeń i korzyści, który doprowadził do pogłębienia istniejących dysproporcji socjoekonomicznych.

Jeszcze bardziej zacięte dyskusje dotyczą tego, w jakim stopniu restrykcje ratowały życie. W styczniu 2022 r. strony główne portali donosiły o metaanalizie trójki ekonomistów, z której wynikało, że gdyby nie wprowadzono lockdownu, to ofiar śmiertelnych byłoby zaledwie o 0,2 proc. więcej, a zatem „nie miał on zauważalnego wpływu na umieralność”. Środowisko naukowe szybko wytknęło autorom masę jaskrawych błędów, jak np. pominięcie ważnych badań epidemiologicznych, wadliwe dane czy mieszanie podstawowych pojęć. Wątpliwości wzbudziło też ideologiczne uwikłanie ekonomistów, którzy nie ukrywali libertariańskich sympatii. W reakcji na zarzuty zrewidowali artykuł – w nowej wersji stwierdzili m.in., że dzięki interwencjom farmaceutycznym odnotowano 10,7 proc. mniej zgonów. Z innych prac płyną mieszane wnioski: jedne kwestionują związek między obostrzeniami a umieralnością; inne sugerują, że twarde podejście zredukowało śmiertelność. Nauka w takich sytuacjach mówi: potrzeba więcej badań.

Iluzja modeli

O ile krytyka covidowych polityk była dotąd domeną strony konserwatywnej, o tyle w ostatnim czasie wśród liberałów też pojawiają się opinie, iż narzucona społeczeństwom kwarantanna opierała się na kruchych przesłankach. Do tego, podnoszą oni, decydenci i eksperci dyskredytowali merytoryczne opinie, które wskazywały na słabości i koszty lockdownów, a ich autorów piętnowano jako groźnych ignorantów. „Nawet gdy wiedzieliśmy już więcej na temat wirusa, pole do rzetelnej debaty się zawęziło, a rozmowy o innych podejściach ucichły wraz z utwardzeniem się konsensusu wśród elit” – piszą Stephen Macedo oraz Frances Lee w wydanej właśnie książce „In Covid’s Wake: How Our Politics Failed Us” (W obliczu Covidu. Jak zawiodła nas polityka). „Nieliczni eksperci, którzy kwestionowali konsensus, byli piętnowani jako oszołomy rozsiewające teorie spiskowe i dezinformacje” – dodają.

Macedo i Lee, politolodzy i profesorowie Princeton University, przyjrzeli się z bliska temu, jak wykuwała się odpowiedź na pandemię w Ameryce, analizując nie tylko posunięcia urzędników, lecz także rolę, jaką w procesie decyzyjnym odegrali naukowcy i media. Autorzy uważają, że daliśmy się uwieść iluzorycznej precyzji modeli matematycznych, choć okazały się kiepskie w prognozowaniu trajektorii wirusa. Epidemiologom doradzającym administracji zarzucają zaś, że pycha, syndrom grupowego myślenia i silne dążenie do utrzymania pozycji instytucjonalnej nie pozwoliły im należycie rozważyć zysków i strat związanych z dostępnymi strategiami.

Zdaniem Macedo i Lee błędem było w szczególności szybkie odrzucenie podejścia zastosowanego przez Szwecję, jednego z nielicznych krajów zachodnich, który nie zdecydował się na lockdown. Szkoły podstawowe, restauracje czy siłownie pozostały tam otwarte z pewnymi ograniczeniami. Zamiast zakazów i obowiązków zapisanych w rozporządzeniach Szwedzi dostali rekomendacje odwołujące się do indywidualnej odpowiedzialności i poczucia obywatelskiego obowiązku za zdrowie społeczeństwa: w autobusach noście maseczki, nie organizujcie imprez i jeśli możecie, to pracujcie z domu. Architekt tej strategii Anders Tegnell był przekonany, że twardymi środkami nie da się powstrzymać rozprzestrzeniania wirusa i zapewnić ochrony najbardziej narażonym grupom. „Założyłem, że ludzie poradzą sobie sami” – pisze w książce „Tankar efter en pandemi” (Refleksje po pandemii). I zaznacza, że się nie pomylił: „Nikogo nie zmuszaliśmy, ale w ogromnej większości społeczeństwo postępowało zgodnie z naszymi zaleceniami”.

Zdaniem epidemiologa różnice między szwedzką strategią a podejściem innych państw zostały w mediach wyolbrzymione: ulice Sztokholmu i Göteborga były równie puste jak centra miast we Włoszech czy w Polsce. „Nie byliśmy libertariańskim rajem” – zapewnia. Podkreśla też, że rozwój ognisk zakażeń w dużej mierze zależał od lokalnego kontekstu, więc metody zastosowane w jego kraju niekoniecznie dałoby się przenieść do gęsto zaludnionych metropolii, w których starsze pokolenia żyją blisko młodszych.

Szwedzka komisja ds. reakcji rządu na COVID-19 (Coronakommissionen) w raporcie końcowym stwierdziła, że rezygnacja z lockdownu była słuszną decyzją. Choć zastrzegła, że w marcu 2020 r. władze powinny były na pewien czas zamknąć lokale usługowe, kina czy ośrodki sportowe. Luźne zasady kontaktów na początku pandemii spowodowały, że w pierwszej fali wskaźnik zgonów był tam jednym z najwyższych w Europie. Łącznie na koronawirusa zmarło w Szwecji niespełna 24 tys. osób, a liczba ofiar śmiertelnych na milion mieszkańców sięgnęła ok. 2,73 przy średniej unijnej wynoszącej 2,82. Jej skandynawscy sąsiedzi, którzy przyjęli dużo surowsze podejście, wyszli z pandemii z niższymi wskaźnikami (Finlandia – 2,05; Dania – 1,7; Norwegia – 1,05). ©Ⓟ

Macedo i Lee uważają, że daliśmy się uwieść iluzorycznej precyzji modeli matematycznych, choć okazały się kiepskie w prognozowaniu trajektorii koronawirusa